Pakt fiskalny – będą problemy
01/02/2012
318 Wyświetlenia
0 Komentarze
21 minut czytania
Pakt fiskalny jest jak akt rozpaczy tonącego, który chwyta się brzytwy i wiadomo: nie dość, że utnie mu palce, to i tak się utopi.
Problem polega na tym, że politycy europejscy w ramach tego paradygmatu myślenia, w jakim funkcjonują, nie są zdolni do przeprowadzenia zmian strukturalnych, które trwale zlikwidowałyby przyczyny kryzysu, tkwią w błędnych stereotypach.
Po to, by zrozumieć istotę problemu, trzeba sięgnąć do elementarnych podstaw makroekonomii. Czytelnicy wybaczą zatem tę szczyptę dydaktyki.
W każdej gospodarce procesy ekonomiczne prowadzą do cyrkulacji strumieni pieniędzy będących skutkiem osiągania dochodów i realizacji wydatków przez państwo, relacji gospodarczych z zagranicą oraz oszczędzania i inwestowania podmiotów prywatnych. Te strumienie z reguły nie są zrównoważone, co daje się przedstawić w formie trzech bilansów makroekonomicznych, ujętych w następującym równaniu:
(G – T) = (S – I) – ( X – Z)
gdzie: G – wydatki rządowe. T – dochody podatkowe; S – oszczędności; I – inwestycje; X – eksport; Z – import.
Mamy tu zatem następującą zależność: deficyt budżetu państwa (wydatki minus dochody budżetowe) jest równy różnicy między nadwyżką oszczędności (niezainwestowane oszczędności) a nadwyżką rachunku bieżącego (w uproszczeniu eksport minus import dóbr i usług). Jest to tak zwana tożsamość trzech bilansów makroekonomicznych gospodarki – to podstawa makroekonomii. Te trzy bilanse nigdy nie są wszystkie w równowadze, ale sumarycznie wzajemnie się kompensują. Żywa gospodarka pod wpływem różnych czynników prowadzi do różnego stopnia nierównowagi poszczególnych segmentów tego równania, a łącznie wzajemnie się balansują.
Gdyby w relacjach handlowych z zagranicą miała miejsce równowaga (X = Z), to mielibyśmy:
(G – T) = (S – I)
co by oznaczało, że państwo poprzez swój deficyt ściąga do gospodarki tę nadwyżkę oszczędności, która nie została wykorzystana na inwestycje. Tak trzeba rozumieć skutek wprowadzenia przez państwo papierów skarbowych na rynek finansowy. Błędne jest często powtarzane przez laików twierdzenie, że deficyt budżetowy „wypiera inwestycje”. To po prostu bzdura, nic nie wypiera. Nie wypiera inwestycji z prostego powodu: bo obligacje skarbowe są niżej oprocentowane niż kredyty, zatem inwestorzy, na przykład banki, w obligacje inwestują tylko tę nadwyżkę, której nie udało im się ulokować w kredytach.
Warto zdawać sobie sprawę z tego, że w normalnych gospodarkach rynkowych oszczędności są wyższe od inwestycji, bo ludzie otrzymujący godziwe wynagrodzenia oszczędzają, a przedsiębiorcy są raczej ostrożni z inwestowaniem na kredyt, czyli z lewarowaniem swych przedsięwzięć inwestycyjnych. Zatem zwykle S > I, co oznacza, że saldo (S – I) jest z reguły dodatnie. Są oczywiście wyjątki, na przykład gospodarka amerykańska, gdzie oszczędności są stosunkowo niskie. Wtedy I > S, a to oznacza, że źródłem finansowania inwestycji muszą być środki zewnętrzne, czyli inwestycje zagraniczne.
