Cóż. Kobiety są….
Nieregularny głos dzwonka targanego przy dyszlu brzmiał coraz wyraźniej; na koniec ucichł nagle, widocznie sanki zatrzymały się przed domem.
— Obacz, kto przyjechał — rzekł Kmicic do obracającego żarna Żmudzina.
Żmudzin wyszedł z czeladnej, lecz po małej chwili pojawił się z powrotem i biorąc znów za drąg od żaren rzekł z flegmą:
— Panna Oleńka.
— A słowo stało się ciałem! — wykrzyknął Kulwieć Hipocentaurus.
Panowie zerwali się na równe nogi; karty i szachowe bierki pospadały na ziemię. Pan Andrzej wstał także; serce mu biło jak młotem, na twarz występowały rumieńce, a po nich bladość; ale odwrócił się umyślnie od komina, żeby wzruszenia nie okazać. Wtem we drzwiach pojawiła się wyniosła jakaś postać w sztubie i czapce futrzanej na głowie. Młoda kobieta postąpiła na środek izby i poznawszy, że znajduje się w czeladnej, spytała dźwięcznym głosem, nie zdejmując czapki:
— Hej! a gdzie to wasz pan?
— Jestem — odpowiedział dość pewnym głosem Kmicic.
Usłyszawszy to przybyła zdjęła czapkę, rzuciła ją na ziemię i skłoniwszy się rzekła:
— Ja jestem Aleksandra Bilewiczówna.
Oczy pana Andrzeja spoczęły błyskawicą na twarzy panny, a potem znów wbiły się w ziemię; przez ten czas jednak zdołał młodzieniec dojrzeć płowe jak żyto długie włosy, smagłą cerę, błękitne oczy bystro przed się patrzące i twarz młodą i cudownie wesołą.
Ona zaś w bok ujęła lewą rękę, prawą odrzuciła włosy i mówiła:
— Jeszczem w Lubiczu nie była, jeno tu ptakiem śpieszyłam do nóg pana Kmicica się pokłonić. Prosto z obozu mnie tu wiatr przywiał, daj Boże, szczęśliwy.
— Waćpanna wiedziałaś o śmierci babuni podkomorzyny? — spytał pan Andrzej.
— Nie wiedziałam, alem ją łzami rzewnymi opłakała, dobrodziejkę moją, gdym się o jej zgonie od owych szaraczków dowiedziała, którzy z tych stron do mnie przybyli. Szczera to był przyjaciółka, nieledwie siostra mej nieboszczki mateczki. Pewnie waćpanu wiadomo dobrze, że przed czterema laty aż po Orszę do nas przybyła. Wtedy mi to waćpana obiecała i konterfekt pokazała, do którego po nocach wzdychałam. Byłabym tu wcześniej przyjechała, ale wojna nie matka: ze śmiercią jeno ludzi swata.
— To waćpanna jeszcze swojego Lubicza nie widziałaś?
— Czas na to będzie. Tu pierwsze służby i droższy legat, który naprzód chciałabym odziedziczyć. Jeno mi się waćpan tak od komina odwracasz, żem dotąd i w oczy spojrzeć nie mogła. Ot! tak! Odwróć się waćpan, a ja od komina zajdę! — ot — tak!
To rzekłszy śmiała dziewczyna chwyciła nie spodziewającego się takiego postępku Kmicica za ręce i ku ognisku odwróciła, tak nim jak frygą zakręciwszy.
On zaś zmieszał się jeszcze bardziej i nakrywszy oczy długimi rzęsami stał tak światłem i własną pięknością zawstydzony. Oleńka puściła go wreszcie i uderzyła po kontuszu.
— Jak mi Bóg miły, rarytet! Dam na sto mszy po mojej dobrodziejce, że mi cię zapisała. Kiedy ślub?
— Jeszcze nieprędki, jeszczem nie waćpanny — odrzekł Jędruś.
— Ale będziesz, choćbym ten dom miała podpalić! Na Boga! myślałem, że konterfekt pochlebiony, ale to, widzę, malarz wysoko mierzył, a chybił. Sto bizunów takiemu — i piece mu malować, nie one specjały, którymi oczy pasę. Miłoż to taki legat dostać, niech mnie kule biją!
— Dobrze nieboszczka babunia mi powiadała, żeś waćpanna gorączka.
— Tacy u nas wszyscy w Smoleńskiem, nie jak wasi Żmudzini. Raz, dwa! — i musi być, jak chcemy, a nie, to śmierć!
Andrzej uśmiechnął się i rzekł już pewniejszym głosem podnosząc na dziewczynę oczy:
— Ej! to chyba Tatarzy u was mieszkają?
— Wszystko jedno! a waćpan moim jesteś z woli rodziców i po sercu.
— Po sercu, to jeszcze nie wiem.
— Niechbyś nie był, to bym się nożem pchnąła!
— Śmiejący się to waćpanna mówisz… ależ my to jeszcze w czeladnej!…Proszę do komnat. Po długiej drodze pewnie się i wieczerza przygodzi — proszę!
