Konflikt polityczny prawdziwy to konflikt pomiędzy tymi, którzy myślą o wieczności a tymi którzy myślą o spłacie kredytu i wzięciu kolejnego.
Blogosfera eksploatuje, podrzucony tu najprawdopodobniej przez kogoś, konflikt dający się streścić w starym, wymyślonym jeszcze gdzieś w zakamarkach austriackiego kontrwywiadu, sloganie – bić się czy nie bić.
Śmieć ten opakowany jest w bardzo kolorowy papierek na którym ktoś pracowicie wypisał wszystkie różnice pomiędzy prawicą a lewicą. Zapomniał tylko dodać, że chodziło mu o stulecie XIX a nie obecne.
Mówiąc bez metafor – dwa obecnie najważniejsze obszary dyskusji politycznej są ze swej istoty fikcyjne. I jak każda fikcja zwalniają do obowiązku myślenia oraz zastanawiania się naprawdę nad tym co robić, jak robić i jakie są okoliczności brzegowe. Animatorzy dyskusji barykadowej i lewicowo-prawicowej czuję się w swoich rolach świetnie, bo albo ze szczętem już zgłupieli, albo ktoś ich przekonał, że tak właśnie trzeba. Myślę, że nie pieniędzmi bynajmniej, ale dobrym słowem i równie fikcyjnym co owe dyskusje wyróżnieniem, jakimś takim mianowaniem na intelektualistę.
Zacznijmy do bicia się na barykadach z silniejszym i lepiej uzbrojonym przeciwnikiem. Wszyscy doskonale wiedzą, że nie istnieje coś takiego jak kryterium uliczne. Ludzie na ulicę wychodzą wtedy kiedy są dobrze zorganizowani i przygotowani, oraz wtedy kiedy mają wyraźnie obiecają bezkarność i udział w łupach, które na ulicy będą zdobywać dla swojego patrona.
Za rewolucjami ulicznymi stoją albo wywiady państw obcych, albo tajne organizacje, albo własny rząd, któremu potrzebne jest oczyszczenie krwi. I tak jest zawsze. Podkreślam – zawsze. Można się więc dać oszukać i udawać, że oto ruszamy z posad bryłę świata, albo zastanowić się nad czymś innym. Jakąś inną formą działalności społecznej, a jeśli ktoś lubi to politycznej. I tu mamy problem. Z organizacjami z reguły jest tak, że one muszą mieć jakiś cel wymierny i łatwy do osiągnięcia, a poza tym muszą dawać możliwość łatwej kariery najgłupszym i najbardziej agresywnym członkom. Stąd każda organizacja zaczyna swoją działalność opowieścią o przyszłości, zwycięstwie, walce i takich tam dyrdymałach, które oznaczają jedynie to, że wszyscy będą siedzieć na zebraniach, ziewać, pierdzieć w stołki i opowiadać sobie wczoraj obejrzane filmy oraz streszczać mądre książki, które przeczytali i które im imponują. No i oczywiście będą czekać na coś lub kogoś kto ruszy z posad tę bryłę świata i wciągnie ich do jakichś głębszych struktur czyli da motywację do działania lub pieniądze. To są tak zwane organizacje „oddolne”.
Są jeszcze inne – odgórne. Rozmaite fundacje i instytuty oparte o wolontariat i dobrowolne składki oraz znane nam wszystkim związki zawodowe. Każdy członek organizacji „oddolnej” marzy o tym, by stać się członkiem organizacji „odgórnej”, bo dobrze wie, że w strukturach sprofilowanych i zaprogramowanych na osiągnięcie szybkiego sukcesu nic takiego jak tenże sukces nie nastąpi. Istotną bowiem funkcją organizacji oddolnej jest jej jak najszybsze podłączenie do jakiejś innej struktury mającej budżet i kierowanej przez kogoś „z pomysłem”.
Organizacja musi mieć lidera, a ten lider musi mieć cojones czyli jaja jak się mówi u nas w Polsce i to jest warunek powodzenia organizacji oraz jej wiarygodności. Jaja właśnie. Wszyscy o tych jajach gadają, jeden przez drugiego. Teraz człowiekiem z jajami jest przewodniczący Duda, o którym ktoś wczoraj u Nicka napisał, że w latach 80-tych najpierw był tokarzem w fabryce, a potem pojechał jako komandos na misję gdzieś do Syrii. Przygody te są właśnie oznaką tych tak zwanych jaj. I one w oczach wielu ludzi czynią przewodniczącego Dudę człowiekiem wiarygodnym i właściwym. Człowiekiem, który może postawić się Tuskowi i rozprawić się z tym całym rządem aferzystów.
W blogosferze głównym zajęciem „jastrzębi” wzywających lud na barykady jest właśnie szukanie ludzi z cojones, wręcz ich typowanie. Dyskusje toczą się właśnie wokół tego czy jeden pan z drugim ma cojones czy nie ma i jaki to będzie miało wpływ na politykę. I jakoś nikt nie zastanowi się nad tym, że jednymi póki co człowiekiem z cojones jest w Polsce Tadeusz Rydzyk. Jeszcze takiej frazy z niczyich ust nie usłyszałem. Bo to nie jest po prostu ta poetyka, a w sieci, w blogosferze mamy konflikt poetyk właśnie. I ci co wołają – cojones, cojones, nigdy nie zawołają – Rydzyk, Rydzyk, bo pochodzą po prostu z innej bajki. Oni zasypiając wyobrażają sobie jak pędza z mieczem na tłumy gorzej uzbrojonych i słabszych pod każdym względem wrogów, pierzchających przed nimi w popłochu. Oni wierzą w to, że można pokonać rząd przelewając cudzą krew na ulicach, wierzą w to, że ludzie zdesperowani miast milczeć i przeżywać swoje upokorzenie w samotności wyjdą na ulicę pełną prowokatorów i ruszą z kamieniami w rękach w kierunku siedziby Donalda Tuska. To są projekcje szkodliwe i po prostu zdradzieckie.
