Oto kończy się trwająca od 2005 roku fiesta związana z wstąpieniem Polski do UE, kończy się tragicznie, bo mieliśmy Smoleńsk
Napisałem tu wczoraj o potrzebie głębokiego zrozumienia naszej obecnej sytuacji, o potrzebie przemyślenia jej w jakimś szerszym kontekście i właśnie dziś zamierzam to zrobić. Mam nadzieję, że analiza będzie satysfakcjonująca. Chcę przy tym podeprzeć się jednym, długim i niesłychanie według mnie ważnym cytatem. Kogo będę cytował? Okaże się na końcu. Nie Żeromskiego w każdym razie. Zanim jednak przejdziemy do rzeczy uczyńmy pobieżny przegląd prognoz i analiz dotyczący Polski i Polaków.
Oto kończy się trwająca od 2005 roku fiesta związana z wstąpieniem Polski do UE, kończy się tragicznie, bo mieliśmy Smoleńsk, partia legalnej opozycji jest systematycznie niszczona przez media zaprzyjaźnione z rządem, a nowy Sejm wzbogacił się o indywidua, które choćby się nie wiem jak napięły nie podniosą powagi państwa. Przeciwnie, uczynią to państwo pośmiewiskiem. Ułatwianie im tego więc uważam za z gruntu szkodliwe. Kończy się pewna epoka, która miała na sztandarach hasła o niezależności i wolności jednostki, o samorealizacji i karierze indywidualnej. Kończy się epoka singli, czyli w istocie życiowych nieudaczników i biedaków, w najlepszym razie kanciarzy. Nie jest to koniec nagły, ani też nie dający się przewidzieć. Nie jest on też szczęśliwy, bo wygląda tak, że ci wszyscy dziwacy, ci tak zwani „niezależni” jak posłanka, wicemarszałek Nowicka, niezależna od honorariów z firmy G, której nazwę zna sąd, mogą teraz już bez przeszkód zmieniać nasze życie. Jeśli zaś nie zmieniać bezpośrednio to przynajmniej poprzez propagandę, która uczyni z nas jakiś półludzi nadających się do rozmaitych eksperymentów. Po Nowickiej zaś przyjdą inni, którzy zmian będą dokonywali już w inny sposób – poprzez łomotanie do drzwi o 6 rano i różne wesołe eksperymenty związane z przebywaniem na świeżym powietrzu, dużymi grupami zakwaterowanymi w prowizorycznych barakach. Nie wierzycie? Poczekajcie.
O co się gra dziś. Co jest stawką, lub inaczej – co jest trąfem? Otóż jest nim tożsamość. Wmawia się nam, że chodzi o tożsamość seksualną, lub jakąś inną, bliżej nieokreśloną, jakąś taką fajną, ciekawą i inną. O jej ochronę i zachowanie wobec jakichś zagrożeń, nie do końca sprecyzowanych, ale związanych z Kościołem i faszyzmem jednocześnie. Otóż chodzi o tożsamość, w istocie, ale nie o taką bynajmniej. To jest tak zwany zwód, lub jak kto woli ściema. Chodzi o tożsamość narodową. O jej usunięcie ze środka Europy, bo tylko wtedy będzie można rozszerzyć tutaj obszar panowania innych tożsamości, bynajmniej nie seksualnych. Próby te dokonywane były już wcześniej, ale metody jakie stosowano, mało subtelne i wywołujące gwałtowne reakcję nie przyniosły oczekiwanych efektów. Co nie znaczy, że nie przyniosły ich wcale. Przyniosły, a i owszem, ale my nie zdajemy sobie z nich sprawy, bo patrzymy na naszą historię przez krzywe zwierciadło postępu. Poprzez socjalizm mówiąc wprost. Nie widzimy także ciągłości naszych dziejów najnowszych. Wydaje nam się, że po każdej wojnie rozpoczyna się jakieś nowe rozdanie i wokół niego kręci się wszystko. Przeszłość staje się od razu mityczna, a przyszłość różowa. Gramy więc w tego ustawionego pokerka i czekamy. I nigdy nie wiemy co jest trąfem. Jeszcze się taki przypadek nie zdarzył.