Tymczasem wyrostek ukazał się ze światłem, więc przeszli do sieni, gdzie panna Oleńka szubę z siebie zrzuciła, a potem na drugą stronę, do komnat gościnnych.
Zaraz po ich odejściu gracze zbili się w ciasną gromadkę i nuż jeden przez drugiego gadać a uwagi czynić. Strojna dziewczyna podobała się im bardzo, więc i nie szczędzili jej słów, wzajemnie się w pochwałach przesadzając.
— Łuna od niej bije — mówił jeden. — Kiedy weszła, myślałam, że królewna.
— A oczy ma jak ryś, aż nimi kłuje — odrzekł drugi — Takiej się nie przeciw!
— Najgorzej się przeciwiać! — odpowiedział trzeci.
— Paniczem jak wrzecionem okręciła! Ale już to znać, że mu się udał bardzo, bo i komuż by się on nie udał?
— Szczęśliwy pan!
— Bogatym zawsze lepiej na świecie. Ej, ej! złotoż to, nie panna!
W taki to sposób rozprawiali ze sobą panowie w czeladnej. Tymczasem nakrywano co duchu w izbie stołowej, a w gościnnej siedziała panna Aleksandra sam na sam z Kmicicem, bo wujek Kulwieć poszedł krzątać się wedle wieczerzy.
Panna Oleńka nie zdejmowała wzroku z Andrzeja i oczy iskrzyły jej się coraz bardziej, na koniec rzekła:
—Są ludzie, którym majętność nad wszystko milsza, inni za zdobyczą na wojnie gonią, inni się w koniach kochają, ale ja bym waćpana za żadne skarby nie oddała! Dalibóg, im więcej patrzę, tym większa ochota do żeniaczki, żeby choć i jutro! Już tę brew to chyba waćpan korkiem przypalonym malujesz?
— Słyszałam, że tak metroseksualni czynią, ale jam nie taki.
— A oczy jakoby z nieba! Od konfuzji słów mnie brakuje.
— Nie bardzoś waćpanna skonfundowana, gdy tak obcesem na mnie nastajesz, aż mnie i dziwno.
— To też obyczaj nasz smoleński: do mężczyzn czy w ogień iść śmiało. Musisz królu, do tego przywyknąć, bo tak zawsze będzie.
— Musisz waćpanna odwyknąć, bo nie może tak być.
— Może się i poddam, niech mnie usieką! Wierz, waćpan, nie wierz, ale rada bym ci nieba przychyliła! Dla ciebie, mój królu, gotowam się i obyczajów innych uczyć, bo wiem to do siebie, żem żołnierka i prostaczka i w obozie więcej bywałam niźli na pokojach dworskich.
— Ejże, nic to nie szkodzi, bo i moja babcia żołnierką była, ale dziękuję za dobrą chęć! — odrzekł Andrzej i oczy jego spojrzały tak słodko na pannę Oleńkę, że jej od razu serce jak wosk stopniało i odrzekła:
— Waćpan mnie na nitce będziesz wodzić!
— Oj, niepodobna waćpanna do takich, których na nitce wodzą! Najtrudniej to z niestatecznymi.
Oleńka ukazała białe, jakoby wilcze, żeby w uśmiechu.
— Jak to? — rzekła — małoż to matki nałamały na mnie rózg w konwencie, abym do statku przyszła i różne piękna maksymy spamiętała, przewodniczki żywota…
— A którąż najlepiej spamiętała?
— “Kiedy kochasz, padaj do nóg” — ot tak!
To rzekłszy panna już była na kolanach, Kmicic zaś wołał chowając nogi pod stołek:
— Dla Boga! tego w konwencie nie uczyli! Daj waćpanna spokój, bo się rozgniewam…i wujek zaraz przyjdzie…
Ona zaś, klęcząc ciągle, podniosła głowę w górę i w oczy jego patrzyła.
— A niech i cała chorągiew wujków nadciągnie, nie zaprę się ochoty!
— Wstańże panienko.
— Już wstaję.
— Siadaj waćpanna.
— Już siedzę.
— Zdrajca z waćpanny, Judaszka!
— A nieprawda, bo jak całuję, to szczerze!… Chcesz się przekonać!
— Ani się waćpanna waż!
Pan Kmicic śmiał się jednak, a od niej aż łuna biła młodości i wesołości. Nozdrza jej latały jak młodej klaczce szlachetnej krwi.
— Aj! aj! — mówiła — co to za oczki, jakie liczko! Ratujcież mnie, wszyscy święci, bo nie usiedzę!
( Muszę dodać gwoli wyjaśnienia, że ta scena niepokoiła mnie od dawna. Jest w niej coś nieprzyjemnego, a teraz już wiem co. Na marginesie; a gdyby się ta cała Oleńka nie zakochała, w jakie psychologizmy by musiał się Sienkiewicz zapaść i ciekawe do czego by doszedł w końcu? )