W dniach 13–14 lutego 2019 r. odbyła się w Warszawie konferencja bliskowschodnia, która przynajmniej według zapewnień polskiej strony miała na celu zainicjowanie procesu pokojowego w tamtym regionie świata. Szef gabinetu prezydenta Krzysztof Szczerski, po ogłoszeniu informacji o organizacji tej konferencji w naszej stolicy, zapewniał, że nie jest ona „wymierzona przeciwko komukolwiek i ma na celu twórcze poszukiwanie dróg do pokoju”[1]. Wtórował mu w tym minister Jacek Czaputowicz, deklarujący, że „nie jest ona skierowana przeciwko żadnym państwom”[2], a premier Mateusz Morawiecki w swoim wystąpieniu podczas jej obrad koncentrował się głównie na aspektach humanitarnych i odmieniał słowo „pokój” przez wszystkie przypadki, wyrażając nadzieję, że ta inicjatywa stanowi „ogromny krok w promocji przyszłości, pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie”[3].
Jednak rozwój wypadków pokazał, że „pokojowe” intencje uczestników szczytu warszawskiego były tylko pobożnymi życzeniami naiwnych polskich polityków, którzy wbrew płynącym z różnych stron ostrzeżeniom dali „wpędzić się w kabałę”. Świadczy o tym przemówienie wiceprezydenta USA Mike’a Penca, które rozwiało wszelkie złudzenia, ponieważ oprócz zestawu wyświechtanych komunałów o potrzebie zapewnienia wolności i demokracji uciśnionym narodom, zawierało także wyraźną zapowiedź nadciągającej burzy wojennej. Stwierdził on bowiem, że: „Prezydent Trump przywrócił przywództwo Ameryki na scenie świata i wdraża strategię bezpieczeństwa dla narodu podejmując zdecydowane kroki na rzecz obrony naszej ojczyzny oraz promowania naszych interesów i pokoju poprzez siłę. […] Na Bliskim Wschodzie Stany Zjednoczone pracują, aby zbudować koalicję narodów, które łączą się w celu zniszczenia ekstremizmu. […] Prezydent Trump jest liderem, który chce prowadzić wolny świat poprzez siłę. […] Rozpoczynając tę historyczną konferencję liderzy z całego regionu uzgodnili, że największym zagrożeniem dla pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie jest Islamska Republika Iranu”[4].
Pence przedstawił też cały zestaw argumentów, które zdaniem administracji amerykańskiej uzasadniają podjęcie zdecydowanych kroków wobec Persów, bo według niego: „Irański reżim jest wiodącym państwowym sponsorem terroryzmu na świecie. To właśnie oni podkładali bomby pod naszymi ambasadami, wymordowali setki naszych żołnierzy i nadal trzymają jako zakładników obywateli Stanów Zjednoczonych i innych krajów Zachodu. Iran otwarcie sprzeciwiał się sankcjom ONZ, naruszając rezolucje i knując ataki terrorystyczne na terenie Europy. […] Irański reżim sfinansował królestwo chaosu i terroru. […] Przeciwdziała wolności słowa i wyznania, dokonuje egzekucji kobiet i osób innej orientacji seksualnej”. Oskarżył też Iran o wspieranie organizacji terrorystycznych w Syrii, Libanie, Jemenie i Iraku, ale przede wszystkim napiętnował go za to, że „otwarcie nawołuje do zniszczenia państwa Izrael”, ponieważ jak podkreślił: „Ajatollah Chomeini sam powiedział, że jest to misją Islamskiej Republiki Iranu, aby zniszczyć Izrael i wymazać go z mapy”. W opinii Pence’a „irański reżim otwarcie nawołuje do kolejnego holokaustu i pragnie zyskać środki, aby móc go zrealizować. Iran chce odtworzyć pradawne perskie imperium pod współczesną dyktaturą ajatollahów. […] Ich reżim próbuje stworzyć korytarz wpływu idący przez Irak, Syrię i Liban, próbuje stworzyć przejście dla swoich armii i ideologii”. Podkreślił również, że „Stany Zjednoczone nigdy nie opuszczą swojego sojusznika Izraela” i dlatego domagają się zdecydowanego „potępienia i zwalczania antysemityzmu”. Uznał więc, że „czas zerwać fatalne porozumienie jądrowe z Iranem”, które w jego opinii nie zapobiegnie pozyskaniu broni atomowej przez to państwo, a jedynie odłoży je w czasie. Przy okazji skrytykował Niemcy, Francję i Wielką Brytanię za omijanie sankcji nałożonych na Iran przez USA i domagał się, aby partnerzy europejscy przyłączyli się do polityki amerykańskiej „zmniejszając import ropy irańskiej do zera”. Ubolewał też nad tym, że administracja Baracka Obamy nie wspierała zamieszek w Iranie w 2009 r. i nie poparła „kochających wolność Irańczyków”. Na koniec swojego wystąpienia, niczym nawiedzony kaznodzieja, uraczył uczestników konferencji biblijną przypowieścią o dzieciach Abrahama, które muszą się zjednoczyć, bo jego zdaniem „kochające wolność narody powinny stać razem, aby irański reżim odpowiedział za całe zło i przemoc, której dopuścił się na swoich własnych ludziach, na całym regionie i na całym świecie”[5].
Z tezami zawartymi w przemówieniu wiceprezydenta Pence’a korespondowały stwierdzenia sekretarza stanu USA Mike’a Pompeo, który powiedział na briefingu podsumowującym konferencję bliskowschodnią, że zorganizowano ją by „podkreślić działania administracji prezydenta Donalda Trumpa” oraz zapewnił, że: „Nie było nikogo, kto by bronił Iranu w sali obrad – żaden kraj nie zaprzeczał podstawowym faktom, które przedstawiliśmy w sprawie Iranu – o zagrożeniu i naturze reżimu irańskiego”[6]. Z kolei na innej konferencji prasowej Pompeo stwierdził, że: „Nie da się osiągnąć pokoju i stabilności na Bliskim Wschodzie bez konfrontacji z Iranem. To po prostu niemożliwe”[7]. Ale tak naprawdę dopiero premier Benjamin Netanjahu „dał czadu”, gdy na jego Twitterze pojawił się wpis, w którym otwarcie przyznał, że: „Co jest ważne w tym spotkaniu, i nie jest to tajemnica, bo tych jest wiele, że jest to otwarte spotkanie z przedstawicielami czołowych państw arabskich, którzy siadają razem z Izraelem, by posunąć naprzód wspólny interes wojny z Iranem”[8]. Wynurzenia Netanjahu wywołały natychmiast falę ostrej krytyki, co spowodowało szybkie usunięcie „niefortunnego” wpisu i zastąpienie określenia „wojna” stwierdzeniem o „zwalczaniu wpływów Iranu”. Jednak nieudolna próba ukrycia prawdziwych celów konferencji nie powiodła się, ponieważ premier Izraela podczas pobytu w Warszawie przyznał jeszcze dwukrotnie w rozmowie z dziennikarzami, że obrady „dotyczyły wojny z Iranem”. Wywiadów udzielał w języku hebrajskim, licząc być może na to, że nikt poza Izraelczykami nie zwróci uwagi na bulwersujące szczegóły jego wypowiedzi[9]. Na wyczyny premiera Izraela zareagował też minister spraw zagranicznych Iranu Javad Zarif, który stwierdził, że: „Zawsze znaliśmy urojenia Netanjahu. Teraz świat i ci, którzy są na warszawskim cyrku też o tym wiedzą”[10].
O tym, że konferencja warszawska miała wyraźne ostrze antyirańskie, oraz że wbrew obłudnym zapewnieniom dygnitarzy z PiS-u nie była promocją „pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie”, świadczy także to, że nie zaproszono na nią Iranu, który przecież był głównym tematem rozmów. Czy można więc uznać szczyt bliskowschodni za konferencję pokojową, gdy do stołu obrad nie zaprasza się jednej ze stron konfliktu? Wśród nieobecnych znaleźli się także przedstawiciele: Syrii, Iraku i Libanu, czyli tych krajów, gdzie toczą się najintensywniejsze walki i odbywa się zaciekła rywalizacja o wpływy między światem Zachodu a Iranem, Rosją i Turcją, które zresztą odpowiedziały organizacją alternatywnego szczytu w Soczi. Prezydent Władimir Putin goszcząc w swojej czarnomorskiej posiadłości prezydenta Iranu Hasana Rowhaniego i prezydenta Turcji Recepa Erdogana omówił z nimi sytuację w Syrii po wycofaniu się armii amerykańskiej, a efektem tych rozmów była zapowiedź nowej ofensywy przeciwko syryjskim dżihadystom[11]. Należy przy tym zaznaczyć, że bardzo wymowna jest postawa Turcji, która pomimo tego, że jest członkiem NATO, to jednak wyraźnie zamanifestowała swój kurs antyamerykański odmawiając udziału w spotkaniu warszawskim i udzielając wraz z Rosją poparcia Iranowi. W Warszawie nie pojawił się też inny globalny gracz – Chiny, co niewątpliwie obniżyło wagę tego wydarzenia. Trudno też było nie zauważyć, że w istocie była to „konferencja niższej rangi”, bowiem większość państw uczestniczących w niej przysłało swoich przedstawicieli zaledwie w randze ministra lub wiceministra[12]. W komplecie stawiły się za to delegacje państw Półwyspu Arabskiego z Arabią Saudyjską na czele, które przeważnie są sojusznikami USA i nabywcami broni amerykańskiej, a także wchodziły w skład koalicji antyirackiej uformowanej w czasie I wojny w Zatoce Perskiej. Trzeba również zaznaczyć nieobecność przedstawiciela Autonomii Palestyńskiej, a przecież normalizacja stosunków izraelsko-palestyńskich jest niezbędnym krokiem do zaprowadzenia pokoju w całym regionie. Co prawda przybył do Warszawy zięć prezydenta amerykańskiego Jared Kushner, którego Trump uczynił odpowiedzialnym za sprawy Bliskiego Wschodu[13] i miał on przedstawić na konferencji „pierwsze elementy »umowy stulecia« o pokoju między Izraelem i Palestyńczykami”[14], lecz ostatecznie niewiele z tego wyszło. Amerykanie postanowili bowiem zaczekać z ujawnieniem swojego planu do rozstrzygnięcia wyborów parlamentarnych w Izraelu, które odbyły się 9 kwietnia 2019 r., aby nie zmniejszyć szans na reelekcję Netanjahu.
Jednak już teraz widoczne są pewne zarysy tej koncepcji, ponieważ wstępem do jej realizacji było uznanie w 2018 r. przez prezydenta amerykańskiego Jerozolimy za stolicę państwa żydowskiego, a 21 marca 2019 r. Trump oznajmił, że: „Po 52 latach nadszedł czas, aby Stany Zjednoczone w pełni uznały władzę Izraela nad Wzgórzami Golan, które mają kluczowe strategiczne znaczenie dla bezpieczeństwa Izraela i stabilności regionu!”[15]. W dniu 25 marca „słowo ciałem się stało”, bowiem prezydent Trump podczas spotkania z premierem Netanjahu podpisał dekret, na mocy którego Stany Zjednoczone formalnie uznały suwerenność Izraela nad syryjskimi Wzgórzami Golan[16]. Stronnicza decyzja prezydenta amerykańskiego spotkała się z ostrym sprzeciwem Ligi Państw Arabskich[17], a także Turcji i Rosji[18] oraz Unii Europejskiej[19]. Premier Izraela natomiast, co w pełni zrozumiałe, odniósł się do niej z wielkim entuzjazmem, pisząc na Twitterze: „W czasach, gdy Iran dąży do wykorzystania Syrii jako platformy do niszczenia Izraela, prezydent Trump odważnie uznaje suwerenność Izraela nad Wzgórzami Golan. Dziękuję, prezydencie Trump!”. Szef izraelskiej dyplomacji Israel Katz podkreślił zaś, że „stosunki izraelsko-amerykańskie są bliższe niż kiedykolwiek”. I właśnie panujący w Białym Domu dobry klimat dla Izraela umożliwia realizację planów kreślonych już kilkanaście lat temu przez izraelskich polityków. Ehud Olmert już w 2001 r. postawił sprawę jasno oznajmiając, że „Wzgórza Golan na zawsze pozostaną w naszych rękach”, a w 2007 r. Israel Katz, prominentny polityk partii Likud, stwierdził, że: „Izrael nigdy nie wycofa się ze Wzgórz Golan; region ten jest integralną częścią Izraela, kluczową ze względów bezpieczeństwa”[20]. I jakby tego było mało, premier Netanjahu oświadczył 6 kwietnia 2019 r., na trzy dni przed wyborami do Knesetu, że „w następnej kadencji planuje przyłączenie osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu do państwa żydowskiego”. Zapowiedział, że rozszerzy suwerenność Izraela na to terytorium, tak jak to uczyniono ze Wschodnią Jerozolimą i Wzgórzami Golan oraz zapewnił, że nie będzie „rozróżniał między blokami osiedli a tymi pojedynczymi, ponieważ każde osiedle jest izraelskie”. Stwierdził też dobitnie: „Nie podzielę Jerozolimy, nie ewakuuję żadnej społeczności i zapewnię, że będziemy kontrolować terytorium na zachód od Jordanu”, ponieważ jego zdaniem państwo palestyńskie będzie zagrażać istnieniu Izraela[21]. Przypomnijmy więc, że Izrael okupuje Zachodni Brzeg Jordanu, Strefę Gazy i wschodnią część Jerozolimy od czasów wojny sześciodniowej w 1967 r. W 2005 r. Izraelczycy wycofali swoje wojska z Gazy, lecz tysiące osadników żydowskich pozostało we Wschodniej Jerozolimie i na Zachodnim Brzegu, gdzie według danych z 2016 r. wybudowano 120 osiedli żydowskich, w tym 55 „na dziko” i bez zezwolenia władz izraelskich. Palestyńczycy oczywiście nie zgadzają się z takim stanem rzeczy, a ich determinacja jest tak wielka, że usankcjonowali w swoim prawie zakaz sprzedaży ziemi „wrogiemu państwu i jego obywatelom”. Wszelkie transakcje związane z obrotem ziemią na terenach uznawanych za palestyńskie wymagają zgody władz Autonomii Palestyńskiej. Przekonał się o tym niedawno Issam Akel, który próbował sprzedać ziemię Żydowi we Wschodniej Jerozolimie, za co został skazany przez sąd w Ramallah na karę dożywotniego więzienia połączoną z ciężkimi robotami, co uzasadniono „próbą oderwania części palestyńskiej ziemi i przyłączenia jej do obcego państwa”[22]. Trzeba też podkreślić, że „w świetle prawa międzynarodowego wszystkie żydowskie osiedla budowane na okupowanych przez Izrael terenach palestyńskich są nielegalne, bez względu na ich status w prawie izraelskim”, a „żydowskie osadnictwo jest uważane przez znaczną część społeczności międzynarodowej za główną przeszkodę dla trwałego pokoju z Palestyńczykami”. W świetle przytoczonych faktów nie ma raczej wątpliwości, że amerykański plan rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego, będzie „w zasadzie kalką stanowiska premiera Izraela. Trump dbając o kosmetykę ogłosił oczywiście, że Tel Awiw »będzie musiał zapłacić cenę za pokój«, ale nie powiedział, jaka to ma być cena”[23]. Być może będzie nią formalne uznanie państwa palestyńskiego na terenach okrojonych przez Izrael i bez Wschodniej Jerozolimy, która miała być stolicą Palestyńczyków. Dlatego właśnie liderzy palestyńscy nie wierzą w dobrą wolę prezydenta Stanów Zjednoczonych, lecz mogą zostać przyparci do muru i „albo zaakceptują bardzo niekorzystny dla siebie plan, albo przyzwolą na status quo, czyli gehennę okupacji części Zachodniego Brzegu i blokadę Gazy”.
