Jeśli miałbym wymienić którąś z cech Unii Europejskiej, dzięki której zapisała się ona w historii, byłby to z pewnością pęd do regulowania wszelkich dziedzin życia i zmykania ich w sztywne „europejskie normy”.
Radosna legislacja zaowocowała na przestrzeni lat takimi kwiatkami jak uznanie marchewki za owoc, czy ślimaka za rybę śródlądową. Jednak symbolem tego procesu stał się banan, nad którego krzywizną obok długości ogórka i obwodu brzoskwini pochylili się z troską eurokraci. W ten oto sposób, po tysiącach lat nieświadomego wykorzystywania przez ludzkość tego owocu jako środka spożywczego okazało się, że o dopuszczeniu godo sprzedaży ma decydować zadekretowane przez europejskich polityków jego właściwe wygięcie.
Krytyka, jakiej poddawany jest od początku swoich rządów premier Węgier, pokazuje nam, że europejskie normy przeniesione zostały ze świata owoców do polityki. Zarówno w przypadku banana, jak i Viktora Orbana o ich akceptacji przez europejskie elity polityczne decyduje krzywizna, a Orban nie jest wystarczająco odchylony w lewo, by mógł być dopuszczony do władzy na terenie Unii Europejskiej. Argumenty przeciwników Węgier nie wytrzymują konfrontacji z faktami i ich słabość zdaje się sugerować inne podłoże niechęci, niż deklarowana troska o demokrację i wolność. Kto jak kto ale Unia, w której referenda przeprowadza się tak długo, aż zmęczone społeczeństwo zgodzi się na oczekiwany przez eurokratów rezultat, a coraz więcej kluczowych decyzji podejmują organy niewybierane w żadnych wyborach, nie ma prawa krytykować nikogo za „łamanie demokratycznych reguł”. Również ostatnie zarzuty odnośnie „zamachu na niezależność banku centralnego” nie brzmią przekonująco, gdy weźmiemy pod uwagę, że w innych krajach UE na czele z Wielką Brytanią ta niezależność jest mniejsza niż ustanowiona na Węgrzech.
Nie można ukrywać, że Victor Orban nie miałby dobrej opinii w lewicowej prasie i wśród elit politycznych EU, nawet gdyby nie zdecydowałby się na żadne reformy. Towarzystwo, jakie rządzi na zachodzie Europy i sprawuje rząd dusz w mediach jest uczulone na wartości reprezentowane przez prawicowego premiera Węgier. W swojej propagandzie zdają się oni utożsamiać dojście do władzy prawdziwej prawicy (bo wielu określających się w ten sposób jest prawicą tylko z nazwy) z zagrożeniem demokracji i wolności słowa, a wniosek swój uznają za tak oczywisty, że nie silą się na znajdywanie rzeczowych argumentów.
Jednak Fidesz rządzi nie od wczoraj, a nasilenie ataków na rząd Węgier akurat teraz rodzi podejrzenia, iż kryją się za nimi jeszcze jakieś inne niewypowiedziane powody. Wspomniane we wstępie unijne regulacje spożywcze dla wielu są jedynie wykwitem chorych umysłów brukselskich biurokratów. W rzeczywistości na pozór bezsensowne przepisy działały przez lata jak dziwne kryteria w ustawionych przetargach. Dopuszczalny obwód brzoskwini, czy krzywizna banana eliminowały z europejskiego rynku jednych producentów, a faworyzowały innych, którzy zapewne przez przypadek powiązani byli z europejskimi politykami. Natomiast sprzeczne z biologią ustalenia odnośnie ślimaków i marchwi miały na celu objęcie tych produktów unijnymi dopłatami. Widzimy więc, że za biurokratycznym szaleństwem stał jak najbardziej realny pieniądz, co przestrzega nas przed braniem za efekt głupoty rzeczy, które w istocie mogą być mniej lub bardziej wyrafinowanym oszustwem. Podobne tło maja prawdopodobnie również obecne ataki na politykę Orbana. Póki był on tylko politykiem wpisującym Boga do konstytucji, w Europie można go było nie lubić. Premier Węgier wziął się jednak na poważnie za reformowanie kraju jaki otrzymał w spadku po rządach lewicy. Pierwszy raz naraził się światowej finansjerze uderzając w fundusze emerytalne, które żerowały na Węgrach w nie mniejszym stopniu, niż ma to miejsce w Polsce.
Prawdziwym wrogiem demokracji został Orban dopiero wtedy, gdy wypowiedział się na temat rezerw walutowych Węgier, będących w dyspozycji tamtejszego banku centralnego. Jako, że za sprawą również naszego premiera okazało się ostatnio, że rezerwy walutowe nie są święte i nienaruszalne i można przeznaczyć je na ratowanie bankrutujących, bogatych krajów strefy euro, również na Węgrzech poruszono ten temat. Jednak zamiast oddawać je w depozyt Niemcom, jak chce Tusk, czy też lokować je w niskooprocentowane obligacje krajów zachodu, jak dzieje się to dziś, Viktor Orban chce za ich pomocą spłacić zadłużenie swojego kraju.
Biorąc pod uwagę, że nasz premier zbierał pochwały za chęć spłacania naszymi rezerwami długów obcych państw, pomysł Węgrów, by za pomocą tych środków spłacać długi własne, nie może być taki zły. Niestety jest inaczej, gdyż inne kryteria rządzą dziś światem finansów i polityki, zakładając oczywiście, że są to jeszcze dwa różne światy, a nie już jeden. Fundusz, do jakiego w podskokach zgłosił nasz akces premier Tusk, ma posłużyć wykupieniu obligacji bankrutujących krajów od banków, tak by te nie poniosły z powodu ich niewypłacalności strat. Węgrzy natomiast chcą poprzez spłatę zadłużenia uniezależnić się od tych samych banków, które przy okazji dziś czerpią z wysokooprocentowanych węgierskich obligacji suty procent, a tym samym odebrać im możliwość zarobku. Światowa finansjera może i poradziłaby sobie bez balatońskich obligacji, ale pomysł Orbana mógłby okazać się zaraźliwy i przyczynić się do zachwiania i tak już mocno nadwyrężonego ładu.
W ostatecznym rozrachunku nie tyle liczy się w którą stronę i jak bardzo zakrzywiony jest banan, ale to kto na nim zarabia. Choć oczywiście w celu ochrony owych zarobków, niewłaściwe wychylenie w prawo będzie użyte jako wygodny pretekst.
Piotr Soporowski, wiceprezes Unii Polityki Realnej
Blog przeznaczony do publikacji materialów dziennikarzy obywatelskich przygotowanych na zlecenie Nowego Ekranu lub artykulów i listów nadeslanych do Redakcji