Miał, choć jeden raz rację Miro Drzewiecki, wyznając w przypływie szczerości, że „Polska to dziki kraj”, nie dodając jednak, że on sam też z plemienia dzikusów.
Choroby układu krążenia to poważny problem społeczny, a można nawet posunąć się dalej i powiedzieć, że w III RP to także problem polityczny i już prawdziwa epidemia.
Bywa i tak, że atakują one ludzi uchodzących za okazy zdrowia, jak na przykład 38 letniego inspektora NIK, Michała Falzmanna, którego choroba dopadła tuż po wykryciu afery FOZZ.
Zapomnianą już dziś ofiarą tego zdradliwego schorzenia jest były przewodniczący sejmowej komisji śledczej ds. Orlenu, poseł PSL Józef Gruszka. Choroba nasiliła się u niego wówczas, kiedy to prace komisji dotarły niebezpiecznie blisko sekretów mafii paliwowej oraz do pewnej restauracji w Wiedniu gdzie na temat przyszłości Rafinerii Gdańskiej dyskutował, Ordynat Jan Kulczyk z rosyjskim szpiegiem Władimirem Ałganowem.
Zanim jednak podstępna choroba zaatakowała na całego, doszło do aresztowania pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji, młodego człowieka, społecznego asystenta posła Gruszki, Marcina Barnabę Tylickiego.
Tylickiego uniewinniono w 2007 roku, a zarzuty okazały się fałszywe i wyssane z palca, dzięki czemu ofiara otrzymała po czterech latach odszkodowanie od państwa polskiego.
Niestety, tego szczęśliwego dnia uniewinnienia swego syna nie doczekała jego zmarła ze zgryzoty, samotnie wychowująca go matka.
Mimo to, przewodniczący komisji Józef Gruszka nie zrozumiał wtedy, w 2005 roku, dawanego mu ostrzegawczego znaku i lekkomyślnie drążył dalej sprawę mafii paliwowej na tyle dociekliwie, że Kulczyk położył się w szpitalu by przeczekać i wtedy właśnie organizm Józefa Gruszki odmówił posłuszeństwa, po wypiciu filiżanki kawy. Doszło do tego w bardzo szczególnym dniu.
Otóż ta pechowa kawa została skonsumowana dokładnie dnia 10 kwietnia 2005 roku podczas targów rolniczych w Marszewie, czyli równo 5 lat przed smoleńskim zamachem. Dziwny zbieg okoliczności, a może niezrozumiany wtedy jeszcze, ostrzegawczy znak opatrzności?
Warto przypomnieć, że nie działo to się za czasów zbrodniczej junty Kaczyńskiego i Ziobry lecz w 2005 roku, jeszcze za rządów „europejczyka”, Marka Belki (TW „Belch”) i szefa ABW, komucha Andrzeja Barcikowskiego (obecnie dyrektora Departamentu Ochrony w NBP) oraz Ryszarda Kalisza kierującego MSWiA.
Czy nasz rubaszny wesołek, a tak naprawdę, bardziej żrący od kwasu siarkowego, polityczny cyniczny cwaniak bez skrupułów, Kalisz, odwiedził sparaliżowanego posła Gruszkę, albo grób matki Marcina Tylickiego z towarzyszami Belką i Barcikowskim, zanim zaczął tropić Zbigniewa Ziobro i załamywać swoje dwie lewe, czerwone „empatyczne” łapy, nad śmiercią Barbary Blidy?
Wracając to teraźniejszości trzeba powiedzieć, że tragiczny dla jednych los, sprzyja jak zawsze bohaterowi „afery marszałkowej”, prezydentowi Komorowskiemu.
Właśnie „Układ krążenia” zabił głównego świadka tej prowokacji wymierzonej w Komisję Weryfikacyjną WSI, a właściwie w Antoniego Macierewicza.
Płk Leszek Tobiasz z byłych WSI, nocą 10 lutego bawił się na imprezie integracyjnej mazowieckiej komendy Ochotniczych Hufców Pracy. Podczas tańca nagle upadł, uderzył głową w parkiet, stracił przytomność i zmarł. Przyczyny?
Oczywiście zawodny i jednocześnie niezawodny „Układ krążenia”.
Cóż za pech, skoro 1 marca miał on zeznawać w prokuraturze i szykowały się konfrontacje tegoż płk Tobiasza z dziennikarzem śledczym Wojciechem Sumlińskim oraz prezydentem Bronisławem Komorowskim.
Dotarłem do anonimowego informatora, który ujawnił mi, że ABW Bondaryka jest już na tropie mordercy, czyli parkieciarza-cykliniarza, który przyczynił się do tragicznego upadku tego niewygodnego świadka, podczas feralnego ostatniego tańca.
Piszę „niewygodnego świadka” gdyż po smoleńskim zamachu sytuacja Tobiasza diametralnie się zmieniła na jego niekorzyść z tego powodu, że aneks do raportu o likwidacji WSI trafił w końcu, po smoleńskim zamachu w spragnione jego treści ręce bezwzględnego gajowego.
Jak widzimy tam gdzie nie dotrze zbiorowy samobójca i nie uaktywni się niezrównoważony psychicznie syn ojcobójca, zawsze można liczyć w III RP na „układ krążenia”.
Miał, choć jeden raz rację Miro Drzewiecki, wyznając w przypływie szczerości, że „Polska to dziki kraj”, nie dodając jednak, że on sam też z plemienia dzikusów.
A teraz zmieńmy pozornie temat i przejdźmy do Christiana Wulffa, prezydenta Niemiec, który sam podał się do dymisji z powodów jak na polskie polityczne obyczaje oraz realia, błahych i komicznych, czyli żadnych.
Na tym tle widać jak na dłoni, że III-ej RP bliżej do standardów rosyjsko-azjatyckich niż tych panujących w cywilizowanych krajach, a już wyobrazić sobie u nas „niezależną prokuraturę”, która dobierze się w końcu do Komorowskiego, tak ja prokuratura niemiecka do Wulffa, jest po prostu czymś nieprawdopodobnym.
Dlatego polscy polityczni posiadacze miedzianych czół, Komorowscy, Tuskowie, Bondaryki, Grasie, Arabscy, Sikorscy i cała ta armia pozbawionych honoru i przyzwoitości, moralno-etycznych politycznych degeneratów, dalej będzie brylować w mediach, a z ich słodkich ust każde słowo będą spijać bez końca całe tabuny równie zepsutych do szpiku kości Durczoków, Knapików, Kuźniarów, Morozowskich, Lisów, Lizutów, Stasińskich, Wrońskich, Pochanke, Olejnik i Paradowskich.
Za rządów obecnej ekipy ciemniaków sięgamy właśnie ostatecznego dna, ponieważ oprócz służącym jej mediom, mają za sobą seryjnego samobójcę, zwariowanych synów ojcobójców i wbrew opiniom lekarzy badających przyczyny nagłych zgonów, bardzo wydolny i jednocześnie zabójczy „Układ krążenia”.
Tekst opublikowany w Warszawskiej Gazecie