Widać więc, że głównym celem polityki amerykańskiej jest arbitralne narzucenie takiego sposobu rozwiązania problemów bliskowschodnich, który zabezpieczałby przede wszystkim interesy Izraela. I jest to tym bardziej oczywiste, gdy posłucha się wynurzeń Mike’a Pompeo, który podczas niedawnej wizyty w Izraelu stwierdził, że „Bóg zesłał na Ziemię Donalda Trumpa, by ocalił Żydów”[24]. Tyle tylko, że działania amerykańskie nie prowadzą wcale do normalizacji sytuacji na Bliskim Wschodzie, a wręcz przeciwnie wywołują tam jeszcze większe wrzenie i chaos. Czynią także Amerykanów niewiarygodnymi w roli mediatorów, ponieważ jednostronnie realizują interesy izraelskie i lekceważą potrzeby pozostałych państw regionu. Postawa administracji USA prowadzi też do konkluzji, że tak naprawdę prezydent Trump, „który chce prowadzić wolny świat poprzez siłę”, zmierza do wywołania kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie, a konferencja warszawska była do tego celu istotnym krokiem.
Droga do wojny z Iranem
Plan zbrojnej rozprawy z Persami nie jest wymysłem obecnej administracji amerykańskiej, ponieważ już w okresie prezydentury George’a W. Busha (2001–2009) czyniono intensywne przygotowania do wojny z nimi, nad czym usilnie pracowało wpływowe lobby żydowskie sprzymierzone z neokonserwatystami amerykańskimi, a najwymowniejszym tego świadectwem było zaliczenie Teheranu do grona państw tworzących tzw. oś zła[25]. Nastroje wojenne stale podgrzewały wypowiedzi izraelskich polityków, których przykładem może być artykuł Szimona Peresa z 25 czerwca 2003 r. opublikowany na łamach „Wall Street Journal” pod wymownym tytułem: Musimy się zjednoczyć, by nie pozwolić na atomówkę w rękach Ajatollahów. Peres przedstawił w nim zagrożenie ze strony Iranu w podobny sposób, jak to czyniono w stosunku do reżimu Husajna przed atakiem na Irak, sugerując by pamiętać o nauce wyniesionej z ugodowej polityki lat 30. wobec Hitlera. Twierdził też, że „należy wyraźnie dać do zrozumienia Iranowi, że Stany Zjednoczone i Izrael nie będą tolerowały jego atomowych ambicji”. W tym czasie również „wpływowi neokonserwatyści, ci sami ludzie, którzy wcześniej popierali wojnę w Iraku, zalali rynek prasowy artykułami argumentującymi za wojną w Iranie”[26]. William Kristol pisał, że „oswobodzenie Iraku było zwycięstwem w pierwszej z wielkich bitew stoczonych o przyszłość Bliskiego Wschodu […]. Jednak kolejnym polem bitwy […] będzie Iran”. Michael Ledeen stwierdził zaś, że: „Nie ma już czasu na rozwiązania dyplomatyczne. Musimy poradzić sobie z głównymi terrorystami tu i teraz. Przynajmniej Iran daje nam szansę na wiekopomne zwycięstwo, bowiem naród irański otwarcie nienawidzi reżimu i z entuzjazmem stanie do walki, jeśli tylko Stany Zjednoczone wspomogą jego chwalebny bój”. Podobnie Daniel Pipes i Patrick Clawson domagali się „zwiększenia presji na Iran” i wzywali Busha do poparcia „ugrupowania mudżahedinów mającego swoją bazę w Iraku i zdecydowanego obalić reżim w Teheranie, określonego jednak przez rząd amerykański jako organizacja terrorystyczna”[27].
Po 11 września 2001 r. administracja Busha zaczęła realizować swój ambitny projekt transformacji regionalnej na Bliskim Wschodzie, zakładający, że armia amerykańska obali lokalne reżimy, a następnie siły okupacyjne przystąpią do przekształcania podbitych terytoriów w państwa demokratyczne[28]. I o ile pierwszym celem ataku amerykańskiego stał się Irak, to z perspektywy izraelskiej najlepszym kandydatem było jednak państwo irańskie. Minister obrony Izraela Benjamin Ben-Eliezer w 2002 r. przestrzegał Amerykanów: „Irak jest kłopotliwy […]. Powinniście jednak zrozumieć, że obecnie Iran stanowi większe zagrożenie niż Irak”. Premier Ariel Szaron uznał zaś, że „administracja Busha powinna uderzyć na Iran, gdy tylko podbije Irak”[29]. Dlaczego Izraelczycy tak bardzo lobbują w Stanach Zjednoczonych za rozprawą z Persami? Jest kilka ważnych powodów, które sprawiają, że Iran traktowany jest przez nich jako „zagrożenie egzystencjalne”. Islamska Republika Iranu jest bowiem „jednym z najpotężniejszych muzułmańskich krajów w Zatoce Perskiej, z potencjałem zdominowania tego bogatego w ropę naftową regionu”, który po upadku swojego „odwiecznego” wroga – Iraku nie ma już godnego siebie rywala, co zakłóciło stan względnej równowagi sił. Iran dąży także „do opanowania technologii dającej dostęp do energii jądrowej, co pozwoliłoby mu na budowę broni atomowej w dowolnym momencie. Rozwija też rakiety, które mogłyby dostarczyć głowice nuklearne na terytorium swoich sąsiadów, także Izraela”[30]. Może więc uzyskać w najbliższej przyszłości taki potencjał, który uczyni to państwo liderem świata muzułmańskiego, wokół którego może się skupić wiele państw bliskowschodnich tworząc wielką koalicję antyizraelską. Uwzględniając duży potencjał demograficzny i militarny takiej hipotetycznej koalicji oraz kontrolowanie przez nią ogromnych zasobów ropy naftowej, a w dodatku cieszącej się poparciem Rosji i Chin zmierzających do pozbawienia USA roli światowego hegemona, to nie powinniśmy się dziwić, że wizja ta spędza sen z powiek Izraelczykom. Dlatego właśnie izraelscy politycy przez wiele lat ciężko pracowali nad tym, aby uświadomić Amerykanów, że Iran stanowi zagrożenie nie tylko dla państwa żydowskiego, ale także dla Stanów Zjednoczonych i ich interesów. Przeciwstawiali się też jakimkolwiek próbom porozumienia z Teheranem, jednocześnie popychając USA do wojny z Persami. W tej kwestii istnieje zresztą pewna wspólnota interesów, która umożliwia zbudowanie szerszej koalicji antyirańskiej, co pokazała właśnie konferencja warszawska. Ponieważ „Stany Zjednoczone, Izrael, a także jego arabscy sąsiedzi, w tym wielu amerykańskich sojuszników w rejonie Zatoki Perskiej mają interes w tym, by Iran nie miał dostępu do broni nuklearnej oraz by nie został regionalnym hegemonem. […] Wielu arabskich sąsiadów niepokoi się jego atomowymi ambicjami i rosnącymi wpływami w regionie. Obawiają się, że zbyt silny Iran mógłby zmuszać je do różnych rzeczy, a nawet wszcząć wojnę, tak samo jak zrobił to Husajn w sierpniu 1990 r., kiedy to najechał Kuwejt. Patrzą podejrzliwym okiem na Iran, jako że nie jest to kraj arabski, a perski, oraz dlatego, że chcą zachować równowagę pomiędzy sunnitami a szyitami w krajach islamskich. Iranem rządzi głęboko wierzący szyita, co niepokoi przywódców krajów sunnickich, takich jak Arabia Saudyjska, Kuwejt i Zjednoczone Emiraty Arabskie, którzy obawiają się rosnących wpływów szyickich w świecie arabskim”[31].
Funkcjonuje dość rozpowszechniona opinia głosząca, że Stany Zjednoczone dążą do zachowania kontroli nad Bliskim Wschodem ze względu na interesy lobby naftowego. Tyle tylko, że jak słusznie zauważyli John Mearsheimer i Stephen Walt przed inwazją na Irak „żaden amerykański rząd, w tym administracja Busha, nie rozważał poważnie podboju głównych producentów ropy celem zdobycia wymuszonej przewagi nad pozostałymi krajami. Stany Zjednoczone mogły wziąć pod uwagę atak na liczący się kraj eksportujący ropę, w razie gdyby rewolucja lub embargo zakłóciły przepływ ropy z tego kraju na globalny rynek. Jednak nie miało to miejsca w wypadku Iraku, [bo] Saddam chętnie sprzedawał ropę każdemu, kto chciał za nią zapłacić. Co więcej, gdyby Stany Zjednoczone chciały podbić jakieś państwo celem przejęcia zasobów jego ropy, [to] Arabia Saudyjska, z największymi rezerwami ropy na świecie i mniejszą liczbą ludności, byłaby o wiele atrakcyjniejszym celem. Do tego bin Laden urodził się i wychował w Arabii Saudyjskiej, a 15 spośród 19 terrorystów, którzy uderzyli na Stany Zjednoczone 11 września, pochodziło z Arabii Saudyjskiej (żaden z nich nie był Irakijczykiem). Gdyby ropa była prawdziwym celem Busha, 11 września stanowiłby idealny pretekst do działania. Okupacja Arabii Saudyjskiej nie byłaby łatwa, ale niemal z pewnością łatwiejsza od próby spacyfikowania licznej, opornej i dobrze uzbrojonej ludności Iraku”. Amerykański przemysł naftowy nie lobbował więc za wojną, tylko za zniesieniem sankcji gospodarczych, ponieważ chciał zarabiać, a nie wywoływać konflikt militarny, który na długie lata zdestabilizował sytuację i utrudnił robienie interesów[32]. Tendencja ta z czasem jeszcze bardziej się utrwaliła, bo „rewolucja łupkowa sprawiła, że USA zmniejszyły swoje zapotrzebowanie na import ropy naftowej z Arabii Saudyjskiej”[33].
Kto i w jakim celu dąży do destabilizacji Bliskiego Wschodu?
Odpowiedź nasuwa się sama, bowiem Stany Zjednoczone chcą uczynić Izrael wielkim i zrobić z państwa żydowskiego jedynego lidera na Bliskim Wschodzie, a że jest on „obcym ciałem” i „kruchą łupiną” dryfującą po morzu kilkuset milionów Arabów, to cel ten mogą osiągnąć jedynie przy pomocy argumentów siłowych. Dlatego administracja amerykańska, szczególnie w okresie sprawowania władzy przez neokonserwatystów, dąży do obalenia tych reżimów bliskowschodnich, które wykazują się agresywną postawą wobec sojusznika izraelskiego. Celem Amerykanów jest zastąpienie niewygodnych dyktatorów takimi nominatami, którzy zagwarantowaliby nawiązanie przyjaznych stosunków z Izraelem.
