WOJCIECH WENCEL
”W swojej krótkiej karierze literackiej byłem już nazywany "prorokiem", "pogromcą szatana", "rycerzem wiary" i "poetą niezłomnym". Chwalili mnie nobliwi krytycy, tradycjonaliści katoliccy, matki moich kolegów, a nawet niektórzy biskupi. Kolejni księża proboszczowie w mojej parafii podchodzili do mnie z respektem, stawiali za wzór chrześcijanina i namawiali do okolicznościowych wystąpień w kościele. Pisali do mnie prawi ludzie starszego pokolenia, zapewniając, że jestem dla nich "nadzieją naszego narodu". Młodsi bali się mnie, podkreślając różnicę między własną grzesznością a moim obrazem, całym w liliach, z koroną z gwiazd dwunastu. Kiedy wtrącałem z krzywym uśmiechem, że i ja często grzeszę, brano to za topos skromności – następny dowód na moją wyjątkowość. Niejaki Schmaletz – autor skądinąd świetnych piosenek – napisał w jednym z tekstów: "Ale są jeszcze ludzie jak Wojciech Wencel – mądrzy i pokorni, i spoza obiegu". Wszystkim dziękuję bardzo za dobre intencje.
Kiedy patrzę na moje dotychczasowe świadome życie, dostrzegam w nim kilka odrębnych duchowych okresów. Dojrzewanie to czas intelektualnych poszukiwań, wakacyjnych podróży, zmysłowych szaleństw i odejścia od praktyk sakramentalnych (przez cztery lata chodziłem do kościoła, nie spowiadając się). Rok 1995 przyniósł dwa kluczowe dla mnie wydarzenia: śmierć ojca – gorliwego katolika – i ślub ze wspaniałą dziewczyną z Kaszub. Dobrze pamiętam swoją modlitwę w pustym kościele Trójcy Świętej w Kościerzynie, podczas której poczułem łzy spływające po policzkach, ciepło w sercu, i bez chwili wahania postanowiłem powierzyć swoje życie Bogu. Miałem dwadzieścia trzy lata, Boża miłość wypełniała mnie od stóp do głów.
Przez pierwsze cztery lata małżeństwa zachowywałem stałą relację z osobowym Chrystusem, czerpiąc siłę i radość z niedzielnych nabożeństw, miłości żony, narodzin dzieci (mamy dwóch synów), pisania wierszy, sukcesów w pracy, domowego spokoju, spacerów i świątecznych spotkań z krewnymi. Był to piękny czas, pełen codziennych epifanii, o których później mogłem jedynie pomarzyć. W kwestiach moralnych nie uznawałem żadnych kompromisów. Surowo oceniałem siebie i innych, z tym że ja akurat za dużo nie grzeszyłem, więc przechlapane mieli głównie inni. Poczucie silnej wiary dawało mi spokój ducha, ale wykształciło też pewność co do własnej cnoty, a potem pychę, z której długo nie zdawałem sobie sprawy. "Mogę być leniem albo plotkarzem, ale żony nie zdradzę nigdy" – deklarowałem wielokrotnie. I rzeczywiście: potrafiłem przerywać rozmowy z obcymi kobietami w momencie, kiedy słowa i uśmiechy niebezpiecznie zbliżały się do granicy flirtu, a kolegom radziłem: "Upadasz, bo pozwalasz rozwinąć się pokusie. Takie relacje trzeba przerywać od razu, zanim pokusa się pojawi".
Oliwą w trybach tej pychy stała się ówczesna ideologia środowiska "pampersów" i – nie ma co ukrywać – samej "Frondy". Bycie krzyżowcem, inkwizytorem czy specjalistą od literacko-medialnej ewangelizacji sprawiało mi niekłamaną przyjemność. Z racji mojej rzekomej niezłomności moralnej, specjalizowałem się w tropieniu zdrad małżeńskich. "Widocznie Bóg uczynił mnie młotem na lowelasów. Rola trudna i niewdzięczna, ale przecież ktoś musi robić tu porządek" – myślałem. Gorąco wierzyłem w ideały "konserwatywnej rewolucji", która – jak każda rewolucja – wymagała ofiar.
