Plan Sazonowa, czyli „Ziemie Odzyskane“
11/02/2011
1145 Wyświetlenia
0 Komentarze
32 minut czytania
Nie wiem jak dzieci – podejrzewam, że póki nie stanie się to kanwą gry na Playstation, nic ich to nie obchodzi – ale całkiem dorośli ludzie w Polsce do tej pory straszą się nawzajem złym Denikinem, przed którym obronił nas tylko dobry wujek Lenin. Najlepszym tego dowodem jest list, jaki otrzymała i zamieściła redakcja „Najwyższego Czasu!“ po publikacji, pół roku temu, mojej „Białej Gwardii“. Wedle autora listu, gdyby nie zwycięstwo bolszewików, w Warszawie mówionoby po rosyjsku… Cóż: świadomość prostego ludu nie takie dziwactwa w sobie godzi. Przynajmniej w moich stronach rodzinnych wielkim szacunkiem prostych ludzi cieszy się też i Adolf Hitler (bo Żydów palił i porządek był) i Józef Stalin (bo Hitlera pogonił i „dał nam piastowskie granice“ – […]
Nie wiem jak dzieci – podejrzewam, że póki nie stanie się to kanwą gry na Playstation, nic ich to nie obchodzi – ale całkiem dorośli ludzie w Polsce do tej pory straszą się nawzajem złym Denikinem, przed którym obronił nas tylko dobry wujek Lenin. Najlepszym tego dowodem jest list, jaki otrzymała i zamieściła redakcja „Najwyższego Czasu!“ po publikacji, pół roku temu, mojej „Białej Gwardii“. Wedle autora listu, gdyby nie zwycięstwo bolszewików, w Warszawie mówionoby po rosyjsku…
Cóż: świadomość prostego ludu nie takie dziwactwa w sobie godzi. Przynajmniej w moich stronach rodzinnych wielkim szacunkiem prostych ludzi cieszy się też i Adolf Hitler (bo Żydów palił i porządek był) i Józef Stalin (bo Hitlera pogonił i „dał nam piastowskie granice“ – co bardziej radykalni i ten tytuł do chwały mu dają, że „tych niebezpiecznych wariatów“, którzy wszędzie chcieli robić powstania, w Katyniu rozstrzelał!). Podejrzewam, że prości mieszkańcy Kongresówki czy potomkowie przesiedleńców zza Buga podobnym, nabożnym szacunkiem dażą też Piłsudskiego – który pogonił dla odmiany „dobrego wujka Lenina“, a w ogóle to samotrzeć z Wieniawą i Rydzem wywalczył Niepodległość (zawsze pisaną z Wielkiej Litery!). Czy bez Rydza, a tylko z Wieniawą..? Naprawdę nie wiem – na Kociewiu ta postać do panteonu bóstw jakoś, nie wiedzieć czemu, nie weszła.
Jest to swoj drogą pyszny dowód na niepowodzenie chrystianizacji naszego ludu. Apoteoza postaci która wykazała się wielką życiową energią i dokonała czegoś wielkiego – obojętnie: w dobrym, czy w złym – to przecież czystej wody pogaństwo. Kult siły życiowej, mocy, sukcesu – tu i teraz, na tym, nie na tamtym świecie! Czy przypadkiem ludowy kult Jana Pawła II nie na podobnej zasadzie w pogańskich do ostatniego zwoja mózgownicach Polaków się zalągł..? W końcu nikt „z naszych“ tak wysoko do tej pory nie zaszedł…
Tak się składa, że o tym, co by było z Polską, gdyby w Rosji nie doszło do rewolucji, albo gdyby w wojnie domowej zwyciężyli Biali (tyle, że chyba musieliby to zrobić przed końcem 1918 roku, a to mi się wydajeслишком сложная задача!), wcale nie trzeba gdybać – wiemy to z całą pewnością. Tak się bowiem składa, że Stalin, który pasjami cudze pomysły kradł, pomysł na Polskę też ukradł caratowi – i te akurat granice które teraz mamy, tudzież w ogóle sam fakt, że była i jest Polska jako pewnego rodzaju „byt polityczny“ (niepodległym państwem to bym PRL nazwać nie śmiał, w każdym razie – na pewno nie na początku jego istnienia…) – jest dziedzictwem rosyjskiej myśli politycznej starszym niż komunizm.