W przypadku swoich sojuszników, takich jak Egipt, w którym na skutek zamieszek podczas Arabskiej Wiosny Ludów w 2011 r. obalono proamerykańskiego prezydenta Husniego Mubaraka, zastosowano „miękki” wariant interwencji. Udzielono jedynie wsparcia egipskim wojskowym, którzy zorganizowali zamach stanu i 3 lipca 2013 r. obalili demokratycznie wybranego prezydenta Mohameda Mursiego, wywodzącego się z Bractwa Muzułmańskiego i cieszącego się poparciem „ulicy”. Taki rozwój wydarzeń nie mógł być zaskoczeniem, ponieważ jeszcze przed ogłoszeniem wyników wyborów Mursi zapowiedział, że: „Wzmocnienie stosunków między Iranem i Egiptem spowoduje równowagę nacisku w regionie, co jest częścią mojego programu”. Po jego zwycięstwie media izraelskie zaczęły bić na alarm głosząc, że krajem tym zawładnęły „egipskie ciemności”, oraz że „Izrael musi być gotowy na wszelkie ewentualności”, ponieważ zaistniała możliwość rewizji porozumień pokojowych i zobowiązań gospodarczych Egiptu wobec państwa żydowskiego[34]. Mursi nie oszczędzał także Amerykanów, którym bezceremonialnie oświadczył, że: „Jeśli nie zaczniecie wreszcie nas szanować i nie dacie Palestyńczykom ich upragnionego państwa, czekają was dziesięciolecia arabskiej nienawiści”[35]. Dlatego ostatecznie został obalony przez juntę wojskową i skazany na długoletnie więzienie[36], a nowe władze przywróciły dawne status quo i cofnęły zainicjowane procesy islamizacji państwa egipskiego. Amerykański sekretarz stanu John Kerry mógł więc z satysfakcją oznajmić podczas wizyty w Kairze w sierpniu 2015 r., że: „USA i Egipt wracają po sześciu latach zawieszenia rozmów o bezpieczeństwie do »mocnych podstaw« we wzajemnych stosunkach”[37]. Świadectwem tego było wznowienie dostaw amerykańskiego sprzętu wojskowego dla armii egipskiej zawieszonych w 2013 r., które warte są 1,3 mld USD rocznie[38] i stanowią formę „nagrody za dobre zachowanie, a konkretnie za chęć podpisywania porozumień pokojowych z Izraelem”[39].
Jest także wielce prawdopodobnym, że Amerykanie zbliżone rozwiązanie chcieli zastosować w Turcji, gdzie część armii próbowała w 2016 r. obalić prezydenta Erdogana. Puczyści chcieli wykorzystać narastającą frustrację w kręgach wojskowych i administracyjnych, której powodem miała być postępująca islamizacja kraju i zacieśniająca się współpraca z Rosją. W swoich komunikatach mówili o potrzebie naprawy relacji z NATO, a ich bunt miał podobno wynikać „z odmowy realizacji polityki sprzecznej z interesami i planami USA, jako tradycyjnego sojusznika kemalistowskiej Turcji”[40]. Erdogan o zorganizowanie puczu oskarżył imama Fethullaha Gulena, przywódcę wpływowego ruchu Hizmet, mieszkającego od wielu lat w Stanach Zjednoczonych. Gulen korzystający z protekcji amerykańskiej odciął się od udziału w spisku, ale w sieci od 1999 r. krąży pewne nagranie, w którym nawołuje swoich zwolenników do infiltrowania tureckich instytucji: „Musicie poruszać się w arteriach systemu bez zwracania na siebie uwagi aż dotrzecie do samych centrów władzy. Musicie czekać aż zgromadzicie całą państwową władzę, aż u waszego boku staną wszystkie konstytucyjne instytucje władzy w Turcji”[41]. Z całej tej sprawy można więc wyciągnąć wniosek, że USA mogły próbować na nowo poukładać scenę polityczną w Turcji, tak by na czele tego państwa stanął polityk uległy wobec Amerykanów i skłonny do współpracy z Izraelem, bo Erdogan znany jest raczej z nieprzejednanej postawy antyizraelskiej.
Kolejnym sojusznikiem, w którego politykę wewnętrzną ingerują Stany Zjednoczone jest Arabia Saudyjska. Saudowie od lat 40. XX wieku utrzymują z USA bardzo bliskie stosunki, będąc głównym dostawcą ropy naftowej na rynek amerykański i cenionym nabywcą towarów produkowanych przez tamtejsze firmy, w szczególności zbrojeniowe, motoryzacyjne i lotnicze. Pomogli Amerykanom wygrać zimną wojnę ze Związkiem Sowieckim zaniżając na podstawie tajnego porozumienia ceny ropy naftowej, co przyczyniło się do upadku gospodarki sowieckiej obciążonej wielkimi kosztami wyścigu zbrojeń narzuconego im przez prezydenta Reagana. Udostępnili też swoje terytorium wojskom amerykańskim w 1991 r. podczas operacji „Pustynna Burza”. Niemniej jednak trzeba zauważyć, że w 2003 r. Arabia Saudyjska była przeciwna inwazji na państwo irackie, a „saudyjscy politycy przekonywali, że wojna z Irakiem nie przyniesie korzyści dla żadnej ze stron, zwracali również uwagę, iż atak na Irak będzie niósł za sobą konsekwencje dla całego regionu i świata”. Podobne stanowisko prezentowały zresztą państwa arabskie wchodzące w skład koalicji antyirackiej w trakcie I wojny w Zatoce Perskiej, które sprzeciwiły się zajęciu terytorium tego kraju i obaleniu Husajna. Ograniczono się wtedy do wyzwolenia Kuwejtu spod okupacji irackiej i zniszczenia znacznej części potencjału militarnego Iraku, w tym zasobów broni chemicznej. Nie udzielono też pomocy Kurdom i szyitom, którzy na wezwanie prezydenta Busha wywołali lokalne rebelie krwawo stłumione przez siły irackie. Wszystko to działo się w imię zachowania równowagi sił i ograniczenia wpływów Iranu, który po zniszczeniu Iraku umocnił swoją pozycję w regionie. Saudowie potrafili także w latach 70. wykorzystać uzależnienie gospodarki amerykańskiej od dostaw węglowodorów z Zatoki Perskiej i gdy Stany Zjednoczone stanęły po stronie Izraela w wojnie Jom Kippur, Rijad wstrzymał ich dostawy do USA, co wywołało pierwszy w historii kryzys naftowy. Wykorzystanie wtedy przez Arabię Saudyjską ropy naftowej jako narzędzia politycznego nacisku zmusiło Waszyngton do zintensyfikowania starań dyplomatycznych w celu zakończenia konfliktu, który przybrał niekorzystny obrót dla państw arabskich[42]. Ale także spowodowało, że Amerykanie zaczęli poszukiwać sposobów na zmniejszenie importu surowców energetycznych, co udało im się dzięki tzw. rewolucji łupkowej, która dokonała się w ostatnich kilkunastu latach. „Zwiększone wydobycie w USA przyczyniło się do dywersyfikacji źródeł energii oraz spadku cen ropy i gazu na rynkach światowych, zmniejszając tym samym geopolityczną przewagę takich producentów energii jak Rosja i kraje OPEC”, które próbują ratować swoje dochody ograniczając wydobycie. „Zwiększona produkcja amerykańskiej ropy naftowej nie zmieniła układów ani strategicznych zainteresowań USA, ale pomogła np. nałożyć i utrzymać sankcje na Iran”[43], czego gorącym zwolennikiem jest Arabia Saudyjska, która z wielkim niezadowoleniem przyjęła wynegocjowane przez administrację Obamy w 2015 r. porozumienie jądrowe z Teheranem. Sygnatariuszami tego układu, który przewidywał zniesienie sankcji gospodarczych w zamian za ograniczenie irańskiego programu nuklearnego oraz poddanie go kontroli zewnętrznej, były: USA, Rosja, Chiny, Wielka Brytania, Francja, Niemcy i Unia Europejska. Bezpośrednim wynikiem podpisania porozumienia był znaczący spadek cen ropy naftowej, co niewątpliwie zaniepokoiło Saudów oraz zbliżyło ich do Izraela, bowiem premier Netanjahu wyraził zdecydowany sprzeciw dla ustępstw wobec Iranu oraz ocenił, że „Zachód popełnił historyczny błąd układając się z władzami w Teheranie”. Jednocześnie zapowiedział, że podejmie wszelkie niezbędne kroki, aby nie dopuścić do ratyfikowania układu, bo jego zdaniem „Iran ma otwartą drogę do broni nuklearnej. Wiele z restrykcji, które miały ich przed tym powstrzymać zostało zniesionych”[44].
„Kolejną zmianą w polityce amerykańskiej, a zarazem punktem spornym we wzajemnych relacjach z Arabią Saudyjską, był stosunek do Arabskiej Wiosny”. USA bowiem potępiły rządy w Egipcie i Bahrajnie za krwawe stłumienie protestów społecznych i wezwały prezydenta egipskiego do ustąpienia, co nie spodobało się Saudyjczykom popierającym reżim Mubaraka i monarchię w Bahrajnie. W przypadku wydarzeń w Egipcie ograniczyli się do ostrej retoryki, ale w celu ochrony władz w Manamie użyli sił zbrojnych. Saudyjska polityka poniosła także porażkę w Syrii, o co Saudowie w dużej mierze obarczają winą administrację Obamy, której brak zdecydowania przyczynił się ich zdaniem do umocnienia wpływów irańskich w tym państwie. Pomimo ich wielkiego zaangażowania w konflikt syryjski, w którym stanęli po stronie rebeliantów, Assad pozostał na stanowisku, a w dodatku Rijad ściągnął na siebie zagrożenie terrorystyczne ze strony fundamentalistów z ISIS. Dlatego nie może dziwić, że Saudyjczycy przyjęli z entuzjazmem zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich, bo ten już w trakcie kampanii wyborczej nazywał porozumienie z Iranem „najgorszym” i nawoływał do jego zerwania. 8 maja 2018 r. prezydent Trump zrealizował swoje pogróżki i wycofał USA z układu nuklearnego zawartego z Teheranem oraz zapowiedział zastosowanie „potężnych sankcji”. Większość światowych przywódców wyraziło sprzeciw wobec decyzji administracji amerykańskiej, ale z zadowoleniem przyjęły je Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie i oczywiście Izrael, ponieważ w ocenie premiera Netanjahu porozumienie to stanowiło „receptę na katastrofę dla naszego regionu i dla światowego pokoju”[45].
Stany Zjednoczone pomimo tego, że zazwyczaj mogły liczyć na wsparcie Arabii Saudyjskiej w kwestiach związanych z polityką bliskowschodnią, to jednak potrzebowały od niej gwarancji większej przewidywalności i oczekiwały nawiązania bliższych relacji z Izraelem. Arabia Saudyjska nie uznała bowiem na drodze dyplomatycznej państwa żydowskiego i od lat obstaje przy tym, że warunkiem do tego ma być wycofanie się Izraela z terenów zajętych w wojnie sześciodniowej. Dlatego prezydent Trump postanowił wmieszać się w politykę dynastyczną monarchii saudyjskiej i poparł księcia Muhammada ibn Salmana as-Sauda (MBS), który „w ciągu kilku tygodni od prezydenckiej wizyty doprowadził do zatrzymania Muhammada ibn Najif ibn Abd al-Aziza (MBN) i zmusił go, aby zrzekł się tytułu księcia korony, który następnie sam przyjął. Trump opowiadał znajomym, że on i Jared doprowadzili do saudyjskiego przewrotu: »Postawiliśmy naszego na świeczniku!«”[46]. MBS w celu umocnienia swoich wpływów nakazał aresztowanie wielu członków władz państwowych i religijnych, wśród których znalazło się 11 książąt oraz 38 byłych i obecnych ministrów, polityków i biznesmenów. Zrobiono to pod pretekstem „walki z korupcją”[47], która jest w tym kraju „wręcz endemiczną chorobą”, lecz „aresztowania te są nie tyle narzędziem walki z korupcją, co elementem gry o władzę”. Krzysztof Płomiński były ambasador RP w Arabii Saudyjskiej stwierdził, że: „Patrząc na nazwiska aresztowanych członków rodziny królewskiej i ludzi biznesu oraz członków aparatu władzy, można powiedzieć, że jest to czystka zmierzająca do usunięcia potencjalnych oponentów i rywali, jak również wszystkich tych, którzy w jakikolwiek sposób mogliby zagrozić pozycji księcia. Aresztowani zostali w większości ludzie z bliskiego kręgu władzy, który w Arabii Saudyjskiej liczy 200 spośród 8000 książąt. Należy też dodać, że w ostatnim okresie aresztowano ponad tysiąc radykalnych duchownych islamskich oraz podjęto działania administracyjne zmierzające do wyeliminowania głoszenia w królestwie ekstremizmu religijnego”. Widać więc coraz wyraźniej, że „na Bliskim Wschodzie następuje nowe rozdanie kart, które zupełnie zmieni obecną sytuację. […] Arabia Saudyjska czuje się coraz bardziej okrążana przez Iran, który umacnia swe pozycje zarówno w Iraku, jak i w Syrii, Libanie i Jemenie. Nowa, ostra saudyjska retoryka w stosunku do Iranu, pogróżki i narastanie napięcia idą w parze z antyirańską polityką prezydenta Donalda Trumpa i premiera Izraela Benjamina Netanjahu. Wszystko to sprawia, że konflikt saudyjsko-irański staje się coraz bardziej realny[48]”.