Co było więc trąfem po II wojnie światowej? Wielu myśli, że wolność od obozów i rozstrzeliwań. Wielu myśli, że zmiana granic. Wielu w ogóle nie myśli. Ja zaś myślę, że trąfem była wtedy wiara. Gdyby po II wojnie światowej komunistom udałoby się złamać Kościół już by nas tu nie było. Żadne socjologiczne eksperymenty nie byłby konieczne. Gdyby wiara nie przechowała się w chłopach, w ludziach najprostszych nie byłoby już tu dziś nic. Pełna homogenizacja. A jeśli nie pełna to pełnia owa byłaby znacznie łatwiejsza do uzyskania. I posłanka Nowicka na pewno nie zarabiałby tyle w tym koncernie, nie byłoby sensu jej płacić. Pamiętacie? Wszystkie młodzieżowe bunty, wszelkie „wojny domowe” toczyły się tak naprawdę wokół Kościoła i wiary, przykrywką zaś była swoboda obyczajów czyli właściwie nie wiadomo co. Bo przecież o seks było znacznie łatwiej przed komunizmem niż za komunizmu. Dość wspomnieć choćby warunki lokalowe, czy tak zwaną ogólną kulturę współżycia. Dobrze jest coś poczytać na ten temat, Magdalena Samozwaniec na początek wystarczy. Przed całkowitym załamaniem się wiary uchronił nas wybór Jana Pawła II na papieża. Dobrze to widać dziś, kiedy w 5 lat po jego śmierci ani Kościół, ani wierni nie przypominają już tych ludzi, których można zobaczyć na archiwalnych filmach z pielgrzymek. System przegrał. Co nie znaczy, że zrezygnował. Właśnie bowiem przeszedł do ofensywy.
Cofnijmy się jeszcze dalej w przeszłość. Co było trąfem po I wojnie światowej? Niepodległość! Taki okrzyk wydadzą z siebie wszyscy. A guzik prawda mili moi. To jest tak zwane złudzenie apteczne które kładą wam do głów mędrcy z uniwersytetów i gazet, piewcy kulawych idei i etatyzmu, przygód za miesięczną pensję i fałszywych polityk. Trąfem była własność. A ściślej polska własność, a jeszcze ściślej – wielka polska własność na obszarze I Rzeczpospolitej w granicach z roku 1772. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że pomimo popowstaniowych konfiskat własność ta miała się całkiem dobrze. Do Dniepru mówiono po polsku. I nie mówicie mi, że Polacy byli tam okupantami co niszczyli rodzimą kulturę, białoruską i ukraińską. Nie mówcie mi, że trzeba było ustąpić, żeby wolnymi stały się bratnie słowiańskie narody. To jest właśnie kolejna przykrywka, kolejna ściema, na którą daliśmy się nabrać. Na czym bowiem polegało owo „ustąpienie”. Na porzuceniu ludzi na pastwę bolszewików, którzy ich wymordowali. Czy narody białoruski i ukraiński zyskały przez to wolność? Nie, przeciwnie, poszły w niewolę. Tylko bowiem państwo polskie było gwarantem wolności i prawa na tych terenach, ale ono, jego wodzowie, urzędnicy, ministrowie i wszyscy mieszkańcy dali się oszukać. Myślę, że po prostu diabłu, bo innego mistrza tej dawno zapomnianej ceremonii nie widzę. Przynętą był socjalizm, reforma rolna i jakiś frazes o sprawiedliwości. Oraz przemożna chęć posadzenia tłustych tyłków w ministerialnych krzesłach. W istocie było to pozwolenie na grabież, morderstwa i tak zwaną jumę w skali do tej pory niespotykanej. Wiedzą o czym piszę wszyscy miłośnicy prozy Józefa Mackiewicza. Rozgrywka pomiędzy Piłsudskim a Leninem nie była rozgrywką o jakieś nowoczesne konstrukcje społeczne, o jakieś socjalizmy, czy inne -izmy. Była to odwieczna, znane od czasów Jagiełly wojna o całość ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego. Największym zaś sukcesem Lenina w tej wojnie było wmówienie Piłsudskiemu i Polakom, że chodzi o coś innego, coś lepszego, nowocześniejszego, jak byśmy dziś powiedzieli o coś fajniejszego. Teraz pora na cytat. Będzie naprawdę obszerny.
„Apologetycy ryscy chełpili się racją stanu i „wstrzemięźliwością”. Oddanie bez walki wielkiego terytorium z kilku milionami mieszkańców poczytane zostało za wielką mądrość polityczną. A wszak każde cofnięcie się jest porażką! To tylko w prozie artystycznej istnieje figura poetycka o lwie, który się cofa dla nabranie przestrzeni do skoku. Przede wszystkim w życiu żaden lew się nie cofa: po prostu skacze i dzierży zdobycz, chyba, że mu ktoś mocniejszy odbierze tę zdobycz siłą. Po drugie: nikt z nas nie zamierzał „skoczyć”. A jednak obłudny i płaczliwy mit o naszej „wstrzemięźliwości” nie tylko pokutował w okresie dwudziestolecia, leczo ostał się – nawet rozwinął do naszych czasów. Ostał się bowiem z tragiczną poprawką, że z linii traktatu ryskiego cofamy się już na „linię Curzona”.