Oczywiście, sprawa nie jest taka prosta. Przez ostatnie 200 – 250 lat (bo to się już gdzieś tak w okolicach panowania cesarzowej Anny zaczęło, a za Katarzyny II zaistniało w całej okazałości…) w wyższych kręgach rosyjskiej biurokracji, arystokracji, na dworze, czyli „w społeczeństwie rosyjskim“ mówiąc w skrócie (bo kto by tam o zdanie jakiegoś prostego mużyka pytał – zakładając, że ów prosty mużyk w ogóle jakieś własne zdanie by miał..?), istniały dwa konkurencyjne „pomysły na Polskę“. Oba te pomysły zresztą są pochodną czegoś o wiele ważniejszego, czyli „pomysłu na Rosję“.
Dla uproszczenia można nazwać te stronnictwa „liberalnym“ (z zastrzeżeniem, że wcale nie musi tu chodzić o liberalizm gospodarczy, ani tym bardziej – obyczajowy) i „konserwatywnym“. Oba te pomysły za punkt wyjścia brały tę dawkę „nowoczesności“, którą zaszczepił był na rosyjskim gruncie Piotr I. Wedle liberałów – szczepionka wymagała periodycznego odnawiania, tj. ciągłego importu idei, pomysłów na życie i na ułożenie stosunków społecznych z zewnątrz, czyli z Zachodu. Wedle konserwatystów – tabela rang, uczelnie wojskowe i nowa, zawodowa armia oraz nowy system podatkowy, to akurat w sam raz to, co należało ze zgniłego Zapada sprowadzić, ale odkąd Rosja już to ma – powinna się rozwijać własną, unikalną drogą samodzierżawia, słowiańszczyzny i prawosławia.
Stronnictwa te naprzemiennie to rosły w siłę, to słabły – i stąd mamy charakterystyczne dla polityki rosyjskiej (a potem radzieckiej, bo ten podział przetrwał rewolucję i odnowił się w obrębie nowej, porewolucyjnej elity: oczywiście sowieccy „twardogłowi“ już nie o prawosławiu czy nawet nie o słowiańszczyźnie mówili – ale sam schemat myślenia pozostał niezmienny…) okresy odwilży i dociskania śruby. Generalnie: póki szło dobrze, a Rosja rosła w siłę (przynajmniej na pozór), skłonność do liberalizmu w obrębie rosyjskiej elity malała. Jak się zdarzyło potknięcie, kryzys, nowe, trudne wyzwanie dla państwa, albo gdy na tron wstępował nowy, młody car – liberałowie nabierali wiatru w żagle i następowały reformy.
Niewątpliwie sam już wybuch I wojny światowej był najpoważniejszym, najtrudniejszym wyzwaniem, przed jakim stanęła Rosja w całej swojej historii od czasów Wielkiej Smuty, albo i od najazdu mongolskiego. Było to dość oczywiste w świetle doświadczeń poprzedniej wojny, czyli wojny rosyjsko – japońskiej i rewolucji jaka w trakcie jej trwania wybuchła. Już więc na początku wojny, w roku 1914, mamy do czynienia z serią gestów i deklaracji o liberalnym charakterze. Także w stosunku do Polaków. Takim gestem niewątpliwie była mowa ministra spraw zagranicznych, Sergieja Dymitriewicza Sazonowa (skądinąd szwagra premiera, Piotra Stołypina – autora najważniejszych w dziejach carskiej Rosji reform, m.in. umożliwiających stopniową likwidację „miru“, czyli wspólnot wiejskich i nabywanie przez chłopów ziemi na własność indywidualną) z 13 września 1914 roku o celach wojennych Rosji. Mowa to, zwana w skrócie „planem Sazonowa“, oprócz całego szeregu innych zmian na mapie Europy po zwycięskim zakończeniu wojny, postulowała także utworzenie Polski – nie było co prawda do końca jasne, czy jako odrębnego od Rosji bytu państwowego (a więc powrót do stanu sprzed 29 listopada 1830 roku), czy tylko jako autonomicznej prowincji (powrót do stanu sprzed 22 stycznia 1863 roku: widać na tym przykładzie, jak bardzo kolejne powstania w zaborze rosyjskim szkodziły „sprawie polskiej“, ograniczając polskość i likwidując konkretne, praktyczne ramy dla swobody ekspresji tych samych „uczuć narodowych“, które były motywem ich wywołania…). W każdym razie – mowy tu nie ma i być nie może o jakiejś rusyfikacji czy o wizji Warszawy w której ludzie na ulicach mówią po rosyjsku…
Owszem – pytanie, czy po ewentualnym zwycięstwie do władzy nie doszłaby ponownie frakcja konserwatywna, która na wojenne obietnice, mówiąc kolokwialnie „wypiełaby się zad..m“..? W pewnym sensie tak rzeczywiście było. W lipcu 1916 roku Sazonow, kilka dni po tym, gdy uporczywie nalegał na posiedzeniu Rady Ministrów na przyznanie Polsce autonomii już teraz, na koniec wojny nie czekając – został zdymisjonowany i wysłany jako ambasador do Londynu. Ten triumf stronnictwa konserwatywnego, skupionego wokół carycy (z Rasputinem i prawdopodobnie silną niemiecką agenturą na jej dworze…), nie trwał jednak dłużej niż pół roku – już w marcu 1917 roku skończyło się to obaleniem w Rosji monarchii i deklaracją rządu tymczasowego ks. Lwowa o uznaniu niepodległości Polski i konieczności scedowanią na nią części dotychczasowego rosyjskiego terytorium państwowego. Jaka to będzie część, pozostawiono do decyzji przyszłym konstytuantom – rosyjskiej i polskiej, od tego także uzależniając podział między Rosję a Polskę długów Imperium Rosyjskiego i wysokość odszkodowania za pozostawione na terenie przyszłej Polski mienie państwowe. Ta ostatnia klauzula jasno dowodziła, że nie miała to być bynajmniej Polska w pełni niepodległa, o ile bowiem jest d..kratycznym zwyczajem, że o zmianach granic decydują parlamenty (lub ludy w referendach), a podział długów między państwa sukcesyjne w proporcji do terytorium i/lub liczby ludności jest czymś normalnym, o tyle płacenie „odszkodowania“ dotychczasowej metropolii za majątek do wytworzenia którego dołożyła się przecież, płacąc podatki, także ludność nowo powstającego państwa – jest już rozwiązaniem typowo kolonialnym i sposobem na dalszą eksploatację terytorium, które się nominalnie oddaje.
Po sprawiedliwości jednak – to i tak było o wiele więcej niż zdołało wywalczyć którekolwiek z polskich powstań… Zresztą: Królestwa Kongresowego w jego oryginalnym kształcie geograficznym i ustrojowym z 1815 roku też nie zawdzięczamy powstaniu, tylko liberalnym ciągotom Aleksandra I!
Rosyjscy liberałowie nie sympatyzowali ze „sprawą polską“ ze współczucia, miłości bliźniego czy z jakichkolwiek innych irracjonalnych powodów – a dlatego, że w taki właśnie sposób rozumieli interes Rosji. Wielkiej, imperialnej Rosji – dodajmy. Bo podział na liberałów i konserwatystów w tym akurat przypadku nie do końca pokrywał się z podziałem na „gołębie“ i „jastrzębie“ w polityce zagranicznej! Nawet jakby wprost przeciwnie: niechęć do Zachodu skłaniała część przynajmniej konserwatystów to izolacjonizmu i wycofanej, obronnej postawy na zewnątrz. Tymczasem postulowane przez liberałów otwarcie na świat wymagało koniecznie niezmarzających portów nad ciepłymi morzami… (i absolutnie nie mam tu na myśli Królewca, którego „niezamarzalność“ wymyślił sobie na kolanie Stalin, a świat zapatrzony w jego magiczną aurę do tej pory w to wierzy, choć każdy może sobie pojechać zimą nad Zalew Wiślany – w którego najdalej na wschód wysuniętej części, w pewnym w dodatku oddaleniu od morza, na brzegach Pregoły leży Królewiec – i zobaczyć, że się po nim bojery ścigają, nie jachty…).