„Następca tronu [MBS] podejmuje ogromne ryzyko, ale jest zdeterminowany i gotowy na wszystko”, a wspiera go w tym Jared Kushner, który ponoć zaprzyjaźnił się z księciem. „Kushner odgrywa rolę głosiciela doktryny Trumpa” na Bliskim Wschodzie, za co zbiera same pochwały od swojego teścia, który z wielkim zadowoleniem przyznał, że „Jared przekabacił Arabów na naszą stronę. Nie mają odwrotu”[49]. Świadczy o tym to, że „Saudowie wezwali przedstawicieli 50 arabskich i muzułmańskich narodów, aby oddali hołd prezydentowi”[50] Trumpowi podczas jego pierwszej wizyty zagranicznej, którą w maju 2017 r. odbył właśnie do Arabii Saudyjskiej[51]. W Rijadzie Donald Trump zadeklarował, że Stany Zjednoczone są gotowe nadal wspierać państwa arabskie, ale „nie mogą [one] czekać na siły amerykańskie, by zgniotły dla nich wroga”. Zdaniem prezydenta amerykańskiego „państwa Bliskiego Wschodu muszą zadecydować, jakiego rodzaju przyszłości chcą dla siebie […]. Lepsza przyszłość jest możliwa tylko wtedy, jeśli [te] państwa pozbędą się terrorystów i ekstremistów” [52]. W czasie tej wizyty Saudowie podpisali umowy handlowe z Amerykanami o wartości 350 mld dolarów, w tym dotyczące zakupu najnowocześniejszego uzbrojenia amerykańskiego za kwotę 110 mld USD. Admirał Joe Rixey ocenił, że „wynegocjowany pakiet umów, kiedy zostanie sfinalizowany, będzie największą pojedynczą umową zbrojeniową w amerykańskiej historii”. W opinii administracji Trumpa „wzmocnienie sił zbrojnych Arabii Saudyjskiej ma być przeciwwagą dla siły militarnej Iranu […]. Jednocześnie ogromne kontrakty zbrojeniowe stanowią sygnał odwrotu od polityki Obamy, który stawiał na zrównoważenie stosunków z Iranem i Arabią Saudyjską”[53]. Wsparcie amerykańskie jest tym bardziej cenne, że od czterech lat koalicja walcząca pod wodzą Arabii Saudyjskiej w Jemenie nie potrafi pokonać rebeliantów Huti wspieranych przez Iran. W skład tej koalicji wchodzą także: Bahrajn, Bangladesz, Egipt, Jordania, Kuwejt, Maroko, Senegal, Sudan i Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Prezydent Trump zapewnia także ochronę polityczną sojusznikom saudyjskim, bowiem w listopadzie 2018 r. zapowiedział, że „USA nie ukarzą Arabii Saudyjskiej i nie zmniejszą sprzedaży broni do Rijadu za zabicie dziennikarza Jamala Khashoggiego”. Zbrodnię tę nazwał co prawda „strasznym przestępstwem”, na które Stany Zjednoczone nie dały przyzwolenia, „jednak Arabia Saudyjska pozostaje wielkim sojusznikiem USA, a anulowanie miliardowych transakcji na sprzedaż broni byłoby korzystne dla Chin i Rosji, które chętnie zapewniłyby dostawy”. Uznał, że „być może nigdy nie poznamy wszystkich faktów związanych z morderstwem Khashoggiego. W każdym razie pozostajemy w związku z Arabią Saudyjską, bo oni są naszym wielkim sojusznikiem w walce z Iranem”. Khashoggi, który był saudyjskim dziennikarzem i publicystą „Washington Post”, został zamordowany 2 października 2018 r. w konsulacie Arabii Saudyjskiej w Stambule. Rijad „początkowo przekonywał, że wyszedł on z konsulatu żywy, potem przyznano, że zginął w konsulacie w wyniku bójki, w jaką wdał się z obecnymi tam osobami. Tureckie śledztwo w tej sprawie wykazało jednak, że zabójstwo Khashoggiego zostało zaplanowane, a dziennikarza zamordowano z premedytacją, po czym jego ciało poćwiartowano i prawdopodobnie rozpuszczono w kwasie”[54].
Donald Trump jest konsekwentny jeśli chodzi o udzielanie wsparcia monarchii saudyjskiej, bowiem 17 kwietnia 2019 r. „zawetował rezolucję Kongresu USA nakazującą wstrzymanie amerykańskiego wsparcia dla Arabii Saudyjskiej w konflikcie w Jemenie”[55], a także „na przekór radom specjalistów udzielił Saudom przyzwolenia na zastraszanie Kataru”, ponieważ „wychodził z założenia, że Katar finansuje grupy terrorystyczne – nieważne, że Saudowie robili to samo, bo sądził, że dopuścili się tego tylko niektórzy członkowie saudyjskiej rodziny królewskiej”[56]. 5 czerwca 2017 r., zaledwie kilkanaście dni po wizycie prezydenta amerykańskiego w Rijadzie, „Arabia Saudyjska, Bahrajn, Egipt, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Jemen oraz urzędujący w Trypolisie rząd Libii zdecydowały się na całkowite odcięcie od Kataru. Wydaliły one ambasadorów i dziennikarzy tego kraju, zamknęły przestrzeń powietrzną dla jego samolotów, co poważnie uderzyło w linie Qatar Airways oraz zlikwidowały połączenia morskie. Odcięto także jedyne połączenie półwyspu ze stałym lądem, czyli granicę z Arabią Saudyjską”. Trump przyznał się do tego, że Saudowie dostali jego błogosławieństwo, pisząc na Twitterze, że „jego wizyta na Półwyspie Arabskim zaczyna przynosić efekty, a jednym z nich jest blokada Kataru, która być może będzie początkiem końca wojny z terroryzmem”. Zrobił to pomimo tego (a może właśnie dlatego?), że „w Katarze znajduje się największa na Bliskim Wschodzie amerykańska baza wojskowa, będąca jednocześnie centrum dowodzenia operacjami w regionie. To stamtąd koordynowane są naloty od Jemenu, przez Syrię, po Afganistan. Stacjonuje w niej ponad 10 tys. żołnierzy i ma strategiczne znaczenie dla Pentagonu”[57]. W tle tych wydarzeń wyłania się oczywiście kontekst ocieplających się stosunków Kataru z Iranem oraz chęć zakupu uzbrojenia z Rosji. Na co stanowczo zareagował „król Arabii Saudyjskiej Salman, który zagroził, że podejmie działania militarne, jeśli Katar zainstaluje rosyjski rakietowy system obrony powietrznej S-400”[58]. Jednak pomimo wielkiego wsparcia udzielanego monarchii saudyjskiej przez USA nie powinniśmy zapominać o tym, że Amerykanie uważają Saudyjczyków wyłącznie za użyteczne narzędzie do realizacji swoich interesów na Bliskim Wschodzie. Świadczą o tym słowa, jakie usłyszał król Salman od prezydenta Trumpa, który w rozmowie telefonicznej zakomunikował mu: „Królu, chronimy cię. Bez nas mógłbyś się nie utrzymać [u władzy] przez dwa tygodnie. Musisz płacić na wojsko, musisz płacić”[59].
Kolejnym dowodem na dostosowywanie się Saudów do oczekiwań Amerykanów jest proces ocieplania relacji pomiędzy Rijadem a Tel Awiwem. Świadczą o tym wypowiedzi księcia Muhammada ibn Salmana, który w kwietniu 2018 r. w rozmowie z dziennikarzem „The Atlantic Council” uznał prawo Izraela do istnienia oraz „wychwalał perspektywę przyszłych stosunków dyplomatycznych między królestwem a państwem żydowskim”. Przyznał też, że jego „kraj nie ma problemu z Żydami. Nasz prorok Mahomet poślubił Żydówkę, jego sąsiedzi byli Żydami. Znajdziesz wielu Żydów w Arabii Saudyjskiej pochodzących z Ameryki czy Europy”. MBS wskazał za to wyraźnie na Iran, który dla niego jest największym zagrożeniem w regionie, ponieważ jego zdaniem przywódca Islamskiej Republiki Iranu ajatollah Ali Chamenei jest wcieleniem samego zła. Powiedział o nim, że: „Hitler nie zrobił tego, co próbuje osiągnąć najwyższy przywódca. Hitler próbował podbić Europę. To jest złe. Ale najwyższy przywódca próbuje podbić świat. Wierzy, że jest właścicielem świata. Obaj są złymi facetami. On jest Hitlerem Bliskiego Wschodu. W latach 20. i 30. nikt nie postrzegał Hitlera jako zagrożenie. Tylko kilka osób tak uważało. Aż to się stało. Nie chcemy na Bliskim Wschodzie tego, co wydarzyło się w Europie. Chcemy to powstrzymać za pomocą ruchów politycznych, ekonomicznych czy działań wywiadowczych. Chcemy uniknąć wojny”[60]. Czy rzeczywiście następca saudyjskiego tronu ma „szczere” intencje uniknięcia wojny, to akurat możemy sami ocenić po wynikach szczytu bliskowschodniego w Warszawie, na którym Saudyjczycy z premierem Izraela i Amerykanami układali plan rozprawy militarnej z Iranem. W świetle przytoczonych faktów należy więc postawić pytanie: Jeśli Amerykanie w interesie Izraela ingerują w sprawy wewnętrzne swoich sojuszników, to jaki los mogą zgotować wrogom?
Śmierć wrogom Syjonu
W okresie ostatnich kilkunastu lat mogliśmy obserwować jak Stany Zjednoczone niszczyły kolejne państwa muzułmańskie, które charakteryzowały się wrogą postawą wobec państwa żydowskiego. Na pierwszy ogień poszedł Irak, mocno osłabiony po I wojnie w Zatoce Perskiej i faktycznie niestanowiący już poważnego zagrożenia[61], na który USA w 2003 r. dokonały inwazji. Kolejnym celem stała się Libia, gdzie wykorzystano rozruchy antyrządowe, które wybuchły w 2011 r. oraz bunt części wojska libijskiego i obalono Muammara al-Kaddafiego. Dokonano wtedy interwencji zbrojnej pod auspicjami NATO, a głównymi wykonawcami były wojska Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji. Potężne uderzenia lotnicze (ponad 26 tys. lotów bojowych) i ostrzał pociskami manewrującymi z okrętów doprowadziły do zniszczenia ok. 5900 celów militarnych, w tym 600 czołgów i pojazdów opancerzonych oraz 400 wyrzutni rakietowych i dział artyleryjskich. Zniszczono też całkowicie lotnictwo libijskie i system obrony powietrznej, a także skutecznie zablokowano dostawy zaopatrzenia dla armii rządowej. Rebeliantów wsparto też dostawami uzbrojenia oraz działaniami sił specjalnych. Trzeba jasno stwierdzić, że bez tak wielkiego zaangażowania wojsk koalicji, które zniszczyły znaczną część potencjału militarnego armii libijskiej zwycięstwo powstańców nie byłoby możliwe, bo po początkowych sukcesach zaczęli oni ponosić porażki i zostali zepchnięci do głębokiej defensywy. Dopiero wsparcie ze strony NATO pozwoliło im odzyskać inicjatywę i ostatecznie pokonać wojska wierne Kaddafiemu. Jednak pomimo obalenia dyktatora nie osiągnięto zasadniczych celów politycznych, które przynajmniej oficjalnie przyświecały inicjatorom interwencji zbrojnej w Libii, czyli zaprowadzenia w tym kraju pokoju i demokracji. Po latach przyznał to otwarcie generał David Howell Petraeus, naczelny dowódca sił koalicyjnych w Iraku (2007–2008) i wojsk amerykańskich w Afganistanie (2010–2011) oraz dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej (2011–2012), który uznał, że: „Błędem było popieranie przez USA Arabskiej Wiosny, czyli buntów i protestów przeciwko autokratycznym rządom w niektórych krajach arabskich Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu”. Rezultaty polityczne, które wtedy osiągnięto ocenił jako niezadowalające i stwierdził, że: „Demokracja na Bliskim Wschodzie jest jak silne lekarstwo, które należy dawkować. […] Teraz wiemy już, że nie można narzucić naszych wartości i naszej wizji”[62].