Drugi argument apologetyków hańby ryskiej wygląda na pierwszy rzut oka solidniej. Argument ten głosi, że postąpiliśmy mądrze, oddając bolszewikom ziemię między Słuczą a Dnieprem, gdyż nasz młody organizm nie zdołałby „przetrawić” tego obszaru. Ten argument zapożyczony z dziedziny funkcjonowania przewodów pokarmowych i organów trawienia byłby słuszny gdybyśmy mieli zamiar (a kto wie ilu z nas go nie miało!) obszary te anektować i polonizować. Istotnie bowiem żarłoczne aneksje mogą stać się przyczyną śmierci państwa z przejedzenia. Ale czy naród polski, sam przez sto kilkadziesiąt lat walczący z niewolą, nie był tym narodem, którzy rzucił hasło „za naszą i waszą”? Czy nie było innego sposoby współżycia z Białorusinami prócz inkorporacji i polonizacji?… I tak – w nawiasie- czy pomyśleliśmy o tych, których nie trzeba było polonizować, bo byli już od wieków spolonizowani, o tej dzielnej, twardej, pracowitej szlachcie zagrodowej i zaściankowej, o tym milionie Michniewiczów, Tumiłowiczów, Huszczów, Kandybów, Szpilewskich, Czarnyszewiczów i tylu, tylu innych, którzy w pierwszej kolejce poszli pod nóż lub na tułaczkę do tundr Karelii i kopalń Uralu? Bez echa i rozgłosu, bez rozdzierania szat przez obłudną prasę, bez łezek współczucia ze strony różnych obrońców praw człowieka, bez opieki UNRR-y czy UNO powędrowały setki tysięcy tych pierwszych w dziejach świata „displaced persons”na śmierć i poniewierkę. Opustoszały zagrody, zaścianki i „okolice” – zrównane z ziemią lub zamienione w kołchozy.
Nie oskarżajmy naszych ówczesnych dyplomatów ryskich. Zawiniliśmy wszyscy, bo wszyscy milczeliśmy. Głupsi spośród nas przyjęli traktat ryski jak gołębicę trwałego pokoju. Mądrzejsi – jak dopust Boży, który jednak zsyłał czasową „pieredyszkę”. Ale i mądrzejsi milczeli. Milczała prasa, milczał sejm. A gdy w dniu ratyfikacji padło w sejmie – nie z trybuny lecz z galerii! – straszne słowo „Kain”, zbyto je drwiną lub gorszym od drwiny milczeniem.
Gdy pod zaborem pruskim na zachodzie jedno dziecko polskie zmuszano do modlitwy lub nauki w języku niemieckim, zaraz rozpętywano burzę: sypały się protesty, uchwały, interpelacje. Poczytni pisarze tropili od dawna zmarłe demony wśród jezior mazurskich lub grzebali się w nagromadzonych w ziemi od dawna zwietrzałych prochach. Ale gdy na wschodzie hańbiono świątynie, gdy za mowę polską stawiano „pod ściankę”, gdy setki ludzi wyzutych z mienia i odartych do naga mordowano bestialsko, a setki tysięcy innych, też wyzutych z mienia, wysiedlano na wschód i północ – milczeliśmy. Milczał sejm, milczała prasa, milczeli poczytni pisarze. Nikt nie grzebał w kurhanach nad Berezyną i Drucią. Nikt nie tropił demonów nad Ptyczą i Dnieprem.
Nie jestem mistykiem. A jednak nie mogę oprzeć się myśli, że jest jakaś nić – straszna i czerwona – która łączy traktat ryski z naszą dzisiejszą tragedią. Biegnie ta nić, wijąc się fantastycznie, niemal kapryśnie, od mogił pomordowanych, a za życia odartych ze skóry ułanów pod Rohaczewem i Niemirowem do miejsca kaźni pułkownika Mościckiego w borach poleskich, gdzie trzy lata później wytknięto granicę ryską. Później biegnie ta nić do sali sejmowej, gdzie zagrzmiały z galerii słowa „Kainie Grabski”!. Gubi się ta nić na dwadzieścia lat, by później zabłysnąć krwawo nad Katyniem. Później nad Wilnem, gdy „sprzymierzeńcy” likwidowali Armię Krajową. I wreszcie zatrzymuje się ta nić czerwona wśród wystygłych rumowisk Warszawy. Zatrzymuje się – na jak długo?
