Skuszony ofertą 2 GB na start oraz dodatkowo 10 GB za zarejestrowanie postanowiłem zostać abonentem byłego monopolisty (dawna Telekomunikacja Polska).
Czwartek, salon Orange, gdzieś w Polsce.
Młodociana panienka, nomen omen blondynka, zapewnia mnie, że za kilka godzin będę miał Internet.
Co prawda ze względu na wzmożony popyt brak w ofercie interesującego mnie starteru, ale bez problemu nabędę go w znajdującym się tuż obok saloniku prasowym inmedio. Wystarczy kupić i przyjść, żeby się zarejestrować.
A potem już tylko muszę czekać na sms potwierdzający rejestrację.
Kupiłem, zarejestrowałem się.
Czekam.
Piątek, wakacje, gdzieś w Jurze.
Od rana coraz bardziej nerwowo spoglądam na smartfona.
Koło południa nie wytrzymuję, dzwonię do Orange’u.
Numer dla abonentów spoza francuskiej sieci: 500-100-100.
Po wysłuchaniu niepotrzebnych komunikatów zostałem w końcu przełączony do właściwego konsultanta.
Pani (znowu) kazała mi cierpliwie czekać 48 godzin. Tyle bowiem w XXI wieku trwa najwyraźniej skomplikowana operacja podłączenia numeru.
Na moją uwagę, że w salonie mówiono o kilku godzinach (a to samo w PLAY trwa kilkanaście minut!) pani stwierdziła, że widocznie „konsultantka” musiała się pomylić.
No cóż, na wakacjach jeszcze trochę posiedzę, muszę więc cierpliwie czekać.
Sobota, wakacje, dalej w Jurze.
Odliczam minuty, jakie pozostały do końca 48 godzin, o jakich były monopolista zapewniał mnie wczoraj.
Kiedy tylko minęła 16 i dalej połączenie było nieosiągalne, dzwonię znowu.
500-100-100.
Kolejna panienka nie zostawia złudzeń.
Najwyraźniej nie udała się rejestracja, a ponieważ nie ma możliwości dokonania jej telefonicznie, muszę raz jeszcze udać się do salonu.
Tyle, że jest sobota wieczór, a ja znajduję się obok miasteczka, w którym nie ma śladu punktu orange.
Najbliższy, co ustalam ponownie po wykręceniu numeru 500-100-100 jest około 40 km ode mnie. I będzie czynny już… w poniedziałek!
Mogę popróbować szczęścia w salonie, gdzie w czwartek dokonałem rejestracji, nieudanej z wyłącznej winy operatora Orange.
Dzwonię.
Już za piątym wykręceniem numeru kolejna panienka podnosi słuchawkę.
Nie ma możliwości ponownego przesłania moich danych, choć są już raz wpisane do systemu (imię, nazwisko, PESEL, nr dowodu osobistego, adres), do „centrali”.
Mam wsiąść w samochód i przyjechać do salonu, by całą procedurę powtórzyć bez gwarancji, że będzie udana.
I może tak być wiele razy, bo francuska firma traktuje Polaków jak ludzi gorszego gatunku, unikając odpowiedzialności za własną nieudolność.
Zupełnie tak, jak jeszcze do niedawna należąca do francuskiego właściciela niesławnej pamięci tepsa, oferująca najniższy standard połączeń za cenę wyższą, niż we Francji i innych krajach tzw. starej Unii.
Pewne zachowania najwyraźniej pozostają.
Bo to przecież jego interes, żeby je zdobyć.
Prezes Jean-François Fallacher oraz spora garść jego francuskich zastępców, zarabiających (tak samo jak w Tepsie) o wiele więcej, niż ich koledzy na analogicznych stołkach we Francji, najwyraźniej zapomina, że czas monopolu już się skończył.
Tak dalej, monsieur, a pozostanie wam już tylko buta.
Zupełnie niewspółmierna do jakości i wielkości firmy.
7.08 2016
4 komentarz