Amerykanie podobny scenariusz realizowali w Syrii, gdzie próbowali obalić prezydenta Baszara al-Assada, wspierając walczących z nim dżihadystów oraz prowadząc intensywne działania lotnicze i szeroko zakrojone operacje wojsk specjalnych. Rebelianci byli dozbrajani przez kraje Zatoki Perskiej, głównie Arabię Saudyjską. Uzbrojenie i sprzęt łączności dostarczały im również Stany Zjednoczone, a w Turcji przebywali agenci CIA, którzy organizowali dostawy broni dla oddziałów antyrządowych. W przeciwieństwie do Libii siły Assada otrzymały wsparcie polityczne ze strony Rosji i Chin, a armia rosyjska bezpośrednio interweniowała w Syrii. Wydatnej pomocy dla armii rządowej udzielił także Iran, który wysłał duże dostawy broni, a także tysiące żołnierzy z Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej oraz szyickich bojowników Hezbollahu. Syryjska wojna domowa przekształciła się w konflikt religijny, gdy na teren tego kraju zaczęli masowo napływać szyiccy i sunniccy dżihadyści, a interwencja Rosji, Iranu, Turcji i Stanów Zjednoczonych przyczyniła się do eskalacji działań zbrojnych. Trzeba nadmienić, że siły powietrzne Izraela również dokonały wielu ataków na cele militarne w Syrii. Obecnie pomimo tego, że konflikt trwa nadal, to jednak jest już mniej intensywny, ponieważ Rosja zredukowała swoją obecność wojskową, a USA wycofały swoje siły z tego kraju. Decyzja prezydenta Trumpa o wycofaniu się z Syrii zaskoczyła jego sojuszników i z pewnością ucieszyła Rosję i Iran, którym udało się ocalić reżim Assada. Zadowoleni mogą być także Turcy, którzy dostali wolną rękę w kwestii kurdyjskiej, a byli dotychczas blokowani przez Amerykanów, co „było podstawowym zarzewiem konfliktu turecko-amerykańskiego”. Chcą oni bowiem zlikwidować quasi-państwo kurdyjskie, które powstało na terenach syryjskich i jest tylko kwestią czasu, kiedy przystąpią do ofensywy, ponieważ świadczą o tym ustalenia szczytu w Soczi, jak również wypowiedź tureckiego ministra obrony Hulusiego Akara, który oznajmił, że: „Mogą sobie kopać rowy czy tunele, ile chcą, mogą zejść pod ziemię, jeśli chcą, [ale] kiedy nadejdzie odpowiedni czas zostaną pogrzebani w rowach, które sami wykopali. Niech nikt w to nie wątpi”[63]. Porzuceni Kurdowie mogą oczywiście „szukać wsparcia w Iranie, który w geopolitycznym układzie bliskowschodnim jest konkurentem Turcji w staraniu się o hegemonię”, ale czy je otrzymają jest sprawą dość problematyczną. Kwestia kurdyjska zbliża bowiem do siebie państwa, na których terenie oni zamieszkują: Turcję, Iran, Irak i Syrię. A jak to działa w praktyce, to my Polacy mogliśmy się przekonać na własnym przykładzie, gdy trzy zaborcze potęgi przez 123 lata uniemożliwiały odbudowanie państwa polskiego, bo podzieliły się jego terytorium. USA gwarantują też integralność terytorialną Irakowi, a nie można zapominać o tym, że Turcja jest filarem południowej flanki NATO i Amerykanie zrobią wszystko, co w ich mocy, aby odciągnąć Erdogana od sojuszu z Putinem. Nie udał im się zamach stanu, to postarają się przekupić prezydenta tureckiego dostawami broni i rezygnacją z popierania kurdyjskich dążeń niepodległościowych. No cóż, można się oburzać na cynizm Trumpa, ale taka jest właśnie polityka, szczególnie w wykonaniu imperialnych potęg. Dobrze by było gdybyśmy chociaż wyciągnęli poprawne wnioski z tej lekcji, bo niestety polscy politycy cechują się zazwyczaj ciasnotą umysłową, która uniemożliwia im zrozumienie mechanizmów rządzących światową grą interesów.
Błędna polityka amerykańska, o której wspominał generał Petraeus, sprowadzająca się do obalania dyktatorów i podejmowania nieskutecznych prób zaszczepienia demokracji na Bliskim Wschodzie, przynosi pozornie mizerne rezultaty. W tej kwestii można postawić wiele pytań: Po co były te wszystkie interwencje zbrojne skoro w ich efekcie powstał wielki chaos polityczny w regionie? W jakim celu obalono Husajna i Kaddafiego oraz próbowano zniszczyć Assada, torując drogę do rozwoju wpływów Al-Kaidy w Libii i Syrii oraz do powstania zbrodniczego kalifatu ISIS w Iraku i Lewancie? Po co sprowadzono na miliony ludzi śmierć i cierpienie? Dlaczego dokonano wielkich zniszczeń na obszarach objętych działaniami zbrojnymi, a miliony ludzi wygnano z ich domów? W jakim celu wydano biliony dolarów na prowadzenie wojen, których nie dało się wygrać? Wreszcie, po co wsiąkała w bliskowschodni piach krew żołnierzy amerykańskich i sojuszniczych? Z góry odrzucam odpowiedź, jako niedorzeczną, że wszystkie te ofiary ludzkie i materialne oraz ogromnie kosztowne operacje militarne, których skutki dotykają także Europę w postaci masowej imigracji, miały na celu walkę o wolność i demokrację. Po co więc było to wszystko i kto jest największym beneficjentem działań amerykańskich? Niewątpliwie najwięcej na tym chaosie skorzystał Izrael, który jawi się teraz jako oaza spokoju i dobrobytu, tylko od czasu do czasu nękana sporadycznymi atakami Hamasu i Hezbollahu. Zniszczono przecież państwa wrogo usposobione do Izraela, które przez całe dziesięciolecia będą się podnosić z ruin, a ich straty demograficzne, zniszczona infrastruktura i skomplikowana sytuacja wewnętrzna, pełna napięć etnicznych i religijnych, bardzo im to utrudni. Zlikwidowano też duży potencjał militarny trzech liczących się państw muzułmańskich, budowany wiele dekad przez liderów mających ambicję do odgrywania poważnej roli w regionie, których w Libii i Iraku zastąpiono rządami całkowicie zależnymi od pomocy zewnętrznej. Państwa te padły ofiarą zastosowanej wobec nich swoistej teorii chaosu, bo właśnie w powstałym zamieszaniu najłatwiej można było ukryć prawdziwe intencje ludzi pociągających za sznurki w globalnej polityce. Możliwa do stworzenia koalicja antyizraelska zmniejszyła się o trzy państwa posiadające niegdyś znaczny potencjał, a pozostałe kraje muzułmańskie zostały zastraszone rozmiarem zniszczeń, jakie dotknęły niepokornych wobec Syjonu. Stany Zjednoczone zademonstrowały swoje zdolności bojowe i potwierdziły w praktyce, że bez względu na koszty są zdeterminowane przyjść z pomocą sojusznikowi izraelskiemu. Trump zaś przy okazji tego zamieszania uznał Jerozolimę za stolicę państwa żydowskiego, przekazał Izraelowi syryjskie Wzgórza Golan oraz zaczął montować koalicję antyirańską, której filarami są Izrael i Arabia Saudyjska.
Demonstracja siły
„W polityce Stanów Zjednoczonych siły zbrojne stanowią niezwykle ważne narzędzie realizacji interesów narodowych, a użycie wojska uznane zostało za element realizacji strategii bezpieczeństwa. Stany Zjednoczone rezerwują sobie też prawo jednostronnego użycia sił zbrojnych, jeśli okaże się to konieczne dla obrony kraju i interesów narodowych”. Dlatego dla Amerykanów „obecność wojskowa jest kluczowym elementem zabezpieczenia strategicznych interesów USA w regionie Bliskiego Wschodu. Stanowi najpewniejszą gwarancję niezakłóconej realizacji priorytetów amerykańskiej polityki zagranicznej w regionie, uspokaja i zabezpiecza sojuszników oraz odstrasza nieprzyjaciół”. Podstawowym „celem działań Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie jest zapewnienie sobie niekwestionowanej supremacji w regionie oraz eliminacja wpływów wszystkich potencjalnych konkurentów”. Zabezpieczenie interesów lobby naftowego jest ważnym czynnikiem mającym wpływ na politykę USA, ale pełna zgoda wśród establishmentu amerykańskiego panuje tylko w kwestii zapewnienia bezpieczeństwa Izraelowi. Temu też służy stałe umacnianie wpływów amerykańskich w państwach Zatoki Perskiej, jak również „zagwarantowanie stabilnych i przyjaznych USA rządów w Egipcie”[64]. Dlatego Izraelczycy i „ugrupowania proizraelskie [w USA], nie tylko neokonserwatywne, od dawna zainteresowane były obecnością wojska amerykańskiego na Bliskim Wschodzie, co miało stanowić zabezpieczenie dla Izraela”. Waszyngton jeszcze za rządów Ronalda Reagana „utrzymywał równowagę sił poprzez szczucie lokalnych potęg przeciwko sobie” i właśnie z tego powodu Amerykanie poparli Irak w wojnie irańsko-irackiej w latach 1980–1988. „Polityka ta zmieniła się po I wojnie w Zatoce Perskiej, kiedy to administracja Clintona przyjęła strategię dual containment. Zamiast wykorzystywać Irak i Iran tak, by same utrzymały między sobą stan równowagi, przy czym Stany Zjednoczone miałyby przychylać się do jednej lub do drugiej strony zależnie od sytuacji, ta strategia przewidywała stacjonowanie na tyle licznych sił amerykańskich, by mieć możliwość poskromienia obydwu krajów naraz”[65]. Twórcą tej strategii był Martin Indyk, który stanowi doskonały przykład lobbysty izraelskiego. Wywodzi się bowiem z rodziny żydowskiej, która po II wojnie światowej wyemigrowała z Polski do Wielkiej Brytanii, a później osiedliła się w Australii, gdzie Indyk wyedukował się kończąc studia na uniwersytecie w Sydney w 1972 r. i robiąc doktorat w dziedzinie stosunków międzynarodowych na Australijskim Uniwersytecie Narodowym w 1977 r. W czasie wojny Jom Kippur w 1973 r. przebywał jako wolontariusz w kibucu w południowym Izraelu, co nazwał „decydującym momentem w jego życiu”. Indyk wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w 1982 r. i rozpoczął pracę w proizraelskiej grupie lobbingowej (AIPAC) w Waszyngtonie. W 1993 r. został naturalizowanym obywatelem USA, należącym do społeczności Żydów reformowanych. Był wykładowcą na uniwersytetach amerykańskich oraz na uczelniach w Tel Awiwie i w Sydney, gdzie uczył studentów zagadnień związanych z izraelską polityką zagraniczną. Pełnił funkcję specjalnego asystenta prezydenta Clintona oraz dyrektora ds. bliskowschodnich i południowoazjatyckich w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego (NSC). Był także współpracownikiem sekretarza stanu Warrena Christophera w zespole ds. pokoju na Bliskim Wschodzie oraz przedstawicielem Białego Domu w amerykańsko-izraelskiej komisji nauki i technologii. W latach 1995–1997 i 2000–2001 pełnił funkcję ambasadora USA w Izraelu[66]. Dlatego w kontekście jego biografii nie może dziwić, gdy „Kenneth Pollack, kolega Indyka z Instytutu Brookingsa, zauważył, że strategia ta została użyta głównie ze względu na obawy o bezpieczeństwo Izraela”, który „jasno dał do zrozumienia administracji Clintona, że będzie gotów do uczestnictwa w procesie pokojowym tylko pod warunkiem poczucia bezpieczeństwa ze strony Iranu”.
Jednak z czasem uznano, że strategia dual containment jest niewystarczająca i doprowadzono do inwazji na Irak, bowiem „przywódcy izraelscy, neokonserwatyści i administracja Busha widziały w wojnie w Iraku pierwszy krok na drodze do realizacji ambitnej kampanii przebudowy Bliskiego Wschodu”[67]. Obecnie tę koncepcję rozwija administracja Trumpa, która stale wzmacnia obecność wojskową w rejonie Zatoki Perskiej, gdzie „znajduje się zdecydowana większość instalacji militarnych oraz stacjonuje tam większość żołnierzy amerykańskich obecnych na Bliskim Wschodzie”, których liczba w różnych okresach waha się w granicach 30–50 tys. W każdej chwili może być ona jednak zwielokrotniona, czemu służy rozbudowa baz logistycznych i przeładunkowych oraz posiadanie przez armię amerykańską tzw. wojskowych składów prepozycjonowanych (APS), w których przechowywane jest kompletne wyposażenie oraz zaopatrzenie dla brygad pancernych i piechoty. W Bahrajnie znajduje się baza morska V Floty oraz mieści się kwatera Dowództwa Centralnego US Navy i dwie bazy lotnicze. W Katarze oprócz stacjonujących tam licznych sił US Air Force zlokalizowano także dwie bardzo ważne struktury dowódcze. „Jedną z nich jest kwatera wysunięta Dowództwa Centralnego Wojsk USA (USCENTCOM), drugą zaś – kwatera wysunięta Centralnego Dowództwa Sił Powietrznych (USAFCENT). Utworzone w 1983 r. Dowództwo Centralne Wojsk USA ma pod swoimi rozkazami wszystkie amerykańskie siły zbrojne rozlokowane na obszarze Bliskiego Wschodu oraz Azji Centralnej i sprawuje nadzór nad wszystkimi prowadzonymi na tym terenie operacjami”. W Kuwejcie oprócz dwóch baz lotniczych znajdują się duże bazy lądowe, gdzie stacjonują jednostki wycofane z Iraku oraz największe składy APS. W Zjednoczonych Emiratach Arabskich stacjonują silne jednostki lotnicze USA, a porty w Fudżajra i Dubaju pełnią rolę zapasowych baz V Floty. Amerykanie wykorzystują też lotniska w Omanie i Arabii Saudyjskiej. „Poza rejonem Zatoki Perskiej ważniejsze stałe amerykańskie bazy wojskowe na Bliskim Wschodzie znajdują się jedynie w Izraelu. Na pustyni Negew Amerykanie posiadają niezwykle istotną stację radarów dalekiego zasięgu (DRF), która zapewnia możliwość śledzenia samolotów i wykrycia odpalenia pocisków rakietowych w promieniu 1,5 tys. mil”[68]. Widać więc, że skład, siła i dyslokacja wojsk amerykańskich, a przede wszystkim wola polityczna demonstrowana niejednokrotnie przez administrację Trumpa wskazują na to, że przygotowania do rozprawy z Iranem są bardzo zaawansowane.