A na emigracji, wśród potępieńczych swarów, gdy sęp nam wyjada i serca i mózgi, zaczynamy wyrzekać się braci zza Buga, tak jak w roku 1921 wyrzekliśmy się po kainowemu braci zza Dźwiny, Słuczy, Berezyny i Druci.
Użycie przeze mnie mocnych lub niejasnych wyrazów w rodzaju „hańba”, „Kain”, „mistyka” jest rzecz jasna figurą literacką. Traktat ryski nie był nawet katastrofą, bo katastrofy w dziejach narodu nie można przywiązywać do jakiejś chwili. Był tylko objawem, być może najjaskrawszym choroby toczącej myśl polską. Był objawem atrofii racji stanu; racji opartej na pewnym minimum moralności politycznej. Był objawem raka dojutrkostwa zbudowanego na fałszywym poczuciu bezpieczeństwa.
Stawiano Sienkiewiczowi zarzuty, że jego Trylogia podjudzała i podjudza młodzież do szaleńczych i samobójczych zrywów w rodzaju powstania warszawskiego. Zarzut moim zdaniem niesłuszny. Duchem Trylogii nie jest namawianie do szaleństw. Jej duchem jest – przygoda. A przygoda, choćby najbardziej szalona, nie jest samobójstwem. Odbrązawianie Sienkiewicza zaczęło się nie dlatego, że wybielił jakiegoś wodza polskiego i oczernił jakiegoś wodza kozackiego, lecz dlatego że w psychice polskiej załamał się duch przygody. Wyprawa kijowska, która po dziś dzień irytuje pewnych naszych polityków, zdobycie Mińska, Borysowa i Bobrujska – to ostatnie podrygi ducha przygody. Od roku 1920 jesteśmy w defensywie.
Słowa powyższe napisane zostały w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Ich autorem jest „odkurzony”, odkryty właśnie po dziesięcioleciach przemilczenia pisarz polski Michał Kryspin Pawlikowski, ziemianin, myśliwy, człowiek przygody, realista i pragmatyk, poeta ziem dawnego Wielkie Księstwa Litewskiego, o wiele za dobry na to, by pamiętał o nim ktoś taki jak Wańkowicz. Zacytowany zaś fragment pochodzi z jego drugiej książki „Wojna i sezon”.
Czy teraz rozumiecie w jaki sposób należy myśleć o najnowszej historii? Czy rozumiecie istotne znaczenie słowa „sukces polityczny” i „polityczna porażka”? Niepodległość dwudziestolecia nie była żadnym sukcesem, była przerwą w chorobie. W dodatku przerwą złudną, która nie została należycie wykorzystana. Prawda jest za zasłoną. Nie każdy ją widzi. Jedynym prawdziwym polskim sukcesem w XX wieku był wybór papieża Polaka. Nic więcej. Jesteśmy w defensywie, duch przygody i duch walki umarł. Nic nas nie obchodzi, poza „bieżącymi sprawami”, które są przecież najważniejsze. Nie rozumiemy w co się gra tak jak prasa po wojnie bolszewickiej nie chciała rozumieć co dzieje się za kordonem na wschodzie. Za pomocą Smoleńska chcieliśmy wygrać wybory, do tego była nam potrzebna ta tragedia, tak jak traktat ryski potrzebny był do umotywowania kulawych koncepcji endeków. Nic nie rozumiemy. Nawet ci, którzy chodzą się modlić co miesiąc też nic nie rozumieją. Pawlikowski nie wiedział dokąd pociągnięta zostanie nić – straszna i czerwona – ale my wiemy. Wiemy bardzo dobrze i jak dawniej udajemy głupków, patrzmy nie w tę stronę co trzeba i martwimy się nie o to o co martwić się powinniśmy. Stawką jest dziś tożsamość, nie mamy już ziemi, terytorium zostało przekazane w zarząd Europie, nie mamy już wiary, bo papież nam umarł. Mamy tylko tożsamość. I teraz na nią kolej.
Świadom tego wszystkiego napisałem książkę – Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie. Możecie ją sobie kupić na stronie www.coryllus.pl Są tak także inne książki. Zapraszam.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy