Grecję zmusza się do przyjęcia programu oszczędnościowego, co oznacza, że zamierza się nałożyć na nią sankcje gospodarcze. W modelu pieniądza inflacyjnego, jak zaczyna go brakować, bo się go zabiera z rynku, to zaraz odbija się to na wyniku gospodarki. Oszczędności, czy sankcje, wychodzi na jedno. Jak zawsze w takim scenariuszu sankcje dotykają zwykłego greckiego Kowalskiego (czytaj Papadopoulosa), a nie tych, którzy są winni sytuacji. Może jeden z drugim polityk dostaną po łapach i w ramach tzw. odpowiedzialności politycznej (czytaj braku odpowiedzialności karnej i cywilnej) podadzą się do dymisji (wysyłając pieniądze z łapówek do banku w Szwajcarii, co wcześniej już uczynili oligarchowie biznesu). Jednak bezpośrednio odpowiedzialni, czyli banksterzy niezależnie od ostatecznego rozwiązania wyjdą na swoje. Jeśli coś stracą, to najwyżej te pierdyliony wydrukowane w ramach rezerwy cząstkowej i tyle. No może jeszcze ominie ich jedna premia ze względu na okresowo słabszy wynik finansowy.
Tak na szybko, to z historii przypominają nam się dwa przypadki sankcji gospodarczych, które wywarły odmienny od zamierzonego wpływ i przyczyniły się do wplątania niemalże całego świata w olbrzymie kłopoty. Pierwszy to oczywiście amerykańskie sankcje eksportowe na surowce wysyłane do Japonii, które w zamierzeniu miały utemperować agresywnie imperialną politykę tejże w Chinach i w ogóle na Dalekim Wschodzie. Skutek bezpośredni – atak na Pearl Harbor i eskalacja działań II Wojny Światowej. Dodajmy, że atak na raczej nie przygotowaną do konfliktu na tę skalę i w tym momencie Amerykę. Nie twierdzimy, że atak ten nie miałby w ogóle miejsca. Japonia w owym czasie w swoim zmilitaryzowanym sposobie myślenia przypominała dyktaturę hitlerowską (odmiennym było przemieszanie ideologii państwa z sacrum religijnym objawianym na co dzień w postaci boskości cesarza), ale sposób postępowania Roosevelta był raczej prowokowaniem rozdrażnionej osy aniżeli odpowiedzialnym postępowaniem w obliczu narastającego militaryzmu i ekspansjonizmu zamorskiego sąsiada.
Drugi przykład to sankcje (w tym amerykańskie) jakimi objęto Irak po ataku na Kuwejt. Prawie cała dekada lat 90 w której, jak się szacuje straciło życie z powodów bytowych ok. 1,3 mln osób w tym około pół miliona dzieci. Dodajmy, że jednym z najważniejszych powodów tego ataku była wyniszczająca i również trwająca prawię dekadę i dekadę wcześniej wojna z Iranem. Irak nie dość, że był w opłakanym stanie po tej wojnie, to zafundowano mu polityczny i gospodarczy ostracyzm który w sumie skumulował się w blisko dwie dekady po kolei wyniszczającej wojny i biedy z nędzą do kupy… oczywiście dla społeczeństwa tego kraju, bo przecież nie dla dyktatury i jej akolitów. Wszystko to było przetkane krótkotrwałym okresem grabieży Kuwejtu, w której uczestniczyli przede wszystkim ci ostatni.
Powyższe nie jest próbą obrony Saddama, jego rodziny i całej tej hałastry prodyktatorskiej. Wystarczy poczytać wspomnienia sobowtóra Udaja Husajna, żeby należycie ocenić czym był iracki reżym i jego oficjele. Raczej, mając również na względzie fakt wprowadzenia przez CIA światowej opinii publicznej w błąd co do faktu posiadania przez Irak broni masowego rażenia, ma uzmysłowić, że sankcje są mieczem obustronnym, ba nawet trójstronnym, bo dotykają, acz w minimalnym stopniu odpowiedzialnych za zaistniały stan rzeczy (Putin i jego dyktatura, Saddam, Tojo, et consortes – zgodnie z dewizą rząd się zawsze wyżywi), głównie społeczeństwa objętego sankcjami kraju i na koniec wprowadzających sankcje tyle, że z opóźnieniem na zasadzie blow backu.