Fundamenty potęgi Izraela
Demonstracje siły i obecność wojskowa Stanów Zjednoczonych nie wystarczą, aby zapewnić bezpieczeństwo i przetrwanie Izraelowi. Dlatego Amerykanie wszechstronnie wzmacniają przewagę państwa żydowskiego nad pozostałymi krajami regionu. W tym celu udzielają Izraelczykom wielkiego wsparcia finansowego i gospodarczego, które do 2005 r. wyniosło 154 mld USD, z czego większą część stanowiły darowizny. Pomoc amerykańska zaczęła płynąć szerokim strumieniem od wojny sześciodniowej (1967), a po wojnie Jom Kipur (1973) znacznie się zwielokrotniła. „W 1976 r. Izrael został odbiorcą największej ilości pomocy zagranicznej od USA i nie stracił tej pozycji aż do dziś”. I o ile wcześniej była to przeważnie pomoc materialna w sprzęcie i transferze technologii wojskowej, to od pewnego czasu ma ona charakter finansowy. „Izrael otrzymuje obecnie średnio 3 mld dolarów bezpośredniego wsparcia rocznie. Jest to suma, która […] równa się ok. 2% izraelskiego PKB. […] Taka ilość pomocy zagranicznej przekłada się na ok. 500 USD rocznie w darowiznach na jednego mieszkańca Izraela. Dla porównania, Egipt, będący na drugim miejscu odbiorców amerykańskiej pomocy zagranicznej, otrzymuje tylko 20 USD na mieszkańca. Z kolei biedne kraje, takie jak Pakistan czy Haiti, otrzymują kolejno 5 i 27 dolarów na osobę”. Przytoczone dane wskazują na bardzo uprzywilejowaną pozycję, jaką w polityce USA zajmuje państwo żydowskie, ale nie są to jedyne koszty ponoszone przez podatnika amerykańskiego płacącego ogromny haracz na rzecz Izraela. W 1991 r. kongresmen Lee Hamilton ujawnił, że rozmiar pomocy dla tego kraju „jest znacznie wyższy od często podawanych sum” i faktycznie wynosi ponad 4,3 mld USD. Izrael bowiem dokonuje różnych spekulacji na odsetkach od udzielonych pożyczek i kupowanych obligacjach amerykańskich, zarabiając w ten sposób setki milionów dolarów, na co władze USA przymykają oko. Amerykanie często przekazują także swoje nadwyżki uzbrojenia, których nie wliczają do oficjalnych statystyk udzielanej pomocy oraz inwestują w rozwój izraelskiego przemysłu zbrojeniowego, co przyczyniło się do tego, że „od 2004 r. Izrael, relatywnie małe państwo, został ósmym co do wielkości producentem uzbrojenia na świecie”. Państwo to poza środkami publicznymi otrzymuje również wpłaty od obywateli amerykańskich, które sięgają ok. 2 mld USD rocznie, a jak ważna jest to pomoc niech zaświadczą wyznania Szimona Peresa, który ujawnił, że „pieniądze od bogatych zagranicznych Żydów pomogły sfinansować tajemny program atomowy w latach 50. i 60.”[69]. Niezwykła hojność z jaką Stany Zjednoczone wspierają Izrael przyczyniła się do tego, że stał się on nowoczesną potęgą przemysłową z dochodem na koniec 2017 r. przypadającym na jednego mieszkańca w wysokości 40 258 USD, co dało mu 20 miejsce na świecie w rankingu sporządzanym przez MFW. W tym względzie Izrael przeskoczył nawet Francję, Wielką Brytanię i Japonię, a jeszcze w 1980 r. jego dochód per capita wynosił zaledwie 6081 USD. Dla porównania PKB przypadający na jednego mieszkańca Polski wyniósł w 2017 r. 13 823 USD i zapewnił nam dopiero 56 pozycję na świecie[70].
„Te różnorodne formy pomocy gospodarczej były i są dla Izraela istotne, ale gros amerykańskiego wsparcia ma na celu utrzymanie jego przewagi militarnej na Bliskim Wschodzie”[71]. Izrael cieszy się statusem szczególnie ważnego sojusznika Stanów Zjednoczonych, co przekłada się na szeroki dostęp do ich arsenału. Otrzymuje on bowiem najnowocześniejszy sprzęt amerykański, można rzec z „najwyższej półki” i w dodatku po najniższych cenach, które są nieosiągalne dla pozostałych sojuszników Wuja Sama. Izraelczycy mają także stały dostęp do zmagazynowanej na terenie ich kraju broni amerykańskiej, ponieważ „prawdziwym celem programu magazynowania jest zwiększenie rezerw sprzętowych Izraela”, które jego armia mogłaby wykorzystywać w momentach kryzysowych. Amerykański Departament Obrony sfinansował też badania i wdrożenie do produkcji wielu typów używanego przez armię izraelską uzbrojenia, jak chociażby czołgu Merkava i całej gamy pocisków rakietowych. Według Congressional Research Service „wsparcie militarne Stanów Zjednoczonych przekształciło siły zbrojne Izraela w jedno z najbardziej technologicznie zaawansowanych wojsk na świecie”. Możliwości bojowe armii izraelskiej wzmocnione są poprzez praktycznie nieograniczony dostęp do danych pozyskanych przez amerykańskie systemy rozpoznania satelitarnego i elektronicznego, a także przekazywane im informacje wywiadowcze. Nie można także pominąć faktu posiadania przez Izrael licznych organów wywiadowczych dysponujących bardzo rozbudowaną agenturą wśród rozsianej na całym świecie diaspory żydowskiej, która dostarcza wielu cennych informacji. Agenci izraelscy wykradli już niejedną pilnie strzeżoną tajemnicę i nie wahają się szpiegować nawet swojego amerykańskiego sojusznika i protektora.
„Najbardziej wyróżniającą się cechą amerykańskiej pomocy udzielanej Izraelowi jest jej rosnąca bezwarunkowość. […] Izrael otrzymuje hojne wsparcie nawet wtedy, gdy podejmuje działania, które według amerykańskich przywódców są niemądre lub sprzeczne z interesem Stanów Zjednoczonych. […] W trakcie negocjacji z Izraelem amerykańscy przywódcy mogą jedynie używać marchewki (więcej pomocy), ale nie kija (groźba jej wstrzymania)”. Przykładem tego mogą być zabiegi administracji amerykańskiej próbującej zachęcić Izrael do nawiązania pokojowych relacji z państwami arabskimi po wojnie sześciodniowej. Szimon Peres ujawnił, że: „Jeśli chodzi o sposób, w jaki Amerykanie naciskali na nas byśmy zaakceptowali ich rozwiązanie, powiedziałbym, że raczej oferowano nam marchewkę niż kij. W żadnym wypadku nie grozili nam jakimikolwiek sankcjami”[72]. I jakby na potwierdzenie tych szczególnych relacji łączących światowe mocarstwo z państwem żydowskim podpisano w 2016 r. porozumienie w sprawie nowego dziesięcioletniego pakietu pomocy wojskowej dla Izraela, które przewiduje wydanie z budżetu amerykańskiego rekordowej kwoty 38 mld dolarów na dozbrojenie armii izraelskiej. Prezydent Obama komentując to wydarzenie stwierdził, że: „To niezachwiane zaangażowanie w bezpieczeństwo Izraela jest oparte na prawdziwej i nieustannej trosce o dobro narodu izraelskiego i przyszłość państwa Izrael”. Jacob Nagel izraelski doradca ds. bezpieczeństwa narodowego wyraził zadowolenie z podpisania umowy podkreślając, że potwierdza ona „solidny jak skała sojusz” między obu państwami, oraz że „Izrael nie ma lepszego przyjaciela ani strategicznego sojusznika, na którym może bardziej polegać, ani ważniejszego partnera niż USA”[73].
Izraelczycy przywiązują olbrzymią wagę do rozwoju własnych sił zbrojnych, którym postawili zasadniczy cel, jakim jest niedopuszczenie do przegrania jakiejkolwiek wojny. Armia izraelska musi być wystarczająco silna, aby zwyciężyć w konflikcie zbrojnym z arabskimi sąsiadami, ponieważ z uwagi na brak tzw. głębi strategicznej porażka militarna oznaczyłaby upadek Izraela. Dlatego izraelski budżet wojskowy stale utrzymuje się na wysokim poziomie wydatków sięgających 9–10% PKB. W czasie pokoju Izrael utrzymuje pod bronią ok. 180 tys. żołnierzy, posiada też ponad 600 tys. rezerwistów, co daje mu możliwość zmobilizowania w razie potrzeby wielkiej armii. Służba wojskowa jest obowiązkowa dla Żydów, zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet (z pewnymi wyjątkami). Potencjał ludnościowy państw arabskich jest wielokrotnie wyższy od izraelskiego, dlatego Izraelczycy nadrabiają tę asymetrię lepszym wyszkoleniem i nowocześniejszym sprzętem. Dobrze wyposażona i sprawna armia jest od zawsze ważnym komponentem izraelskiej polityki odstraszania, a wojska lądowe są najliczniejszym rodzajem sił zbrojnych i dysponują ogromnym zapleczem sprzętowym. Mają bowiem do dyspozycji ok. 3,5 tys. czołgów, ponad 11 tys. transporterów opancerzonych i ok. 1700 dział artyleryjskich i wyrzutni rakietowych. Sprzęt ten jest częściowo przestarzały, bo są to między innymi pojazdy zdobyte na rozgromionych armiach arabskich, ale przybywa sukcesywnie nowego uzbrojenia, a starsze modele są poddawane modernizacji. Poza tym tak duża liczba wozów bojowych pozwala Izraelczykom wystawić w czasie wojny kilkanaście dywizji pancernych i zmechanizowanych, co zapewni im znaczną przewagę nad potencjalnym przeciwnikiem. Marynarka Wojenna Izraela nie jest zbyt liczna, ale jej potencjał jest stale wzmacniany, a poza tym główny ciężar obrony interesów izraelskich na morzu bierze na siebie flota amerykańska operująca na Morzu Śródziemnym i w Zatoce Perskiej.
Najbardziej ofensywnym elementem potencjału militarnego Izraela są jego siły powietrzne, które w ciągu swojej historii wielokrotnie okazywały się głównym instrumentem trzymającym w szachu przeciwników arabskich oraz pozwalały na wykonywanie misji daleko poza krajem. Trzonem sił myśliwskich i uderzeniowych jest ponad 400 nowoczesnych amerykańskich samolotów wielozadaniowych F-16 i F-15 (różnych wersji), których liczba i posiadane zdolności pozwalają na przeprowadzenie dowolnych misji bojowych. Izraelczycy posiadają też kilkaset samolotów pomocniczych oraz śmigłowców. Siły powietrzne wielokrotnie demonstrowały swoje duże możliwości wykonując nawet najtrudniejsze zadania, takie jak chociażby atak przeprowadzony 7 czerwca 1981 r. na iracki reaktor atomowy Osirak i zbombardowanie 1 października 1985 r. siedziby Organizacji Wyzwolenia Palestyny w Tunisie. Obie akcje, które wykonano bez strat własnych, były przykładem izraelskiej projekcji siły w regionie[74]. Obecnie lotnictwo Izraela dysponuje najnowocześniejszymi systemami precyzyjnego rażenia, a dzięki uczestnictwu w amerykańskim programie JSF – budowy myśliwca wielozadaniowego piątej generacji F-35 Lightning II – ma pozyskać 50 najnowocześniejszych samolotów, które zapewnią mu jeszcze większą przewagę nad państwami muzułmańskimi[75]. Ich zakup został sfinansowany z corocznej dotacji asygnowanej przez Stany Zjednoczone na rzecz Izraela, a pierwsze egzemplarze F-35 Izraelczycy odebrali w grudniu 2016 r., co uczyniło ich pierwszym nieamerykańskim użytkownikiem samolotów piątej generacji[76]. Izraelskie siły powietrzne również jako pierwsze użyły tych myśliwców w walce, co potwierdził generał Amikam Norkin w maju 2018 r., który oznajmił, że: „Latamy F-35 po całym Bliskim Wschodzie i zaatakowaliśmy już dwa razy na dwóch różnych frontach”, a na dowód tego zaprezentował zdjęcie izraelskiego F-35 lecącego nad Bejrutem[77]. Potwierdzeniem deklaracji Norkina są doniesienia dziennika „The Jerusalem Post” z marca 2018 r., który ogłosił, że: „Dwa trudno wykrywalne przez radary izraelskie myśliwce F-35 spenetrowały w ubiegłym miesiącu irańską przestrzeń powietrzną. […] Zanim F-35 znalazły się w przestrzeni powietrznej Iranu, przeleciały nad Syrią oraz Irakiem. Systemy radarowe, w tym rosyjski w Syrii, nie wykryły myśliwców”. Jak poinformował ten dziennik, F-35 „krążyły na znacznej wysokości nad miejscami […] podejrzewanymi o związki z irańskim programem nuklearnym”, a myśliwce „wzięły nawet na cel wybrane miejsca w irańskich miastach Bandar Abbas, Isfahan oraz Sziraz”[78]. Widać więc, że zakup nowych myśliwców amerykańskich, który zgodnie z deklaracjami władz izraelskich miał być odpowiedzią na zagrożenie ze strony Iranu, zapewnił Izraelowi ogromną przewagę technologiczną nad państwami arabskimi oraz umożliwia im swobodną penetrację ich przestrzeni powietrznej i wykonanie w dowolnym czasie zaskakującego uderzenia na wybrane cele. Utrzymaniu izraelskiej przewagi technicznej służy także wywieranie presji na Stany Zjednoczone, aby nie sprzedawały samolotów F-35 krajom Zatoki Perskiej[79]. Jest zresztą praktykowaną od wielu lat zasadą, że dostawy uzbrojenia dla arabskich sojuszników USA są realizowane w taki sposób, aby posiadało ono mniejsze możliwości niż wyposażenie izraelskie.