Z tego okresu pochodzi mój słynny, opublikowany w "bruLionie" list do Cezarego Michalskiego, w którym wszedłem z butami w jego prywatne życie. Bóg mi świadkiem, że pisałem go z zamiarem podtrzymania ideału chrześcijańskiej wspólnoty, gdzie słowa pokrywają się z czynami. Dziś widzę jednak, że te moje dobre chęci nadają się głównie na piekielny bruk. Bo oprócz nich – co dostrzegłem po latach – było wtedy we mnie też coś innego: samozadowolenie, duma pięknoducha, że zrobił coś, na co nikt inny by się nie odważył. I może teraz jest najlepszy moment, żeby publicznie prosić adresata tamtego listu o wybaczenie, choć wiem, że krzywdy, które wyrządziłem jemu i jego bliskim, są nie do naprawienia. Czarku, jeśli możesz, wybacz mi.
Jako komisarz "konserwatywnej rewolucji" nie rozumiałem przede wszystkim delikatnych relacji między indywidualnym grzechem, sumieniem i treścią publicznych wystąpień. Wydawało mi się, że każdy, kto czyni źle, świadomie dokonuje wyboru zła. A jeśli do tego moralizuje, staje się cynicznym hipokrytą. Nie brałem pod uwagę, że takie decyzje często okupione są bólem i wynikają z zagubienia, poranienia czy nałogu, który z czasem neutralizuje sumienie i zakłamuje obraz rzeczywistości. Wkrótce sam miałem wstąpić na drogę rzekomej "cynicznej hipokryzji", kiedy moje grzechy mnie przerosły, a ja nadal pisałem moralitety. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to pisanie może także wynikać z wielkiej tęsknoty do utraconej harmonii, a nie tylko z chęci zarobkowania i utrzymania własnego wizerunku. Pochwały czystości, które formułowałem, miały wyciągnąć mnie za włosy z duchowej stagnacji. Im więcej grzeszyłem, tym żarliwiej modliłem się w tekstach.
Ale to nie wystarczało. Od czasu brulionowego listu zaczęły na mnie spadać wszystkie przypadłości, które krytykowałem u innych, głównie związane z pychą i nieczystością. Ponieważ pracuję w domu, nie wychodząc niemal z czterech ścian swojego pokoju, teren moich grzesznych eksploracji był ograniczony. Poddany codziennemu stresowi przy pisaniu tekstów i monotonii tej czynności, zacząłem szukać czegoś niezwykłego. Nie miałem już czasu na spacery z rodziną. W nie wietrzonym pokoju oknem na świat stał się dla mnie Internet. Zaczęło się od czytania wiadomości, użytkowania list dyskusyjnych i sprawdzania poczty, potem było codzienne wstukiwanie własnego nazwiska w wyszukiwarkach i czytanie wszystkiego, co o mnie napisano, aż w końcu trafiłem na nieskromne strony, na które "dobry katolik" nie wchodzi. Niby grzeszyłem w tej samej dziedzinie, co ofiary moich tekstów, ale jakoś tak bardziej groteskowo. Nie zdradzałem w realu, ale w myślach jak najbardziej. Panienek nie spotykałem w burdelach, lecz w sieci miałem ich pod dostatkiem. I tak moje uzależnienie od Internetu stało się faktem.
Początkowo próbowałem radzić sobie z tym problemem według utartych schematów: spowiedź – modlitwa – komunia – praca – rodzina. Na próżno. Stopniowo zanikała moja osobowa więź z Chrystusem, coraz mniej się modliłem, po niedzielnych mszach nie pamiętałem, o czym były czytania. Nie potrafiłem się z tym pogodzić, że grzeszę i to w tak śmieszny sposób. Nie zabijałem złoczyńców w świętym oburzeniu ani nie byłem heretykiem obeznanym z księgami. O, takie spektakularne przypadłości byłbym w stanie zaakceptować! Nie, ja z wypiekami na twarzy, niczym pryszczaty gimnazjalista, śledziłem różowe obrazki migoczące na ekranie. Ja. Wielki Poeta. Rycerz Wiary. Przyszłość Narodu.