Trudniej zrozumieć relację między deficytem budżetowym, a wynikiem wymiany zagranicznej. Jeśli bowiem inwestycje równałyby się oszczędnościom, to znaczy S = I, to wtedy deficyt budżetowy musiałby być równy deficytowi handlowemu (Z > X) kraju:
(G – T) = – ( X – Z) ,
Tę relację budują dwa zjawiska. Z jednej strony państwo mając wyższe wydatki w stosunku do swych dochodów, generuje dodatkowy popyt, który może być zaspokojony tylko przez dodatkowy import – stąd niezbędny jest deficyt handlowy. Ale z drugiej strony ten deficyt handlowy musi być jakoś sfinansowany, potrzebne są walory zagraniczne, by kupić produkty zagraniczne – źródłem ich są inwestycje zagraniczne w papiery skarbowe: inwestorzy zagraniczni finansujący deficyt danego kraju dostarczają gospodarce dodatkowych walut, dzięki którym import może być wyższy od eksportu.
A co, jeśli dany kraj ma nadwyżkę handlową, czyli (X – Z) > 0? Wtedy relacja (G – T) musi być ujemna, czyli kraj musi mieć nadwyżkę budżetową. To oznacza, że w tej gospodarce produkuje się więcej niż zdolni są kupić obywatele kraju, ta nadwyżka produktów w stosunku do realnej siły nabywczej obywateli jest sprzedawana za granicą – i stąd nadwyżka eksportowa.
A dlaczego obywatele takiego nadwyżkowego w wymianie zagranicznej kraju nie są w stanie zakupić produkowanych dóbr? To skutek obniżonej siły nabywczej, efekt niskich, będących w stagnacji, nienadążających za wzrostem wydajności pracy, płac. Tak jest na przykład w Niemczech i Chinach, które mają wysokie nadwyżki handlowe. Ale siła nabywcza może być też obniżona przez podatki wyższe od wydatków budżetowych państwa, wtedy państwo nie oddaje gospodarce tego, co wzięło od obywateli – i tak mamy nadwyżkę budżetową.
Wszystko się zatem trzyma logicznie kupy. W realnych gospodarkach procesy gospodarcze są sumarycznie równoważone przez trzy bilanse. Na przykład w gospodarce niemieckiej w 2010 r., licząc w % PKB, miała miejsce nadwyżka handlowa (X – Z) = 4,8; nadwyżka oszczędności nad inwestycjami (S – I) = 9,8 i deficyt budżetowy (G – T) = 5,0.
Z kolei w gospodarce greckiej było: (X – Z) = -10, czyli deficyt handlowy; niewielki niedobór oszczędności w stosunku do inwestycji: (S – I) = -0,7 i rzeczywiście spory deficyt budżetowy (G – T) = 9,3.
I teraz zobaczmy: politycy europejscy uchwalili pakt fiskalny, który postuluje ideał liberałów: równowagę budżetową. Wszyscy mają być zdyscyplinowani, deficyt ma być co najwyżej 0,5, a najlepiej równowagę. Przypuśćmy zatem, że Niemcy, którzy jaki widzieliśmy, mają spory jednak deficyt budżetowy, przy tej nadwyżce handlowej 4,8 mieliby osiągnąć równowagę budżetową. Wtedy (S – I) musiało by być też równe 4,8, czyli ludzie musieliby zmniejszyć swą nadwyżkę oszczędności z 9,8 do 4,8. To by oznaczało, że państwo byłoby słabiej finansowane, za to ludzie indywidualnie musieliby wydawać więcej. No ale, jakie byłyby skutki dla sfery publicznej? Po to, zatem by zachować jakość funkcjonowania sektora publicznego, trzeba by ściągnąć część nadwyżki oszczędności przez zwiększenie podatków, a to jest trudna decyzja polityczna.
Albo z drugiej strony, utrzymując nadwyżkę oszczędności 9,8 musieliby zwiększyć nadwyżkę handlową z 4,8 do 9,8. Wzrost nadwyżki handlowej nie jest prosty, musiałby być skutkiem zmniejszenia siły nabywczej konsumentów krajowych, a na to ludzie by się nie zgodzili.
Oczywiście możliwe są różne stany pośrednie, ale to bynajmniej nie jest takie proste, zwiększenie oszczędności to kolejne zaciskanie pasa, po prostu zmniejszenie konsumpcji, a zwiększenie nadwyżki handlowej to też zmniejszenie ogólnego poziomu siły nabywczej społeczeństwa i ekspansja przemysłu za granicę.
Z kolei Grecja musiałaby albo zmniejszyć deficyt handlowy z -10 do -0,7, albo zwiększyć nadwyżkę inwestycji nad oszczędnościami z -0,7 do -10; oczywiście tu też możliwe są stany pośrednie. Zmniejszenie deficytu handlowego byłoby łatwiejsze, gdyby mieli własną walutę, po prostu nastąpiłoby obniżenie wartości (deprecjacja, dewaluacja) drachmy. A jeśli są w strefie euro, to jest to możliwe tylko przez obniżenie płac (zwiększenie konkurencyjności cenowej swej oferty eksportowej), albo zwiększenie wydajności i ekspansję dziedzin eksportowych – ale to wymaga czasu.
Z drugiej strony, zwiększenie inwestycji w stosunku do oszczędności to potrzeba przyciągnięcia inwestorów zagranicznych – oni też potrzebują zachęty, na przykład niskich podatków i taniej siły roboczej. Ale generalnie, nikomu nie uśmiecha się obniżanie płac – i byłoby to szkodliwe dla popytu krajowego, rujnowałoby gospodarkę i powodowało zmniejszenie dochodów podatkowych państwa, czyli nie tylko powodowałoby osłabienie koniunktury, kryzys w sferze realnej, ale też działałoby w kierunku wzrostu deficytu budżetowego. Takie negatywne skutki już zresztą widać, gdy pod presją zagranicznych nacisków wymuszono na Grecji tzw. posunięcia dyscyplinujące i oszczędnościowe: po prostu radykalnie – negatywnie – odbiło się to na wzroście gospodarczym.
Takie zmiany, które doprowadziłyby do zrównoważenia budżetów, czyli tej części naszego równania (G – T), nie są zatem proste. Dla Niemców zwiększenie oszczędności i obniżanie wydatków państwa, czyli zmniejszanie i tak sporego deficytu budżetowego dla forsowania ekspansji gospodarczej bynajmniej się nie uśmiecha. Z kolei Grecy nie chcą zgodzić się na obniżanie płac i – słusznie – na niszczenie zdolności państwa do realizacji jego funkcji.
Generalnie zrozumienie związku tych trzech bilansów prowadzi do ważnego wniosku: jeśli kraj ma nadwyżkę handlową, to równoważąc inwestycje z oszczędnościami osiągnie nadwyżkę budżetową. Natomiast jeśli ma deficyt handlowy, to równowaga na rynku finansowym sektora prywatnego, musi oznaczać deficyt budżetu państwa.
Ale kluczowe znaczenie ma zrozumienie tego, że w ogóle, a zwłaszcza w sytuacji kryzysu, kraje muszą dzielić się na eksporterów i importerów, ten podział wynika z różnic strukturalnych między gospodarkami. Nie może być tak, że wszystkie kraje będą eksporterami, jak Niemcy, domaganie się, by wszyscy brali przykład z Niemiec jest co namniej nieporozumieniem, są tacy, co mówią ostrzej: zwyczajną głupotą.
Ale przecież, jeśli Grecja jest strukturalnie importerem, ma zatem deficyt handlowy z zagranicą, bo na skutek kryzysu spadły obroty i dochody jej przemysłu turystycznego (zmniejszyły się zatem także wpływy podatkowe, co zwiększyło deficyt budżetowy i zmusiło państwo do sięgania po większe pożyczki), to gdyby pozostała przy własnej walucie, wtedy deficyt handlowy wpłynąłby na obniżenie kursu drachmy i w efekcie poprawiłby wynik handlowy, a z drugiej strony wpływy z eksportu by wzrosły w wymiarze waluty krajowej i to doprowadziłoby do złagodzenia deficytu budżetowego, sprzyjałoby nawet równowadze.
To wskazuje nam, że rezygnacja ze własnych walut i wymuszenie na Europie wspólnej waluty w sytuacji, gdy kraje muszą dzielić się na strukturalnych eksporterów i importerów, prowadzi do nieusuwalnych napięć. Ignorancja polityków unijnych stworzyła zatem chorego człowieka: EUROPĘ. To nie jest tak, jak się mówi, że Grecja jest chorym człowiekiem Europy, to cała Europa jest chorym organizmem, bo jej konstruktorzy przedłożyli cele polityczne nad racjonalizm ekonomiczny mówi się wręcz, że byli aroganckimi ignorantami.