Bezpieczeństwo Izraela wzmacnia także system obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej opierający się głównie na sprzęcie radarowym i uzbrojeniu opracowanym przez koncerny izraelskie w ścisłej współpracy z Amerykanami. W skład trzystopniowego kompleksu antydostępowego wchodzą systemy: Arrow, Proca Dawida i Żelazna Kopuła. Arrow służy do zwalczania międzykontynentalnych rakiet balistycznych i satelitów w przestrzeni kosmicznej i ma zasięg 100 km oraz pułap działania do 40 km. Proca Dawida pełni zaś „funkcję systemu średniego zasięgu zdolnego do zwalczania celów powietrznych, w tym rakiet balistycznych i artyleryjskich pocisków rakietowych o zasięgu ok. 40 do 250–300 km i na pułapie przekraczającym 50 km”. Jego uzbrojenie stanowią dwustopniowe pociski Stunner, które uzupełniają posiadane przez Izrael systemy Patriot. Najniższym piętrem obrony przeciwrakietowej jest system bliskiego zasięgu noszący nazwę Żelaznej Kopuły, który uzbrojony jest w pociski przechwytujące Tamir, przeznaczone do niszczenia pocisków artyleryjskich, rakietowych i moździerzowych wystrzeliwanych z dystansu od kilku do 70 km i lecących na pułapie 5–15 km. Aktywuje się on jednak tylko wtedy, gdy istnieje zagrożenie, że pociski spadną na tereny zamieszkane lub instalacje wojskowe. Izraelczycy w tym przypadku po raz kolejny dowiedli posiadania zmysłu „kupieckiego”, bo koszt jednej rakiety przechwytującej oscyluje w granicach 100 tys. USD. System ten zaczęto budować w 2007 r., ponieważ „pomiędzy 2000 a 2008 na południową część kraju spadło ponad 8 tys. rakiet i granatów wystrzelonych ze Strefy Gazy”, a „w samym 2006 r., w trakcie drugiej wojny libańskiej, na izraelskie osiedla spadło 4 tys. rakiet”. Żelazna Kopuła zaczęła działać w 2011 r. i od tego czasu była wielokrotnie używana przechwytując ponad 1500 celów i wykazując się skutecznością „na poziomie 90%, co czyni ją prawdopodobnie najskuteczniejszą, a na pewno najczęściej testowaną tarczą antyrakietową”[80]. O wartości tego systemu świadczy także to, że Amerykanie zdecydowali się na jego zakup, a Waszyngton przeznaczył na wsparcie dla producenta – Rafael Advanced Defence Systems – kwotę 1,39 mld dolarów[81]. Determinacja władz izraelskich oraz ogromne wsparcie technologiczne i finansowe USA sprawiły, że 2 kwietnia 2017 r. Proca Dawida stała się uzbrojeniem w pełni operacyjnym i od tego momentu Izrael dysponuje domkniętym i kompletnym systemem antydostępowym chroniącym jego terytorium przed wszelkimi środkami napadu powietrznego. Uroczystość wprowadzenia do służby nowego systemu antyrakietowego uświetnił premier Netanjahu, który ostrzegł potencjalnych przeciwników: „Ktokolwiek grozi naszemu istnieniu sam wystawia swoją egzystencję na niebezpieczeństwo. […] Zapoczątkowaliśmy tę technologię i Izrael pozostaje światowym liderem w dziedzinie obrony przeciwrakietowej”[82].
Izraelskie siły zbrojne i ich nowoczesne uzbrojenie mogą budzić respekt u arabskich sąsiadów, ale prawdziwą grozę wywołuje jego program jądrowy, którego realizację umożliwiła emigracja do tego kraju wielu uczonych żydowskich, pomoc finansowa diaspory, a przede wszystkim współpraca z Francją. Francuscy specjaliści wybudowali bowiem podziemny reaktor atomowy w ośrodku badawczym Dimona na pustyni Negew, który działa od 1960 r. i posiada szacunkową moc 24–72 MW. „Izraelczycy zbudowali swoje pierwsze bomby prawdopodobnie pod koniec lat 60. po serii ciężkich wojen z arabskimi sąsiadami. Arsenał broni masowego rażenia miał być »polisą ubezpieczeniową« na wypadek porażki w konflikcie konwencjonalnym”. Podobno „izraelski rząd miał grozić uderzeniem jądrowym w 1973 r., kiedy był bliski klęski w wojnie Jom Kippur. Jest prawdopodobne, że władze USA zdecydowały się znacząco dozbroić Izrael i zawrzeć z nim sojusz w latach 70. właśnie z powodu izraelskiej broni jądrowej. Tym sposobem Amerykanie mogli chcieć zmniejszyć ryzyko, że Izraelczycy znajdą się w sytuacji, w której będą gotowi użyć broni masowego rażenia, co miałoby trudne do przewidzenia skutki”. Izraelski program jądrowy owiany jest głęboką tajemnicą i na temat jego zaawansowania nie ma zbyt wielu informacji. Niemniej jednak w 2015 r. Waszyngton ujawnił tajny raport, który „zawierał ocenę potencjału przemysłów zbrojeniowych europejskich państw NATO i Izraela. […] Analitycy Pentagonu stwierdzili w 1987 r., że w latach 70. i 80. Izrael szybko rozwijał swój program jądrowy. Miał on znajdować się na poziomie, który Amerykanie osiągnęli w drugiej połowie lat 50., kiedy opanowali technologię broni termojądrowej. […] Izraelski potencjał badawczy w dziedzinie broni jądrowej był niemal taki sam jak amerykański, który zawsze uznawano za jeden z dwóch największych na świecie, obok ZSRS. Po zakończeniu zimnej wojny Amerykanie znacząco ograniczyli finansowanie prac nad militarnym wykorzystaniem atomu, podobnie jak Rosjanie. Izraelczycy natomiast nie musieli tego robić, więc jest możliwe, że obecnie już wyprzedzili »mistrzów« i mają większy potencjał badawczy”[83]. Potwierdzają to także zdjęcia i informacje przekazane w 1986 r. brytyjskiej gazecie „The Sunday Times” przez Mordechaja Vanunu, pracownika tajnego ośrodka w Dimonie. Ujawnił on wiele sekretów atomowych swojego kraju, które uświadomiły światowej opinii publicznej jak wielkim zagrożeniem są mocarstwowe ambicje Izraela. Za swój uczynek zapłacił wysoką cenę, ponieważ spotkała go okrutna zemsta ze strony Syjonu. Jeszcze „przed publikacją wywiadu odsłaniającego kulisy izraelskich badań atomowych Vanunu został zwabiony do Rzymu i porwany przez agentów Mosadu. […] Po przewiezieniu do Izraela został skazany na 18 lat więzienia. Uznano go za szczególnie niebezpiecznego zdrajcę. Z tego powodu ponad 11 lat spędził w jednoosobowej celi bez kontaktu ze współwięźniami. Nawet posiłki miał dostawać przez specjalną śluzę tak, aby nie kontaktować się ze strażnikami”[84]. Jak sam wyznał w wywiadzie udzielonym Silvii Cattori, był też bity i poniżany oraz stale obserwowany przez kamery, a w ciągu pierwszych trzech lat w jego celi nie gaszono światła. W ten sposób próbowano go złamać, a być może doprowadzić do samobójstwa. Zniszczono także jego reputację, ponieważ propaganda izraelska przedstawiła go w najgorszym świetle, podczas gdy on przebywając w całkowitym odosobnieniu nie mógł się bronić. Vanunu twierdzi, że powodem okrutnego traktowania było również jego przejście z judaizmu na chrześcijaństwo[85]. „Mordechaj Vanunu wyszedł z więzienia w 2004 r., ale od tego czasu był kilkakrotnie aresztowany za naruszenie warunków zwolnienia, a zwłaszcza z powodu kontaktu z dziennikarzami i próby wyjechania z kraju. […] Utrzymuje, że nie ma już żadnych informacji, które mógłby ujawnić, i dlatego w żaden sposób nie zagraża już Izraelowi, a szykany traktuje jako zemstę państwa”. Pomimo, że Norwegia zgodziła się go przyjąć do siebie, to jednak władze izraelskie w dalszym ciągu uniemożliwiają mu wyjazd z kraju. Historia tego więźnia sumienia ukazuje w całej pełni barbarzyńską naturę reżimu izraelskiego, który zdolny jest do bezprzykładnego okrucieństwa nie tylko wobec Palestyńczyków, ale także w stosunku do własnych współplemieńców, gdy tylko zagrożą oni interesom Izraela. Przykład ten pokazuje również jak wielką wagę Izraelczycy przywiązują do utrzymania w tajemnicy swoich zbrojeń jądrowych.
Tel Awiw prowadzi politykę nuklearnej „niejednoznaczności”, to znaczy, że świat wie o posiadaniu przez Izrael broni atomowej, ale władze izraelskie oficjalnie tego nie potwierdzają, ani temu nie zaprzeczają. Mogą sobie na to pozwolić, ponieważ „Stany Zjednoczone po cichu wspierały wysiłki Izraela, by ten utrzymał dominację wojskową w regionie poprzez przymykanie oka na liczne potajemne programy budowy broni masowego rażenia (BMR). […] Stany Zjednoczone naciskały na liczne państwa, by te podpisały Układ o Nierozprzestrzenianiu Broni Jądrowej (NPT), ale amerykańscy przywódcy nie zrobili wiele, by wymusić na Izraelu wstrzymanie ich programu atomowego i podpisanie układu”. Administracja Kennedy’ego co prawda podjęła próbę ograniczenia atomowych ambicji Izraelczyków i przekonała ich na początku lat 60. do wpuszczenia naukowców amerykańskich do Dimony, ale „strategia Izraela polegała na dopuszczeniu do wizytacji […] i jednocześnie na upewnieniu się, że inspektorzy nic nie znajdą”[86]. Ciekawie podsumował to Vanunu, mówiąc, że: „Za czasów Kennedy’ego Stany Zjednoczone sprzeciwiały się izraelskiemu programowi nuklearnemu. Kennedy próbował powstrzymać Izrael, ale został zamordowany zanim mógł cokolwiek zrobić w tej sprawie. Dla mnie przyczyna zabójstwa Kennedy’ego jest związana z rozprzestrzenianiem broni nuklearnej w Izraelu oraz innych krajach. Ci, którzy go zabili byli za tym, aby rozpowszechniać broń nuklearną. Po wyeliminowaniu Kennedy’ego nie było już przeszkód. Faktem jest, że prezydenci Johnson i Nixon, jego następcy, nie widzieli w tym niczego złego. Pozwolono działać Izraelowi według jego woli. Możemy jedynie stwierdzić, że nastąpiła zmiana kierunku polityki w tej dziedzinie po zamordowaniu Kennedy’ego”. Współpracę administracji amerykańskiej z Izraelem w zakresie ukrywania jego sekretów atomowych potwierdził niedawno „The New Yorker”, który w 2018 r. ujawnił „informacje o tajnych listach podpisanych przez czterech prezydentów amerykańskich, którzy zobowiązali się do ochrony arsenału nuklearnego Izraela”. Amerykański tygodnik twierdzi, że również „prezydent Trump podpisał tajny list, w którym zobowiązał się, że nie będzie zmuszał Izraela do rezygnacji z broni jądrowej”. Zrobił to wkrótce po wizycie izraelskiego ambasadora Rona Dermera w Białym Domu w lutym 2017 r., gdzie spotkał się on z ówczesnym doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego Michaelem Flynnem. Podobno „doradcy prezydenta byli zszokowani izraelskim żądaniem i najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy, że podobne listy zostały podpisane w przeszłości przez prezydenta Billa Clintona, George’a W. Busha oraz Baracka Obamę”. Trump pomimo zastrzeżeń ze strony swoich urzędników zobowiązał się na piśmie, że „publicznie nigdy nie będzie poruszać sprawy izraelskiego arsenału nuklearnego i nie będzie naciskać na Tel Awiw w sprawie rozbrojenia”, Flynn zaś na znak protestu zrezygnował ze stanowiska. „USA po raz pierwszy podpisały pisemne zobowiązanie za prezydentury Billa Clintona w zamian za udział Izraela w rozmowach pokojowych z Palestyńczykami nad rzeką Wye w 1998 r. Clinton obiecał, że wszelkie prowadzone przez Stany Zjednoczone wysiłki na rzecz nierozprzestrzeniania broni jądrowej nie umniejszą siły odstraszania Izraela. Później izraelscy urzędnicy dali wyraźnie do zrozumienia Waszyngtonowi, że Izrael »sam siebie obroni« i że nie uzna amerykańskiego arsenału nuklearnego za substytut izraelskiej broni nuklearnej”. Premier Netanjahu przed konferencją o nieproliferacji w 2010 r. „zaczął obawiać się, że Izrael może znaleźć się pod międzynarodową presją, by się rozbroić”. Barack Obama postanowił wtedy uspokoić Izraelczyków, dlatego złożył publiczne oświadczenie, które powtórzyło treść tajnych listów, oczywiście nie ujawniając ich istnienia. Prezydent amerykański po spotkaniu z Netanjahu w dniu 6 lipca 2010 r. powiedział, że „dyskutowaliśmy o kwestiach, które powstały w związku z konferencją o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej” oraz dobitnie stwierdził: „Powtórzyłem premierowi, że nie ma zmian w polityce Stanów Zjednoczonych, jeśli chodzi o te kwestie. Jesteśmy przekonani, że biorąc pod uwagę jego wielkość, historię, region, w którym się znajduje i zagrożenia, przed którymi stoi, to Izrael ma wyjątkowe wymagania bezpieczeństwa. Musi być w stanie reagować na zagrożenia lub dowolną kombinację zagrożeń w regionie. I dlatego pozostajemy niezachwiani w naszym zaangażowaniu w bezpieczeństwo Izraela. A Stany Zjednoczone nigdy nie poproszą Izraela o podjęcie jakichkolwiek kroków, które mogłyby podważyć ich interesy bezpieczeństwa”[87]. W tym kontekście nie będzie więc przesadzoną opinia Vanunu, który stwierdził, że USA i europejskie państwa NATO „nie tylko nie podejmują żadnych kroków w stosunku do Izraela, ale pomagają po cichu temu państwu. Kraje takie jak: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja współpracują w ukryciu z Izraelem. Zdecydowały się one wspierać rozwój broni nuklearnej w Izraelu po to, żeby uczynić z niego »państwo kolonialne« w świecie arabskim. Pomagają Izraelowi, ponieważ chcą, aby kraj ten był na ich usługach, jako kraj kolonialny kontrolujący Bliski Wschód. Po to, aby zapewnić sobie dostęp do złóż ropy, żeby powstrzymać rozwój ekonomiczny w krajach arabskich oraz aby podtrzymać konflikty bratobójcze”.