Oczywiście, wyrzuty sumienia paliły moje wnętrze. W tekstach próbowałem dotrzeć do istoty czystości urzeczywistnionej w ludzkich biografiach. Mój pech polegał na tym, że obrazy świętych i proroków, do których tęskniłem, utożsamiano gdzieniegdzie ze mną samym. I nawet kiedy w Odzie chorej duszy składałem obleczone w poetykę psalmów pokutnych świadectwo swojego komicznego nałogu, uznawano to za dziennik jakiejś "nocy ciemnej" albo lament współczesnego Jeremiasza. Znów byłem wielki. Znów byłem prorokiem. Za książkę otrzymałem nawet prestiżową Nagrodę Kościelskich. Na mojej twarzy zaczęła się tworzyć skorupa, maska zakrywająca prawdę.
Nienawidziłem siebie, żyłem w nieustannym lęku, a mój obraz Boga skurczył się z oceanu miłości do postaci mściwego starca, który poluje na mnie jak jastrząb na mysz kryjącą się w zbożu. Chwytając się brzytwy, sporo czasu poświęcałem na pisanie tekstów o kulturze chrześcijańskiej, które miały na nowo natchnąć mnie duchową pasją. Aż w końcu pozostał z mojej wiary jedynie pobożny kościół bez Boga, sentyment do czerwonych cegieł w murach kaszubskich świątyń i wiecznej lampki przed tabernakulum, do Gorzkich żalów i babć w chustkach na głowie, a także do muzyki Bacha, malarstwa Boscha i poezji Dantego. Nie twierdzę, że wszystko to nie miało sensu. Przeciwnie: zbudowałem gmach, w którym człowiek Ewangelii może pielęgnować swoją żywą wiarę. Ja nie mogę, bo jej nie mam.
Przez pięć ostatnich lat żyłem w tej iluzji, wciąż mając nadzieję, że już jutro, po następnej spowiedzi albo w wakacje, Pan Bóg odsunie ode mnie mój groteskowy nałóg, napełni mój kościół duchem, przywróci mi dawny spokój i będę mógł już do końca życia bezpiecznie "uczęszczać na niedzielne msze święte", pisać – ilustrowane własnym życiem – "pochwały dziewictwa" i być "przykładnym mężem i ojcem", aż się zestarzeję, umrę i pójdę do nieba, gdzie chóry anielskie przywitają mnie gromkim: "Wencel! Wencel! Über alles!".
Nie rozumiałem, dlaczego tak się nie dzieje. Szczerze chciałem przecież realizować plan Boga. Dopiero dziś widzę, że ten plan stał się w pewnym momencie moim osobistym planem, ponieważ nie potrafiłem zgodzić się na nowe warunki. Pan Bóg dał mi cztery lata pięknego życia, pozwolił doświadczyć siły liturgii i eucharystii, w której sam jest obecny, nauczył mnie miłości do rodziny. Ale w pewnym momencie powiedział: "No dobrze, poznałeś, co to 'przedsionek Nieba’, ale teraz podnieś swój krzyż i idź dalej, na Golgotę". A ja nie usłyszałem Jego głosu, nie chciałem go usłyszeć. Dobrze mi było na tym początkowym etapie Drogi, w tym moim "małym Betlejem", i nie zamierzałem się stamtąd ruszać.
Z rozpaczy poszedłem na wódkę. Zaczęło się od sporadycznego "odreagowywania" stresu i zagłuszania wyrzutów sumienia, ale ponieważ ani stres, ani wyrzuty nie ustępowały, spędziłem w tej karczmie pięć lat, pijąc coraz częściej i gęściej. Do kolekcji moich licznych nałogów (papierosy, Internet, przeglądanie w lustrze) dołączył nowy. Przez ostatnie pół roku piłem właściwie codziennie, najczęściej w domu do lustra, nigdy nie zostawiając kropli alkoholu w butelce. To, siłą rzeczy, potęgowało moje problemy z Internetem. Miły obrazek: "pogromca szatana" po godzinach. Pojawiły się też pierwsze nieporozumienia w domu, bo jak długo można znosić alkoholika, który w stanie upojenia przeklina cały świat, siebie i dewastuje mieszkanie?
W styczniu tego roku wyjechałem z kolegą-poetą na miesięczne stypendium na Gotlandię. Wyróżniliśmy się. Znają nas tam wszyscy właściciele pubów i dyskotek, kasjerzy w Systembolaget (sklepie monopolowym) oraz policjanci. Nie tylko z wielkiego zdjęcia w lokalnej gazecie, na którym pozujemy uśmiechnięci przed białym murem katedry. "Poeci z Polski. Barbarzyńca i klasycysta gośćmi Baltic Center". Chłopcy z małymi oczkami po kolejnej nieprzespanej nocy.
Któregoś dnia, po wysłaniu miłosnego e-maila do żony, poznałem na studenckiej prywatce miłą i ładną Łotyszkę. Podobało jej się, że piszę wiersze z rymami, że jestem katolikiem i mam "typowo polskie imię". Długie spojrzenia, taniec i… Tym razem udało mi się jeszcze oprzeć pokusie. Okazało się jednak, że nawet "proroków" niewiele dzieli od zdrady.
Po powrocie postanowiliśmy z kolegą wywołać zdjęcia. Czekając na odbitki, wspominaliśmy w restauracji naszą romantyczną eskapadę. Sprawdzony patent: po dwie pięćdziesiątki z piwem na wejście, a potem już leci z górki. Litr wódki na głowę. Bułka z masłem. "I co nam zrobią? Rządzimy!". Później letarg, ciemność. Ocknąłem się w nocnym klubie, z nagą tancerką na kolanach. "Mądry i pokorny, i spoza obiegu". No, rzeczywiście spoza obiegu, bo kiedy z kolegą wychodziliśmy z lokalu (znów szczęśliwie uniknąwszy "głębszych relacji" z dziewczyną), kolejka miejska i autobusy dawno już nie kursowały. Zdjęcia zgubiłem. Do domu wróciłem rano. Czekał na mnie smutny list od żony, która na ósmą wyszła do pracy, i chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie jestem jednak "wspaniałym mężem i ojcem", za jakiego się uważałem, i że już niedługo mogę doszczętnie rozwalić nasze małżeństwo. Żona mi wybaczyła, bo mnie kocha, ale ja nie umiałem poradzić sobie z prawdą o własnym życiu. Popadłem w głęboką depresję, miałem żal do Boga. "Dlaczego nie chcesz mnie uczynić nieskazitelnym? Przecież walczyłbym dla Ciebie z całych sił. Dlaczego tak bardzo pragniesz mnie poniżyć?" – pytałem z wyrzutem.
W końcu zaczęła mnie drażnić wszelka dewocja. Przestałem się spowiadać. Godzinami słuchałem satanistycznych piosenek Rammstein. "Biegnij, biegnij, biegnij. Nie ma przebaczenia" – dźwięczało mi w uszach od rana do nocy. Zaniedbywałem pracę i poezję, byłem na dnie, chciałem umrzeć. Nic już nie sprawiało mi radości.
I wtedy stał się cud. Kiedy opadło moje zauroczenie pięknem katolickich świątyń i chrześcijańskich dzieł sztuki, dostrzegłem, że wewnątrz jest zupełnie pusto. Dotąd sądziłem, mimo wszystko, że Bóg ukrywa się gdzieś w środku tej kulturowej konstrukcji, tylko nie chce mi się objawić, bo zawiódł się na mnie. Nieprawda. Jego nie było tam już od kilku lat, bo nie było Go w moim sercu. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, zrozumiałem, że w którymś momencie bardziej od Chrystusa Pokochałem Jego królewskie stroje, pałace i wizerunki. A On czekał cierpliwie, aż doświadczę własnej małości, przestanę ciskać gromy w swoich braci i wrócę do Niego jako syn marnotrawny. Bezgrzeszny? Nic z tych rzeczy. Ale stojący w prawdzie, która jest kluczem do miłości. Podczas ostatnich moich rozmów z przyjaciółmi i nawet teraz, kiedy piszę te słowa, czuję, jak odpadają z mojej twarzy zatęchłe warstwy pudru i szminki. Pęka starannie uformowana maska, a ja nareszcie wychodzę z domu niewoli. I wiem już, że Bóg kocha mnie takiego, jakim jestem, obarczonego grzechami, pożądliwego człowieka, a nie mój piękny obraz, jaki sam stworzyłem. Zapewne jestem śmieszny, ale Bóg jest ze mną w tej śmieszności. Dlatego nie boję się dziś pisać prawdy o sobie. Bo On mnie obroni. On wziął na siebie moje grzechy, żeby mnie odkupić. W chrześcijaństwie wcale nie chodzi o to, żeby jakąś kosmiczną siłą woli pozbyć się raz na zawsze swoich win, jak dotąd myślałem, ale aby każdego dnia z ufnością oddawać je Bogu. Naiwne jest bowiem myślenie, że uda nam się całkowicie uciec od swojej natury. Człowiek pyszny, kłótliwy czy pożądliwy prawdopodobnie będzie musiał walczyć ze swoimi słabościami do końca życia, Ale ten ciężar paradoksalnie może stać się także błogosławieństwem. Śmieszność moich grzechów stale sprowadza mnie na ziemię, uczy pokory i dystansu wobec siebie. Jak wielkim byłem pyszałkiem, kiedy nie chciałem pogodzić się z tą śmiesznością! To jest mój mały "oścień śmierci dla ciała", który nie pozwala duszy ulecieć zbyt daleko. Nie balast, lecz wędzidło. Nie trucizna, lecz krzyż. Oczywiście, długa Droga przede mną. Ale teraz mam już siłę, żeby w nią wyruszyć. Tą siłą jest Jezus Chrystus. Nic więcej, nic mniej.
Nieprzypadkowo piszę tu słowo "Droga" wielką literą. Którejś nocy, leżąc obok śpiącej żony i ustalając w myślach skład swojej drużyny na najbliższą kolejkę internetowych "Piłkarzyków", usłyszałem jakby głos w sercu: "Pójdziesz do neokatechumenatu". Przede wszystkim zdziwiłem się swoją reakcją – odczułem ogromny spokój i falę gorąca przepływającą przez całe ciało. W ciemności uśmiechnąłem się, dostrzegając otaczającą mnie miłość. To dziwne, bo dotąd reagowałem na tę wspólnotę z nieudolnie skrywanym poczuciem wyższości. Droga Neokatechumenalna zawsze była dla mnie jaskrawym przykładem religijnego kiczu i kiedy kilka lat temu przeczytałem egzaltowane pochwały, kierowane przez muzyka Michała Lorenca pod adresem pieśni Kiko Arguello, stuknąłem się w czoło. "Czy może istnieć coś bardziej kiczowatego od tych manierycznych zawodzeń?" – pomyślałem. Przez prawie dziesięć lat temat neokatechumenatu prześladował mnie, między innymi za sprawą moich kolegów z "Frondy". I zawsze, we własnym przekonaniu, udawało mi się zwycięsko kończyć polemiki. Moje zarzuty były precyzyjne: nieuczęszczanie na niedzielne sumy, narażanie Ciała Bożego na pokruszenie podczas eucharystii, przecena zepsucia współczesnego świata, elitarność i poczucie wyższości nad ludźmi prostej wiary, nadmierna rola osób świeckich w kierownictwie duchowym, ignorowanie Tradycji i kultury chrześcijańskiej, przesadny luz obyczajowy, moralny ekshibicjonizm, a w dodatku swoista dezynwoltura w mówieniu o własnych grzechach. Ale w chwilach kryzysowych neokatechumenat wracał też jako niechciana perspektywa ratunku. Kiedyś przemogłem nawet swój wstręt i poszedłem z żoną na jedną ze wstępnych katechez. Masakra. Wybiegliśmy z kościoła natychmiast po ostatnim słowie. O nie, nigdy, przenigdy. Cóż za pogardliwe wywody o "religijności naturalnej"! Co na to babcie w chustkach? Panie Boże, ratuj!
A teraz w środku nocy Pan Bóg mówił do mojego serca: "Pójdziesz do neokatechumenatu, ale nigdzie się nie spiesz, nie rób niczego na siłę, nie bój się, nie gorączkuj, wszystko przyjdzie samo. Mam wobec ciebie pewien plan". A ja czułem spokój i radość. Na wszelki wypadek pomyślałem jednak: "A co na to Kasia? Ona jest taka tradycjonalna". I poczułem: "Nie martw się, na początku będzie miała obawy, ale potem pójdzie z tobą". Nagle prysły wszystkie moje dotychczasowe zastrzeżenia. Mój kościół był w ruinie i nie stanowił już przeszkody. Nie interesowało mnie to, co zwykle: wieczna lampka, ceglane mury i muzyka Bacha. Nie drażniły mnie już nawet manieryczne zawodzenia Kiko. Chciałem tylko iść za tym głosem, dokądkolwiek mnie zaprowadzi. Znów – po latach – czułem miłość Chrystusa. Żywego, nie odzianego w całun kultury. I zrozumiałem: to nie te babcie w chustkach, ale ja byłem adresatem odrzuconej katechezy. Wobec babć Bóg ma, być może, inne plany; może chce je doświadczać inaczej niż mnie, pozostawiając najgorliwszym skarb prawdziwej wiary do końca życia. Ale moja droga nie skończy się na "religijności naturalnej", którą tak ubóstwiłem.
Następnego dnia spytałem księdza o katechezy neokatechumenalne. Usłyszałem, że są dopiero jesienią. Zmartwiłem się, ale zaraz potem przypomniałem sobie te słowa: "Nic na siłę, wszystko przyjdzie samo". Dlatego mogę dziś z czystym sumieniem pisać to świadectwo, które jest tylko potwierdzeniem mojego wyboru. Bo wiem, że tam pójdę i że poświęcane mi modlitwy moich przyjaciół i ich wspólnot są wysłuchiwane. Czy będę bezgrzeszny? Nie sądzę. Z kilku nałogów któryś zawsze pewnie będzie mnie nękał. Choć od dwóch miesięcy znów się spowiadam, mam spokój w sercu, nie piję, leczę się z depresji, a żona mówi mi, że bardzo zmieniłem się na plus, wracają do mnie problemy związane z szóstym przykazaniem. Ale choć nadal nienawidzę własnych grzechów, przestałem nienawidzić siebie. Jestem wolny. Wierzę, że ten czas do jesieni jest potrzebny. Po to, żebym nauczył się reguł nowego życia, uspokoił, nabrał cierpliwości, nie popadł w egzaltację, nie wiązał jakichś dziwnych nadziei z neokatechumenatem, że z dnia na dzień wszystko się zmieni i wyjdę z nałogów raz na zawsze. Szczerze mówiąc, wolę dotrwać w tym stanie do września, niż za trzy miesiące być czysty jak łza i zrezygnować z formacji w poczuciu, że znów stałem się "rycerzem wiary". Bo znam swoją dotychczasową drogę, która biegnie jak sinusoida. W młodości wspiąłem się na szczyt, potem spadłem na samo dno, a teraz nieznacznie się od niego odbiłem. Pół metra, pięć centymetrów, milimetr.