Jedynym wyjściem jest długofalowa polityka przemysłowa prowadząca do wyrównania relacji handlowych między krajami. Poważnym błędem jest natomiast wymuszanie równowagi budżetowej, a wręcz kompromitacją – forsowanie oszczędności. To jest droga donikąd, bo doprowadzi do załamania gospodarki. Jeśli słyszę, że pan Mario Draghi, prezes EBC, twierdzi, że nie ma wyjścia, trzeba zaciskać pasa i forsować oszczędności poprzez cięcia wydatków budżetowych, to mam poważne wątpliwości, kto go kształcił i jak to się stało, że ten pan będąc tak niekompetentnym, objął tak ważne stanowisko.
Oczywiście taką polityką zaduszą europejskie gospodarki. I już są tego symptomy. Oto, jak czytamy w The Economist, że oszczędności okazują się jednak niekorzystne, bo zamiast doprowadzić do zmniejszenia wartości CDS-ów (instrumentów określających koszt zabezpieczenia przed niewypłacalnością pożyczkobiorców, w tym przypadku krajów – emitentów obligacji), powodują jednak ich wzrost, zatem inwestorzy nie są uszczęśliwieni, forsowaniem dyscypliny budżetowej, bo dostrzegają, że cięcia deficytów nie wpływają korzystnie na wzrost gospodarczy – to aż się prosi zapytać: – A dlaczegóż panowie tak późno to dostrzegacie? Gdzie byliście, gdy agnoranci brukselscy forsowali cięcia wydatków budżetowych i niszczenie zdolności państw do realizacji ich funkcji? Dlaczegoście z takim uporem nie chcieli zaakceptować oczywistej dla kompetentnych ekonomistów tezy, że państwo powinno finansować swe wydatki z dwóch źródeł: podatków i pożyczek ściągających nadwyżkę oszczędności, a jest oczywiste, że w warunkach kryzysu gospodarczego racjonalny stan równowagi między tymi dwoma źródłami finansowania państwa przesuwa się ku wzrostowi części kredytowej – zatem w kryzysie deficyty budżetowe muszą i powinny rosnąć.
Wiedza ekonomiczna jest trudna, zależności oczywiście bardziej skomplikowane niż tu pokazane, ale od podstawowych relacji nie da się uciec. Gdy zatem widzę pakowanie Europy w naiwne, po prostu błędne forsowanie jednego strychulca równowagi budżetowej, bo jakoby oszczędności i zaciskanie pasa ma doprowadzić do stabilizacji i „uspokojenia rynków”, to ręce opadają.
Trzeba sobie jasno i z całą mocą powiedzieć, że nie ma wzrostu gospodarczego z obniżania wydatków i oszczędzania kosztem zwykłych ludzi. Nie ma wzrostu, gdy oszczędzanie nie dość, że jest wymuszane kosztem zaspokojenia podstawowych potrzeb zwykłych ludzi i kosztem podstawowych publicznych funkcji państwa, to zamiast przekuwać się w realne inwestycje tworzące nowe miejsca pracy w przemyśle i usługach, jest pakowaniem pieniędzy w bańki spekulacyjne nadymające dochody graczy na rynkach finansowych.
Nie możemy się zgodzić na to, że stawiana jest przed nami „jedna alternatywa” (jak powiedział pewien polityk – błędnie, bo alternatywa musi się składać z co najmniej dwóch elementów): bycia konkurencyjnym poprzez redukowanie naszych płac, czyli poziomu życia i obniżanie jakości naszego państwa – finansowanego przecież z podatków, których źródłem są nasze dochody. To jest droga donikąd, nie zagwarantuje nam godnego miejsca w Europie.
Przyszłość strefy euro to zatem wielka niewiadoma. Polska powinna bardzo ostrożnie i z wielką dbałością o własne interesy przyglądać się tym bardzo wątpliwym pomysłom unijnych polityków. A w każdym razie: nie wychodzić przed szereg.