Obecnie szacuje się, że Izrael posiada od 200 do 400 głowic jądrowych (różnej mocy). Dysponuje także środkami przenoszenia w postaci rakiet balistycznych Jericho (różnych typów), które mają zasięg od 500 do 6,5 tys. km. Odpalane są z wyrzutni mobilnych i mogą przenosić głowice jądrowe nawet o mocy 1 MT. Specjaliści oceniają, że armia izraelska może dysponować także jądrowymi pociskami artyleryjskimi, bombami lotniczymi i minami oraz posiadać pociski manewrujące uzbrojone w głowice nuklearne odpalane z samolotów lub okrętów podwodnych[88]. Broń jądrowa stanowi najważniejszy element izraelskiej strategii odstraszania, ale Izrael również „utrzymuje aktywne programy produkcji broni chemicznej i biologicznej i nie podpisał jeszcze Konwencji o Broni Chemicznej i Biologicznej. Jak na ironię, Stany Zjednoczone naciskają na wiele krajów, by te przyłączyły się do NPT, oraz nakładają sankcje na te, które sprzeciwiły się amerykańskim żądaniom i uzyskały dostęp do broni atomowej. Poszły też na wojnę w 2003 r., by nie dopuścić, aby Irak uzyskał dostęp do BMR, a do tego rozważają atak na Iran i Koreę Północną z tych samych powodów. Mimo to Waszyngton od dawna wspiera finansowo sojusznika, którego potajemne programy tworzenia BMR są dobrze wszystkim znane, a którego arsenał jądrowy sprawił, że część jego sąsiadów dąży do posiadania BMR. Poza wyjątkowym wsparciem Związku Sowieckiego dla Kuby, ciężko pomyśleć o innym przypadku, w którym jeden kraj udziela drugiemu tak znacznego finansowego [i militarnego] wsparcia przez tak długi okres”[89].
„Poza materialnymi formami gospodarczej i wojskowej pomocy, Stany Zjednoczone konsekwentnie udzielają Izraelowi pomocy dyplomatycznej. W latach 1972–2006 zawetowały 42 rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ, krytyczne wobec Izraela”. Groźba weta amerykańskiego spowodowała, że wiele rezolucji potępiających Izrael w ogóle nie dotarło do tej instytucji. Podobnie dzieje się na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ, gdzie USA udzielają bezwarunkowego wsparcia państwu żydowskiemu, narażając na szwank swój prestiż i głosując często inaczej niż ich sojusznicy z NATO[90]. Przykładem tego może być rezultat głosowania z 21 grudnia 2017 r. nad rezolucją potępiającą uznanie przez prezydenta Trumpa Jerozolimy za terytorium Izraela i za jego stolicę. Przeciw głosowały wtedy jedynie Stany Zjednoczone wraz z Izraelem i 7 innymi państwami: Mikronezją, Nauru, Palau i Wyspami Marshalla na Pacyfiku, Togo w Afryce oraz Gwatemalą i Hondurasem. Równie kiepsko poszło im 18 grudnia 2017 r. na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa, gdzie głosowano w tej samej sprawie, a wynik 14:1 był nadzwyczaj niekorzystny dla USA, bowiem nawet Wielka Brytania nie poparła stanowiska amerykańskiego, a przecież powszechnie wiadomo, że państwo to jest najbliższym sojusznikiem Ameryki[91]. Już na początku lat 70. Nixon i Kissinger „obiecali konsultować się z Izraelem przed oferowaniem jakichkolwiek nowych propozycji pokojowych. Postępując tak, jedno z dwóch supermocarstw świata dało małemu krajowi prawo do quasi-weta w późniejszych inicjatywach dyplomatycznych”. Zaowocowało to tym, że „bliskowschodnia polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych sprowadzała się głównie do otwartego poparcia Izraela” w konfliktach z arabskimi sąsiadami oraz przychodzenia mu z odsieczą, gdy wpadał w kłopoty, tak jak to miało miejsce w przypadku niefortunnej inwazji izraelskiej na Liban w 1982 r. Dowodem na uzależnienie polityki amerykańskiej od interesów Tel Awiwu jest relacja izraelskiego negocjatora Rona Pundaka, uczestniczącego w rozmowach poprzedzających podpisanie porozumienia z Camp David w 2000 r., który ujawnił, że „tradycyjnym podejściem [amerykańskiego] Departamentu Stanu […] było zajmowanie stanowiska zgodnego ze stanowiskiem premiera Izraela. Było to szczególnie widoczne w trakcie urzędowania Netanjahu, kiedy to amerykański rząd zdawał się pracować dla premiera Izraela, gdy chciał przekonać (i zmusić) Palestyńczyków do zaakceptowania izraelskich propozycji”[92].
Dlatego, biorąc pod uwagę rozmiar i różnorodność pomocy amerykańskiej, nie może budzić zdziwienia, że przywódcy izraelscy niejednokrotnie dziękowali Amerykanom za ich wielkie wsparcie, bez którego Izrael mógłby nie przetrwać w otoczeniu tak nieprzyjaznym dla Żydów. Premier Icchak Rabin przemawiając 26 lipca 2006 r. przed połączonymi izbami Kongresu USA stwierdził, że „żadne słowa nie potrafią wyrazić naszej wdzięczności […] za wasze hojne wsparcie, zrozumienie i współpracę, która nie ma sobie równych w czasach nowożytnych”. W 2008 r. w podobnym tonie przemawiał w Kongresie Benjamin Netanjahu, mówiąc, że: „Stany Zjednoczone podarowały Izraelowi […] poza wsparciem wojskowym i politycznym, hojną i wspaniałą pomoc w sferze ekonomicznej. Z pomocą Ameryki Izrael stał się potężnym nowoczesnym państwem […]. Wiem, że przemawiam teraz w imieniu każdego Izraelczyka i każdego Żyda na całym świecie, gdy mówię dziś: dziękuję wam, narodzie amerykański”[93].
Wojciech Podjacki
[5] Tamże.
[9] https://wiadomosci.wp.pl/netanjahu-powiedzial-o-wojnie-z-iranem-wpis-nagle-zniknal-6349296919607425a
[10] Tamże.
[13] M. Wolff, Ogień i furia. Biały Dom Trumpa, Warszawa 2018, s. 116, 220.
[19] https://www.tvp.info/41865752/tusk-stanowisko-unii-w-sprawie-wzgorz-golan-pozostaje-niezmienne
[20] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, Izraelskie lobby w USA, Warszawa 2011, s. 302.
[24] https://www.rp.pl/Prezydent–USA/190329780-Pompeo-Bog-zeslal-Trumpa-by-uratowal-narod-zydowski.html
[25] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 326–330.
[26] Tamże, s. 327–328.
[27] Tamże.
[28] Tamże, s. 326–327.
[29] Tamże, s. 327.[30] Tamże, s. 315.
[31] Tamże, s. 315–317.
[32] Tamże, s. 286–287.[33] M. Hyra, Sojusz Arabii Saudyjskiej ze Stanami Zjednoczonymi. Przeszłość i perspektywy, „Ante Portas – Studia nad Bezpieczeństwem” 2017, nr 1, s. 258.
[34] https://www.tvp.info/7814218/swiat/mursi-chce-wzmocnic-stosunki-egiptu-z-iranem/
[35] http://wyborcza.pl/1,75399,12538389,Egipski_prezydent_Mursi_straszy_Ameryke_dziesiecioleciami.html
[36] https://www.tvn24.pl/egipt-byly-prezydent-mohammed-mursi-skazany,802499,s.html
[37] https://www.tvn24.pl/wiadomosci-ze-swiata,2/nowe-otwarcie-w-relacjach-egipt-usa,565337.html
[38] https://www.defence24.pl/13-mld-usd-rocznie-amerykanskiej-pomocy-dla-egiptu-abramsy-harpoony-i-f-16
[39] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 47–48.
[40] https://www.defence24.pl/zamach-stanu-w-turcji-erdogan-umocnil-pozycje
[42] M. Hyra, dz. cyt., s. 254–256.
[44] https://www.tvn24.pl/wiadomosci-ze-swiata,2/osiagnieto-porozumienie-nuklearne-z-iranem,559879.html
[46] M. Wolff, dz. cyt., 342–343.
[49] M. Wolff, dz. cyt., s. 338–341.
[50] Tamże, s. 342.
[51] http://www.pism.pl/publikacje/komentarz/nr-14-2017
[52] https://www.tvp.info/30905072/trump-w-arabii-saudyjskiej-pozbadzcie-sie-terrorystow
[54] https://www.rp.pl/Prezydent–USA/181129915-Donald-Trump-Arabia-Saudyjska-pozostaje-partnerem-USA.html
[56] M. Wolff, dz. cyt., s. 342.
[57] https://www.bankier.pl/wiadomosc/Dlaczego-Katar-popadl-w-konflikt-z-sasiadami-7524423.html
[61] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 261.
[63] https://www.defence24.pl/usa-wycofuja-sie-z-syrii-jakie-skutki-dla-bliskiego-wschodu-opinia
[64] J. Jarząbek, Amerykańskie bazy wojskowe na Bliskim Wschodzie – rozmieszczenie, rola, wpływ na stabilność i bezpieczeństwo regionu[w:] Bliski Wschód w stosunkach międzynarodowych, Warszawa 2016, s. 25–34.
[65] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 291.
[66] https://en.m.wikipedia.org/wiki/Martin_Indyk
[67] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 291–292.
[68] J. Jarząbek, dz. cyt., s. 28–33.
[69] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 40–48.
[70] https://pl.wikipedia.org/wiki/Lista_państw_świata_według_PKB_nominalnego_per_capita
[71] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 48.
[72] Tamże, s. 48–57.
[74] https://www.defence24.pl/sily-zbrojne-izraela
[75] http://zbiam.pl/artykuły/program-f-35-w-izraelu/
[76] https://www.defence24.pl/izrael-pierwszy-otrzyma-mysliwce-f-35
[79] https://www.defence24.pl/kontrakt-na-f-35-dla-izraela-nie-bedzie-dostaw-do-krajow-zatoki-perskiej
[82] https://www.defence24.pl/izrael-proca-dawida-gotowa-do-sluzby-polska-skorzysta-z-technologii
[83] https://www.tvn24.pl/wiadomosci-ze-swiata,2/bron-jadrowa-izraela-usa-odtajniaja-raport,528112.html
[86] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 51–53.
[88] https://dobroni.pl/n/sily-zbrojne-izraela/9549
[89] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 53.[90] Tamże, s. 57–60.
[92] J. J. Mearsheimer, S. M. Walt, dz. cyt., s. 60–65.[93] Tamże, s. 39.
Polska partia polityczna o profilu patriotycznym.