W stosunku do obu wymienionych przykładów możemy powiedzieć, że następstwa tych nierozważnych kroków miały dwojaki i diametralnie odmienny skutek. Japonia w efekcie przegranej wojny nie podążyła ścieżką eskalacji wewnętrznego oporu, wkomponowała się w reguły narzuconej jej demokracji aczkolwiek nadal z pewnymi elementami boskiego uwielbienia dla swojego Cesarza, jako symbolu kontynuacji państwowości przy jednoczesnym rozdziale państwa z religią Shinto.
Raczej na pewno taki efekt uzyskano ponieważ Japonia poniosła bezapelacyjną klęskę i militarnie i gospodarczo. Podobnie jak Niemcy nazistów stanęła pod pręgierzem opinii publicznej i jako byt państwowy zaczynała niemal od zera w dużym stopniu w oderwaniu od swojej przeszłości. II Wojna Światowa, jako zdarzenie dziejowe była ogromną traumą, ale też to, co po niej powstało ze względu na tej traumy ogólnoświatowy wymiar (i pamięć o I Wojnie) stało się nowym otwarciem z solidnymi podwalinami (wtedy tak się wydawało).
Inaczej sprawa wygląda w odniesieniu do Iraku, której w ogóle nie sposób rozpatrywać w oderwaniu od tego, co działo się na środkowym i bliskim wschodzie od dekad. Ot chociażby w Afganistanie, który był ostatnią wielką areną zmagań dwóch mocarstw światowych chcących układać świat wg ideologicznej dychotomii. Po pierwsze nawet, jeśli w konflikty na wschodzie zaangażowane były potęgi polityczne i militarne, to miały one (te konflikty)charakter lokalny, znaczy to, że reszta świata postrzegała je wg zasady za daleko, żebyśmy mieli się tym przejmować. Po drugie w żadnym w nich nie możemy mówić o tym, iż wyłonił się z nich jednoznaczny zwycięzca i przegrany. Tzw. pokój był osiągnięciem, jak się okazywało chwilowym, po którym rodził się nowy konflikt niekiedy z nowymi jego uczestnikami i nawet nowy ład, który też bywał chwilowy.
Jednym słowem w wyniku rozpadu, albo raczej naruszenia przemocą istniejącego układu zrodził się wieloletni chaos polityczny i ideologiczny (kto pamięta Mudżahedinów, Bractwo Muzułmańskie, Talibów jako byty odrębne), bo pojawiły się na jego gruzach nowe, ekspansywne i okrutne, ale podkreślmy powstałe w odpowiedzi na wytrącenie układu z delikatnej „homeostazy”, idee mówiąc prościej – terroryzm. Nastąpiła pewnego rodzaju konsolidacja sił i ideologii wsparta przemocą, o którą łatwo, jeśli region jest przesycony bronią napływającą tam w gigantycznych ilościach, a której producentami nie były przecież warsztaty rusznikarskie, tylko szacowne państwa, członkowie ONZ. I to, czyli narodziny terroryzmu, jako odłożony w czasie efekt (blow back) i jednocześnie pochodna mocarstwowego (i militarnego) grzebania na wschodzie jest po trzecie.
To, co być może miałoby inny efekt w większości zlaicyzowanych społeczeństwach tzw. Zachodu (na tym tle Polska wydaje się być chlubnym wyjątkiem, ale też nasza aksamitna rewolta syciła się wiarą inną, niż ta wschodnia, bo bardziej jest ona na pokaz, niż rzeczywistym duchowym odczuciem) daje widoczny efekt w społeczeństwach wschodu przenikniętych na wskroś duchem religii i wiary, która to wiara zawsze znajdowała dowolne racjonalizacje i wytłumaczenia w religii. Czyli każdy interpretuje po swojemu, co dla jednych jest wezwaniem ekumenicznym, dla innych jest powodem do świętej wojny. Chyba przyznacie, że czy mamy do czynienia z Torą, Wedami, Biblią mówimy o przekazie ezoterycznym i w większości poddawanym interpretacjom, czyli tłumaczeniem na język ludzki i zrozumiały. W takim scenariuszu tak wiele zależy od tłumacza. Na wschodzie w wielu przypadkach ten tłumacz niesie karabin na plecach.
