W Internecie kursuje gadget reklamowy mający reklamować polską gospodarkę z napisem „made in China”, traktowane jest to jako kompromitująca wpadka, zresztą kolejna, urzędasów reprezentujących Polskę.Tymczasem nie jest to żart, ale ponura rzeczywistość polskiej gospodarki, czego się nie tknie to okazuje się, że jest to chińszczyzna i to przeważnie podłej jakości, jak ta linka holownicza, o której kiedyś pisałem. Polską, ale nie tylko Polską rządzi potężne światowe lobby importowe z Chin, które przy półtorabilionowym chińskim eksporcie zarabia przynajmniej pół biliona dolarów rocznie. Chińczycy nawet nie potrzebują reklamy, niekiedy odwrotnie ukrywają pochodzenie towarów, reklamą zajmują się importerzy częstokroć posługujący się swoją firmą dla wyrobów chińskich. Szczególnie jest to rozpowszechnione w elektronice, niby mamy do czynienia z produktami renomowanej firmy, a w środku sama chińszczyzna.
Ostatecznie można powiedzieć, że jeżeli ktoś potrafi robić coś lepiej i taniej to ma pełne prawo do opanowania rynku. Problem leży w tym, że w znakomitej większości mamy do czynienia z produktami niższej jakości, lub wprost z lichymi podróbkami.
Na zasadzie kopernikowskiej jednak lichy i tani towar wypiera lepszy i droższy i dlatego mamy panowanie „chińszczyzny”.
Jakie są skutki panowania tego typu „konkurencji”?
Dla krajów o najwyższym stopniu uprzemysłowienia i posiadania wyrobionej marki na światowym rynku jest to częściowo niewygodne, ale może być wykorzystywane dla pozyskania tanich komponentów swoich wyrobów. Dotyczy to szczególnie przypadków dużej różnicy cen, jeżeli bowiem zamiast mikroprocesora amerykańskiej czy innej produkcji kosztującego 500 dolarów użyje się chiński za 50 dolarów to zysk na takiej podmianie usprawiedliwia wszystko, jak chociażby pozbawianie ludzi pracy we własnym kraju itd.
Są jednak kraje, które na tym korzystają, na przykład Niemcy, którzy wykorzystują importowane z Chin komponenty do swojej produkcji eksportowej. Rezultaty są znakomite, czego dowodem jest rekordowy eksport w roku 2014 / ponad bilion sto miliardów euro/, a przede wszystkim 217 mld euro nadwyżki nad importem.
Niestety Polska nie może czymś podobnym pochwalić się mając eksport na poziomie 10 % niemieckiego i chroniczny deficyt w obrotach zagranicznych.
Kraje takie jak Polska potrzebują dla rozwoju swojej gospodarki okresu ochronnego, którego mu ani „transformacja” ani UE nie dała. Odwrotnie okres ten wykorzystano na eliminowanie polskiej gospodarki z europejskiego rynku, w odróżnieniu od Polski Niemcy korzystały okresie powojennym z barier ochronnych z notowaniami marki niemieckiej na czele, korzystały też z promocji lobby importowego w Stanach Zjednoczonych i powiązanych z nimi rynkach, oczywiście nie dla pięknych oczu, ale dla wysokich marż, może nie aż takich jak obecnie oferują Chińczycy, ale też i jakość niemieckiego towaru była nieco inna.
Wprawdzie największą karierę zrobił niemiecki towar pod nazwą „garbus”, którego wyprodukowano rekordową ilość 40 mln. sztuk, mimo że nie był ani nowoczesny, ani wygodny, ani nawet zbyt oszczędny w zużyciu paliwa, ale za to prosty w obsłudze i w miarę niezawodny.
Dzisiaj Niemcy korzystają z przywileju obecności na światowym rynku, wsparcia systemu finansowego i swoistego snobizmu w odniesieniu do niemieckich marek rozpowszechnianego na całym świecie, zapewne nie za darmo.
Konkurowanie z nimi w tych warunkach jest zadaniem karkołomnym niezależnie od walorów konkurencyjnych produktów. Mogłem się o tym przekonać, kiedy u naszego rodaka w Ameryce południowej, właściciela wielkiej fabryki włókienniczej zobaczyłem niemieckie maszyny Kirchheitsa, bardzo dobre, ale też i bardzo drogie.
Zapytałem go, dlaczego nie kupuje znacznie tańszych, a również bardzo dobrych maszyn polskiej Bywamy, odpowiedział mi, że on o tym wie, tylko że za polskie maszyny musi zapłacić, a na niemieckie dostaje z niemieckiego banku na dogodnych warunkach pełny kredyt. Ponadto części zamienne są dostępne na miejscu i nie trzeba czekać na przesyłkę.
Wszystko to jest dorobkiem wymagającym czasu, który Niemcy dostały wielkodusznie od zwycięskich Amerykanów, ale nam to już na to nie pozwalają.
Jesteśmy w UE przeszło 10 lat i ani razu ze strony reprezentującego Polskę rządu warszawskiego nie było wniosku o zastosowanie okresu przystosowawczego do nowych warunków rynkowych, a przecież jest to podstawowa sprawa nie tylko dla naszej gospodarki, ale dla większości krajów europejskich. Można w tej dziedzinie postarać się o stworzenie wewnątrzunijnego lobby domagającego się ochrony przed nieuczciwą konkurencją, zabronioną konwencją GATT, a stosowaną przez azjatyckich tygrysów wspieranych importowym lobby, a raczej mafią.
Tylko że niestety fakty wskazują na to, że rząd warszawski jest bardziej usłużny wobec tego lobby niż wobec własnej gospodarki.
Najlepszym tego dowodem, że urzędy polskie korzystają z dostaw zagranicznych firm a nie polskich i obsługiwane są przez zagraniczne banki.
Jak widać najwyraźniej zmiany w systemie gospodarczym należy zacząć od zmiany rządów w Warszawie.
3 komentarz