Liberałowie rosyjscy byli zatem zainteresowani w pierwszym rzędzie ekspansją na południe. W stronę cieśnin czarnomorskich, których opanowanie (o co, odnosząc w końcu dyplomatyczny sukces w postaci uznania przez Wielką Brytanię i Francję rosyjskich pretensji do Konstantynopola, zabiegał właśnie Sazonow – i te zabiegi się mu w Rosji pamięta, nie ów „plan“ odnoszący się do Polski, który dopiero Stalin zrealizował…) gwarantowałoby Rosji nieskrępowaną i niezagrożoną komunikację ze światem, a zatem – perspektywy rozwoju do poziomu mocarstwa światowego (jak mawiał Stołypin: „poczekajcie kilka lat, a nie poznacie Rosji!“).
Polska w tych planach mogła być dla Rosji cennym nabytkiem jako bufor chroniący rosyjskie plecy i bok w czasie tego „marszu na południe“. Tak była postrzegana już w XVIII wieku, tak widzieli rolę Królestwa Polskiego którego utworzenie forsował car Aleksander dyplomaci brytyjscy na kongresie wiedeńskim, z tego też konkretnie powodu sprzeciwiając się temu pomysłowi (a skoro nie byli w stanie samemu faktowi zapobiec, to przynajmniej o to dbając, by było jak najmniejsze i jak najsłabsze – stąd oddanie Prusom Poznańskiego z Toruniem i Gdańskiem i dziwny twór w postaci Rzeczpospolitej Krakowskiej…). O to chodziło, żeby car mając ręce związane w Polsce nie mógł się zbyt aktywnie mieszać w sprawy tureckie i przypadkiem cieśninami nie zawładnął (Mikołaj I był bliski tego celu gdy sam sułtan poprosił go o obronę przed zbuntowanym władcą zmodernizowanego przez Francuzów Egiptu, Muhammedem Alim). Stąd też przez cały wiek XIX w interesie brytyjskim było jątrzenie między Rosją a Polską – i osobiście, choć dowodów na to nie mam, patrząc po tym, komu mogło na tym zależeć, widzę w wydarzeniach z 29 listopada 1830 roku rękę niejakiego Bonda, Jamesa Bonda… Czy jak się tam ten agent, który Wysockiego z Zaliwskim do tej głupoty sprowokował naprawdę nazywał!
Przez cały też wiek XIX nieustający konflikt imperialnej Rosji z Polakami był postrzegany przez rosyjskich liberałów jako jedno z poważniejszych obciążeń powstrzymujących rozwój Rosji. Próby rozwiązania tego konfliktu na zasadzie dobrej woli się nie powiodły. Również dlatego, że Polacy nie chcieli się pogodzić ze swoją rolą rosyjskiego bufora i zrezygnować z pretensji do pełnej niezależności i do Ziem Zabranych, jak potocznie nazywano tę część zaboru rosyjskiego, której Aleksander I nie włączył do Królestwa Polskiego. Ponieważ skutkiem każdego z polskich powstań było także „przykręcenie śruby“ wewnątrz Rosji – rodziło to w środowisku rosyjskich liberałów irytację, której Polacy do tej pory nie potrafią zrozumieć.
Sprawa wyglądała kompletnie beznadziejnie. Na szczęście, po stłumieniu powstania styczniowego Polacy trochę zmądrzeli – i w roku 1905 już się Piłsudskiemu kolejnej narodowej ruchawki wywołać nie udało (próbował jeszcze raz w 1914 – z gorszym nawet skutkiem… stąd zresztą ta słynna strofa „Pierwszej Brygady“, którą się zwykle w oficjalnych wykonaniach pomija!). Z drugiej zaś strony, liberałowie rosyjscy a być może właśnie Sergiej Dymitriewicz Sazonow osobiście (niestety, nie potrafię tego z całą pewnością stwierdzić, nie udało mi się też dotrzeć do oryginału mapy z jego „planem“, podobnoż wydanej w Warszawie w październiku 1914 roku…), wpadli w końcu na pomysł jak wykorzystać Polaków dla dobra imperium rosyjskiego, jednocześnie raz na zawsze wykluczając ryzyko, że się zbuntują.
Na tym właśnie słynny „plan“ Sazonowa polegał: skoro łączymy Polaków ze wszystkich trzech zaborów i co najmniej nadajemy im autonomię, to przesuńmy granice zachodnie tak utworzonej Polski daleko poza polski obszar etniczny. Powstanie konflikt polsko – niemiecki niemożliwy do rozwiązania inaczej niż w walce. A skoro Polska jest oczywiście słabsza od Niemiec, to mając zagwarantowaną zapiekłą nienawiść zachodniego sąsiada, Polacy będą musieli, czy tego chcą czy nie chcą, polegać na rosyjskim sojuszniku – w zamian broniąc jego pleców gdy będzie to potrzebne. Prawda, że jest to genialne rozwiązanie..?