Konflikty te w odróżnieniu od II Wojny Światowej nie stały się cezurą rozgraniczającą świat wojny od świata pokoju, który (i jest to rodzajem uproszczenia z konieczności) nastąpił po zakończeniu działań wojennych w 1945r. (następna w kolei Korea to już właśnie zmagania o innym charakterze). Stały się częścią wojen rozproszonych, które nie ukrywajmy mają swoje korzenie jeszcze w zimnowojennym mocowaniu się, ale przede wszystkim były początkiem i trąbką do boju dla wielu coraz mocniej się radykalizujących religijnie, wyszkolonych w wojaczce i szukających „zatrudnienia” w podzielonym świecie fanatyków. Świat jest pełen różnorodnych opinii, idei, ideologii które tylko czekają na możliwość wyartykułowania. Tam, gdzie dominującym sposobem na rozwiązywanie konfliktów staje się siła, opinie te rozpowszechnia się głównie przy jej użyciu. A jak już raz rozgrzebie się mrowisko, to trudno oczekiwać, że mrówki nie rozlezą się wokoło i nas nie oblezą.
Powyższe to lekcja z historii. Działania militarne powinny być środkiem ostatecznym, ale w przeszłości (a i obecnie) były nazbyt często narzędziem realizowania polityki i mocarstwowych ambicji. Z kolei, jeśli już stało się ich celem, to trudno powstrzymać je działaniami jedynie politycznymi i propagandowymi. Możemy zakłamywać rzeczywistość, ale na wymierzony nam policzek reprymenda w postaci napomnienia skutku raczej nie odniesie. Czekanie w nadziei na opamiętanie się zdefiniowanego agresora jest niczym czekanie na Godota. Ta zachowawczość zawsze ma podbudowę w ochronie swojego status quo, nawet jeśli się ono gwałtownie pogarsza. Ale do czasu, najdalej do momentu, kiedy obca armia staje u granicy.
Sankcje nakładane (jak w przypadku Iraku, który stał się polem ćwiczebnym dla różnej maści wojennych radykałów) nierozważnie i w sposób, za którym nie idzie żaden przemyślany „plan naprawczy” a jedynie żądza szybkiego odwetu, dały w efekcie co najmniej dwa niezamierzone, choć spodziewane efekty. Pierwszy, to wpędzenie w pogłębiającą się nędzę społeczeństwa, co tylko je zradykalizowało i spowodowało wsparcie (najmniej brak oporu) dla radykalnej polityki reżymu. W przypadku Iraku zaowocowało to kolejną wojną, tym razem zainicjowaną przez agresora zewnętrznego (USA). Reżymy sankcje tylko cieszą i wcale się one nimi nie przejmują, poza tym co swoje i tak społeczeństwu wezmą a i alternatywne źródło dochodu sobie znajdą, bo są ponad prawem. Drugi efekt to wcześniej wymieniony blow back, czyli rodzaj sprzężenia zwrotnego w sytuacji, kiedy dalekosiężne skutki takich sankcji i tak dotkną tych, którzy je nakładają. Zmniejszenie wymiany handlowej to skutek krótkoterminowy i nie o nim tu mówimy. Bardziej niż doraźny efekt mierzony statystycznie (ekonomia) chodzi nam o długotrwały efekt społeczno-kulturowy.
I to jest dobry moment, po tym przydługim wstępie, żeby spojrzeć na to, co się dzieje w Grecji z punktu widzenia sankcji, jakie są na nią nakładane. Przez te sankcje rozumiemy, jak już wspomnieliśmy programy oszczędnościowe powstałe w wyniku zagrożenia bankructwem i narzucane bezrefleksyjnie przez unijne instytucje. Nie zamierzamy wybielać greków, niemniej wina, jak to zwykle bywa nie rozkłada się po równo. Po pierwsze, ci którzy odpowiadają za stan faktyczny, (a nie są to przede wszystkim oligarchia polityczna i biznesowa) odpowiednik reżymowej władzy, czyli światowa finansjera uwikłana w grecką tragedię i wyznaczająca model rozwojowy w oparciu o kreację kredytu (mówiliśmy, pieniądz powstały z niczego w ramach rezerwy cząstkowej) i pogłębianie długu pozostaje w cieniu i jest nadal beneficjentem przyjętych rozwiązań (np. bankowe porozumienie z Bazylei nadal uznaje obligacje państw za najbardziej pewny instrument finansowy). Właściwie można powiedzieć, że jak dotychczas, to pomoc dla Grecji oznaczała głównie pomoc dla banków, bo gros z tych pieniędzy trafiało z powrotem. Po drugie, jak wspomnieliśmy społeczeństwa w umęczonych krajach radykalizując się są glebą, na której wyrastają populistyczne partie, które i tak nie są w obecnym modelu w stanie zrobić nic lepszego od swoich poprzedników. Po trzecie jest kwestią czasu, aż sprawy przybiorą niespodziewany obrót i wybuchną w twarz projektodawcom całego systemu, którym się wydaje, że dystans zapewnia im bezpieczeństwo a architektura rozwiązań dobre wyjście z sytuacji i poprawę w przyszłości. Nawet jest trudnym do wyobrażenia jakimi oszczędnościami musieliby zostać obłożeni grecy i na, jak długi czas, żeby przy gaszeniu ognia benzyną (likwidowanie długu zaciąganiem kolejnych kredytów) doczekać się wyraźnej poprawy. Tego nie jest w stanie wytrzymać większość społeczeństw. No chyba, że rosyjskie albo chińskie.
Na razie póki co o mechanizmach restrukturyzacji długu tylko się mówi, ale nawet w przypadku ich wdrożenia, czy zmieniają one sam model? Czy „rozwój” w Europie i na świecie to ma być nieustanne balansowanie na krawędzi zadłużenia przekraczającego możliwości jego spłaty i dociążanie społeczeństw daninami? W tym modelu, jak już mówiliśmy zyskuje tylko jedna grupa (urzędnicy i kolaboranci władzy są drudzy w kolejce po naszą daninę) i to daje nam pojęcie, kto tak naprawdę jest „władcą świata” (przy okazji polecamy film „Władca wszechświata”).
Oczywiście wiemy, że Unia chce, bardzo chce dać Grecji kasę tyle, że na własnych warunkach. Dla biurokratów unijnych sprawą nadrzędną , nie bacząc na koszty jest gwarantowanie „jedności” Unii. Dla społeczeństw państw zjednoczonych w tym tworze oznacza to na pewno rosnące koszty finansowe, społeczne etc. jej utrzymania. Nic bardziej nie determinuje eurokratów do przedłużania tego eksperymentu, jak ego, które nie pozwala im się skonfrontować z prawdą o własnej pomyłce o zbyt szybkim poszerzaniu ram Unii, co skutkuje decyzjami pochopnymi i nieprzemyślanymi. Poza tym w każdym innym eksperymencie ustrojowym o znamionach obywatelskich, o większościowej inicjatywie oddolnej na nieskrępowanym tyloma regulacjami rynku eurokraci nie mieliby tak monumentalnej i znaczącej pozycji. Istnieje jeszcze jeden powód, którego nie można lekceważyć, chociaż trąci trochę teorią spiskową. Unia chce dać Grecji kasę i doprowadzić proces negocjacji do końca, jak najszybciej, bo obawiając się pogorszenia nastrojów Greków i sprowokowanej tym wszystkim determinacji do rozwiązania problemu po swojemu obawia się Grexitu i to dodajmy udanego. Byłby to niewątpliwie zły precedens mając na względzie, co się wyprawia chociażby w Hiszpanii, a jest to wielka w porównaniu do greckiej gospodarka. I może tutaj jest ten przysłowiowy pies pogrzebany?
Projekt o tej skali, który powstawał w swoich pierwocinach jako Europejska Wspólnota Węgla i Stali Schumana mający być odpowiedzią na heterogeniczną i skłóconą Europę, co było zarzewiem wojen światowych, zdaje się wcale nas przed kolejnymi zabezpieczać nie musi. Już teraz zza kulis Unia wyłania się podzielona i skonfliktowana, co się dzieje za kulisami nie wiemy. Jak do tego dołożymy pogłębiające się przenikanie systemowych patologii powstałych w różnych obszarach kulturowych (wschód i południe ucieka na zachód przed ideologiczną islamską rewoltą i przemocą własnych reżymów, a zachód pogrąża się w kryzysie), to sytuacja obraca się z różowej w szarą i oby nie w czarną.
Z pozdrowieniami red. nacz. Liber
rysownik, satyryk. Z wykształcenia socjolog. Ciągle zachowuje nadzieję