Ale to, że otworzyły mi się w końcu oczy na moją prawdziwą kondycję, zawdzięczam nie tylko zbiorowym modłom zaprzyjaźnionych wspólnot, lecz także pojedynczym przyjaciołom z "Frondy". Głównie Jankowi Zielińskiemu, który moje zachwyty nad kulturą chrześcijańską skwitował kiedyś prostym pytaniem: "Ale czy twoje ciało jest świątynią Ducha świętego?". Czysta demagogia, nie? A kiedy opowiedziałem mu o mojej nieudanej przygodzie z neokatechumenatem, odparł: "Spokojnie, widocznie twój czas jeszcze nie nadszedł". Wtedy śmiałem się z tego w myślach: "Niedoczekanie wasze, nawiedzeni popaprańcy. Ja przecież jutro się nawrócę, pójdę do kościoła i wykupię na resztę życia miejsca w pierwszej ławce dla całej rodziny". Ale teraz, zdumiony, mogę powiedzieć tylko to: "Janek, miałeś rację". Podejrzewam, że to wyznanie zaskoczy i jego, bo kiedy wieszczył mi neokatechumenalną przyszłość, chyba trochę "robił sobie jaja".
Taaa… Janek Zieliński – grafik "Frondy". Mieszkający na warszawskim Rakowcu nie-przykładny mąż swojej żony i ojciec pięciorga dzieci, który pojawił się w moim życiu kilka lat wcześniej jako antypatyczny gość w hip-hopowej bluzie (ja występowałem wówczas wyłącznie w marynarkach). Szczery do bólu, cierpiący na dysgrafię (na szczęście przy projektowaniu okładek nie trzeba wiele pisać), słuchający jakichś hałaśliwych piosenek i bezczelnie ignorujący moje autorskie roszczenia przy wydawaniu kolejnych książek. Warszawski snob, blokers, wielbiciel Wojaczka. To on zwrócił mi uwagę, że "noszę płaszcz na obu ramionach", co miało oznaczać, że mówię zawsze to, co inni chcą usłyszeć. To on wytrwale tropił i wyśmiewał mój narcyzm, łapał mnie za słowa i traktował jak zwykłego człowieka (choć każdy przecież wie, że jestem wybitnym poetą). To jego napomnienia i formułowane z autoironią wyznania własnych słabości zapadały mi głęboko w pamięć, dręczyły mnie, denerwowały i… zostawały w sercu. I nawet nie wiem, kiedy nasza znajomość ze szczerej antypatii przerodziła się w równie szczerą przyjaźń. Przez ostatnie lata Janek był moim neokatechumenatem, namiastką wspólnoty, posłańcem Bożym (czego, wbrew pozorom, nie piszę po to, żeby wpędzić koleżkę w samouwielbienie cechujące "rycerza wiary"). Fakt, że Janek i wielu innych frondystów mogłoby z powodzeniem pisać dziś razem ze mną rachunek sumienia na marginesie szóstego przykazania (spryciarze, wybrali łatwiejsze), wzmacnia mnie i dodaje mi odwagi. Ja miałbym też wiele do wyznania na marginesie przykazań, które oni wybrali. Wszystkim wam, chłopaki, z serca dziękuję.
Ale najgoręcej dziękuję mojej żonie, która wspierała mnie w najtrudniejszych momentach i przed którą nigdy nie miałem tajemnic. Gdybym je miał, jedność naszego małżeństwa już dawno zostałaby rozbita. Moja pożądliwość nie ma granic, a moja wola jest bardzo słaba. Wolę nie myśleć, kim byłbym dzisiaj, gdyby nie rodzina. Rany zadawane przeze mnie naszemu małżeństwu przez lata opatrywane były przez miłość mojej żony. Niech więc ten wstydliwy dla mnie, ale chyba konieczny tekst zakończy najintymniejsze wyznanie: "Kasiu, jestem cienkim Bolkiem, ale kocham Cię, a nasze małżeństwo jest dla mnie cudem".
WOJCIECH WENCEL
Iza Rostworowska. Crux sancta sit mihi lux / Non draco sit mihi dux Vade retro satana / Numquam suade mihi vana Sunt mala quae libas / Ipse venena bibas