Wiąże się z tym kilka niuansów o mniejszym, nie dotykającym istoty sprawy, znaczeniu: kwestia granicy wschodniej Polski, czyli granicy między Polską a Rosją, kwestia Prus Wschodnich i kwestia przesiedleń ludności. Oryginalny plan Sazonowa przewidywał mocne okrojenie Polski na wschodzie – nie tylko z punku widzenia obecnego przebiegu naszej granicy wschodniej, ale także w porównaniu do granicy między Królestwem Polskim a Rosją. Nie było mowy o przyłączeniu do Polski choćby Białostocczyzny, a Królestwo traciło Chełmszczyznę i cały pas ziem północno – wschodnich, ciągnących się po Niemen, z granicą na południe od strategicznej rosyjskiej twierdzy w Ossowcu nad Narwią. Galicja zdobyta na Austriakach miała zostać podzielona – z grubsza wzdłuż Sanu (czyli nieco mniej dla Polski korzystnie, niż to się koniec końców stało). Całe Prusy Wschodnie, z Gdańskim i Toruniem na dodatek, miały zostać włączone bezpośrednio do Rosji. Oczywiście, we wrześniu 1914 roku nikomu jeszcze nie mogło przyjść do głowy masowe wysiedlanie ludności.
Tak więc, w przypadku realizacji planu Sazonowa w jego oryginalnej wersji Polska byłaby krajem, w zależności od wariantu przebiegu granicy zachodniej (rozpatrywane były dwa – pierwszy, wzdłuż Odry i z wyspą Wolin po polskiej stronie, ale bez Szczecina, Wrocławia, Opola i Raciborza – i drugi – po Odrze i Kwisie: nigdzie jednak nie przedstawiano szczegółów, bo też i wrzesień 1914 roku to było stanowczo na takie szczegóły – za wcześnie…) z ogromną lub z przerażającą mniejszością niemiecką. Niektórzy w tym właśnie widzą największą perfidię rosyjskiego planu. Tak, jakby modyfikacja Stalina w postaci przesiedleń czyniła plan mniej perfidnym..? Co niby zmienia w stosunku Niemców do Polaków fakt, że zamiast jęczeć pod obcą władzą zostali przymusowo pozbawieni rodzinnych domów i w bydlęcych wagonach wywiezieni na zachód..? Owszem, podział terytorialny tak dokonany okazał się nad podziw trwały. Czy jesteśmy jednak na pewno pewni, że kolejne już pokolenie Niemców – potomków tych wysiedleńców – zapomniało o ziemiach skąd pochodzą i nigdy się już o nie nie upomni..?
Nie wydaje mi się też, aby nieco korzystniejsza dla nas granica wschodnia czy też podział Prus Wschodnich cokolwiek w istocie tego planu zmieniał. Prawdę pisząc nawet, gdybyśmy dostali np. Lwów i Grodno i całe Prusy Wschodnie na dodatek – też by się od tego plan Sazonowa nie zawalił. Polska w takim układzie geopolitycznym wydawała się być skazana na sojusz z Rosją.
Takiej granicy zachodniej oczywiście nie mogła dostać Polska niepodległa w traktacie wersalskim. Byłoby to całkowicie nie do zaakceptowania. Niemcy, choć już rozejm z 11 listopada 1918 roku pozbawił ich większości środków walki, rzuciliby się z pięściami i kamieniami bić się, gdyby ktoś ich próbował pozbawić Breslau. Nikt też nawet z polskiej strony takich postulatów nie wysuwał. Właśnie dlatego, że przesunięcie granicy poza oczywiście polski obszar etniczny wydawało się skazywać rodzące się państwo na konieczność szukania sojuszu z Rosją. Której chwilowo po prostu nie było – tj. wisiała w zawieszeniu pomiędzy swoją białą a czerwoną wersją.
Podział etniczny wydawał się bezpieczniejszy. Przecież przebiegu granicy niemiecko – duńskiej, ustalonej po I wojnie światowej (Dania w niej nie brała udziału, ale zwycięskie mocarstwa okazały się hojne…) nawet Hitler, okupując Danię, nie zakwestionował. No cóż: tu się akurat ten eksperyment nie powiódł, jak się potem okazało.
