Oddam sukę w dobre ręce.
05/04/2012
590 Wyświetlenia
0 Komentarze
8 minut czytania
Oczywiście to żart. Suka jest w dobrych rękach…
Oczywiście to żart. Suka jest w dobrych rękach. Ma dwa lata… W zimie wyleguje się przy kominku…i biega po mrozie. Bieganie to jej fart, natchnienie. Wolna bardziej niż ja i pewnie ty. Koryto pełne…niekończące się przestrzenie wokół domu i nic do roboty.
Kumpli na pęczki. Z niektórymi wsiokami zakolegowała na zabój i gada w jakimś psim języku, którego nie rozumiem.
Cieczki. To utrapienie. Zlatują na sabat kundle i rasowe z całej okolicy. Warują – dzień i noc, noc i dzień. I tak przez dwa tygodnie. Poobserwować psie obyczaje… wyje toto pod oknami, skacze po sobie, bawi się w śniegu… solidarne w trwaniu.
Każdy chce – uświadomiłem sobie – każdy chce się rozmnożyć. Przedłużyć własne trwanie. Obsikuje toto okoliczne drzewa, ściany garażu i domu. Pieprzyć to. Nie pogonię pałą chałajstry i nie dam temu medalu za wierność.
Naszło mnie – co za czort -wspomnienie ze stycznia. Sadzę czereśnie, grusze, śliwy, jabłonie w sadzie na siedlisku, a suka rozkopuje kretowiska. Ech…tej to dobrze. Rozkłapała się pogoda…leje deszcz. Wracam pod dach a ta już gdzieś pognała.
W styczniu łaziłem z suką na długie wędrówki piesze pośród śniegów i zasp. Ja siedem kroków a ona siedemdziesiąt – w tym samym czasie. Wariatka. Tańczy z zaspami, śmiga za cieniami drzew, gubi się w lesie. Tam i nazad, tam i nazad – kołuje. Pod górę i z góry. Niezmordowanie. W terenie górskim musi mieć kondycję.
Radosne toto i wierne. Jakby w amoku chce wybiegać sobie drogę wprost do psiego nieba. Szczęśliwa istota. Wita się z każdym pijakiem i gospodarzem podczas orki i innych polowych prac. Znają ją we wsi, a jak jeszcze nie poznali, to wkrótce poznają.
– Przepraszam, ona nie ugryzie, chce się tylko przywitać – mówię do ładnej dziewczyny, która wychodzi ze sklepu. – Do nogi. – Już jest przy nodze. Innym razem przepraszam miejscową nauczycielkę z podstawówki, że straszy jej dzieci pod szkołą. Tak było dawniej. Teraz jest ułożona i zaprzyjaźniona z każdym.
Schodzimy z dróg uczęszczanych przez ludzi – w tereny dziewicze, takie jak w Bieszczadach. Noc, gwiazdy iskrzą w mrozie śnieg pod stopami. Cisza i skrzypienie zmarzliny pod butami. Pobiegła jak zwykle w siną dal. Nie zwracam uwagi na odludziu – teren zna lepiej ode mnie.
Nagle słyszę szczekanie. Niespotykane, bo praktycznie nie szczeka. Radosna baba na czterech łapach nie szczeka na ludzi. Sarenki, zające, kuropatwy, wrony… i co tam jeszcze biega, fruwa lub pełza po okolicy to okazja do zabawy. Nie rozumieją tego bydlątka i niebożątka, więc uciekają…Jest i korzyść z tego niezrozumienia pomiędzy stworzeniami. Sarny przestały włazić w szkodę.
Donośnie szczekanie i cisza. Trzask łamanych gałęzi posuwajacy się wprost na mnie. Przystanąłem… rozglądam się, co się dzieje.
Lilii – tak się wabi – pędzi wprost na mnie, że mało nóg nie urwie. Za nią suną dwa potężne odyńce a za nimi całe stado dzików – wielkich, średnich i trochę mniejszych. Naliczyłem… ze dwadzieścia sztuk. 50 kilometrów na godzinę. (Domyślam się… tyle wyciąga, gdy ściga się z samochodem zanim jej ucieknę). Upiorny widok. Stanąłem jak wryty.
– Stratują mnie – błyskawica myśli przeszyła mój żołądek. Na szczęście odezwał się instynkt gdzieś z trzewi ciała strachu. Wyrzuciłem ramiona do góry i z krzykiem pobiegłem wprost na pędzące stado. Wystarczyło. Stado zmieniło kierunek. Zniknęło za ścianą lasu. Przy nodze miałem tylko sukę, merdającą ogonem. Zziajana, przestraszona i chyba… dumna z siebie. Umknęła przed pościgiem.
Do domu mamy jeszcze ze dwa kilometry – po całkiem odludnej ścieżce na grzbiecie pasma górskiego. Wracamy. Suka znów gdzieś biegnie. Znika w mroku. Z kimś się wita. Wyłaniają się trzy sylwetki. Mój pies prowadzi do mnie dwóch chłopów. Widzę strzelby myśliwskie.
Krótka rozmowa. Opowiadam o spotkaniu ze stadem dzików. – Oj nie, nie wiem, gdzie pobiegło stado. – Pokazuję na las poniżej na prawo. –Kłusownicy czy jasna cholera– zastanawiam się przez moment. Żegnamy się.
Bez przygód wracamy do domu. Po godzinie od powrotu pod dom podjeżdża terenowy samochód. Dziwne. Nikt obcy tu nie daje rady wyjechać w zimie pod dość stromą górę. Wychodzę więc na zewnątrz.
– Witam panów, o co chodzi? – To te same chłopy. Dopiero teraz dowiaduję się, że to chłopaki z miejscowego nadleśnictwa, u których kilka miesięcy wcześniej kupowałem pale jodłowe na ogrodzenie części gospodarstwa przed leśną zwierzyną. Teraz, w świetle lampy, oni poznają mnie.
Pytają, czy da się przejechać powyżej domu. Da się. Niestety, nie wytropili stada. Nie tym razem. Spróbują w dzień.
Mieli zgłoszenie od sąsiadów. Dziki, które rozmnożyły się w ostatnich latach nadmiernie, to utrapienie miejscowych rolników. Żrą wszystko, ryją, plądrują. Nadleśnictwo wypłaca jakieś grosze odszkodowań za zniszczone pola uprawne.
Koniec wspomnień. Deszcz przestał padać. Zostało trochę dnia. Mam jeszcze do posadzenia agrest, maliny i jeżyny.
Suki wciąż nie ma. Pewnie biega za jakimś traktorem albo chodzi za swoimi sprawami. Oj tam. To tylko wolność.
Zastanawiam się i mam małe strapienie, czy pozwolić się tej wolności rozmnożyć. Chce ktoś małego labradora?