Stalin, porządkując Europę po swojemu, plan Sazonowa odkurzył i ze wspomnianymi wyżej modyfikacjami, wprowadził w życie. Nie po to, żeby dać Polsce jakąś „rekompensatę“ za ziemie utracone na wschodzie. A co go to – przepraszam – w ogóle obchodziło, że Polska traciła jakieś ziemie..? Gdzie niby jest napisane, że Polska musi mieć co najmniej te 300 z kawałkiem tysięcy kilometrów kawdratowych, a nie może mieć połowy z tego..? Stalin nie miał też żadnej potrzeby liczenia się w tym względzie z polską opinią publiczną. Ta „polska opinia publiczna“ skutecznie się sama wykastrowała robiąc powstanie warszawskie – i w 1945 roku Stalin mógł z Polską zrobić co chciał, łącznie z bezpośrednim wcieleniem do ZSRR jako kolejnej republiki („w obiegu“ jest przeciwna teza, jakoby dopiero to katastrofalnie przegrane powstanie przekonało Stalina, że Polakami lepiej rządzić pośrednio – tak, jakby o wyborze tej właśnie, pośredniej formy rządów, nie przesądzała już instalacja „rządu lubelskiego“ i można było mieć co do intencji Stalina jakieś wątpliwości przed 1 sierpnia 1944 roku…). Że tak nie zrobił, o tym przesądził jego interes, a nie jakikolwiek inny motyw. Po prostu taka forma dominacji nad Polską, jej ciągłego szachowania niemieckim zagrożeniem, wydała mu się najskuteczniejsza, najprostsza i wymagająca najmniejszych z jego strony inwestycji.
Okoliczność, że tymczasowi sojusznicy Stalina, czyli przynajmniej Brytyjczycy, już podczas poprzedniej wojny zaakceptowali takie rozwiązanie terytorialne (przynajmniej co do zasady) miała o wiele mniejsze znaczenie – akurat nie pomagało to w stosunkach z Amerykanami, którzy w ustaleniach jakie 30 lat wcześniej robił Sazonow z Ententą nie brali udziału.
I teraz clou naszych rozważań. Pytanie na które każdy z Państwa sam musi sobie odpowiedzieć. Ja zresztą, przyznaję, wcale gotowej odpowiedzi na to pytanie nie znam i nie proponuję. Mamy Polskę „wedle Sazonowa“ – z granicą zachodnią i północną przesuniętą daleko poza tradycyjny, polski obszar etniczny, z milionami Niemców dziedziczącymi traumę niesprawiedliwego (i proszę mi tu z odpowiedzialnością za wojnę nie wyjeżdżać! Co z tym w ogóle mógł mieć wspólnego jakiś przeciętny Hans czy Klaus siedzący przez całą wojnę na tyłku i orzący ziemię gdzieś pod Lubaniem czy Wałczem..?) wypędzenia. Przez 45 lat na straży tej „sazonowskiej“ Polski stała Północna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej. Fakt: nic a nic to nie pomogło jak chodzi o zapewnienie lojalności Polaków wobec sojusznika. Przynajmniej – na poziomie prostego ludu, który wcale Rosjan aż tak bardzo nie pokochał. No, ale elity – te chyba się rzeczywiście również i z tego powodu Moskwy trzymały, czyż nie..? Czyż nie dlatego Gomułka wysłał wojska do Czechosłowacji?
Teraz Północnej Grupy Wojsk już nie ma. Pytanie: co się takiego właściwie stało, że po 1991 roku Niemcy nie rzucili się z pięściami i kamieniami odbierać Breslau tak, jak ich dziadowie choćby i z pięściami i kamieniami broniliby go w roku 1919..? Coś ich od tego powstrzymało: kryzys demograficzny, nadmiar dobrobytu, zmiana sposobu myślenia, uwikłanie w międzynarodowe układy, strach przed rozpętaniem wojny światowej..? Czy może jednak: rzucili się, ale nie z pięściami i kamieniami, tylko z markami/euro i tajnymi służbami – a my tego nie dostrzegamy do czasu..?
Autorem wpisu jest Jacek Kobus, współtwórca projektu Agepo.pl