Konflikt pomiędzy lewicą i prawicą jest także konfliktem fikcyjnym. Został on dawno temu zbudowany wokół kwestii własności. Ci co mieli byli prawicą, a ci co nie mieli – lewicą. Chcieli oni ponadto zmiany stosunków społecznych tak, by było na odwrót – niech prawica nie ma, a lewica ma. Chcieli jednym słowem takiego prawa, które usankcjonuje rabunek. I to się im udało. Nazwano ten przekręt rewolucją – to była wersja hard, albo demokracją – wersja soft. I teraz prawica nie ma, a lewica ma. Własność jednak nie jest już tym wokół czego koncentrują się różnice polityczne. To jest złudzenie pracowicie utrzymywane w blogosferze i publicystyce. To jest złudzenie wprost przeznaczone dla aspirujących członków organizacji „oddolnych”. I dla nikogo więcej. Własność bowiem – jak to już wielokrotnie mówiliśmy – zamienia się w fikcję lub coś jeszcze gorszego – w finansowe obciążenie, które nie daje żadnej szansy na zysk. Co innego więc jest istotne. Są to tak zwane wartości. Tych wartości nikt poza katolikami jasno nie określa. I to jest dziwne, a nawet bardzo dziwne.
Profesor Żaryn kiedy promował swój miesięcznik „Na poważnie” w klubie Ronina mówił o wartościach republikańskich. Niestety nie wiem, czy ktokolwiek z zebranych wiedział o co chodzi z tymi wartościami republikańskimi. Są także inne wartości, najbogatsi ludzi w Polsce mówią o wartościach lewicowych, albo liberalnych, albo jeszcze jakichś innych. W ogólnym rozrachunku chodzi o takie pojęcia, które zapewniają ideologiczną ochronę własności dużych i wpływowych grup, oraz – jednocześnie – kwestionują prawa do własności grup innych i czynią z tej ich własności balast ściągający członków tych grup na samo dno. To jest właśnie walka polityczna w wydaniu soft. Teraz spróbujmy sobie wyobrazić co się stanie kiedy ona się zaostrzy. Ona się już zaostrza a poznajemy to po coraz większym zadłużeniu, w które ludzie popadają z dnia na dzień. Kiedy już dług przekroczy masę krytyczną zacznie się – tak myślę – wielka windykacja. W skrócie WW. I wtedy dojdzie do prawdziwego kryterium ulicznego, na które bynajmniej nie czekają ci co głoszą jego potrzebę dziś. To będzie takie kryterium, którego oni nie chcieliby widzieć w najczarniejszych snach, ale może się zdarzyć, że zobaczą. I niestety nie dojdzie wtedy do zmiany władzy przez ludzi, ale do czegoś wręcz odwrotnego – do zmiany ludzi przez władzę.
Tak się składa, że jedynym istotnym kryterium politycznym staje się dziś relacja człowieka z Panem Bogiem. Ponieważ ta właśnie relacja zacznie w pewnej chwili najbardziej przeszkadzać dystrybutorom telefonów komórkowych, kredytów, ipadów, wódki, taniego piwa i wczasów w Tunezji oraz polis ubezpieczeniowych, warto przyjrzeć się jej bliżej i zastanowić jaką strategię przyjąć na tę okoliczność.
Konflikt polityczny prawdziwy to konflikt pomiędzy tymi, którzy myślą o wieczności a tymi którzy myślą o spłacie kredytu i wzięciu kolejnego. To jest konflikt głęboki i poważny, ale jego istota jest ukrywana. Jeśli ktoś nie rozumie dlaczego, to trudno. Tłumaczył nie będę. Konflikt ten jest ukrywany pod idiotycznymi dyskusjami o lewicy-prawicy oraz biciu i nie biciu się na ulicy.
Konflikt ten jest najważniejszym konfliktem ludzkości, a jego kolejne odsłony prowadzą do wielkich wojen i wielkich tragedii. Próby łagodzenia tego konfliktu zawsze przynoszą skutki odwrotne od zamierzonych. Podłożem tego konfliktu jest zawsze gospodarka, ale fakt ten jest także skrzętnie ukrywany.
Wszelkie inne konflikty – w całości nieprawdziwe – służą ukryciu i rozwodnieniu tego właśnie konfliktu oraz odwróceniu uwagi ludzi od tego co jest celem – od ich relacji z Panem Bogiem. To jest rzecz główna. Jeśli uda się z umysłów i serc usunąć wszystko co przez lata narosło wokół tej relacji władza będzie miała do dyspozycji tłumy niemych rabów. Gotowych na wszystko. Po to właśnie, by tę relację człowiek – stwórca osłabić, zniszczyć lub odwrócić na nice – tworzy się konflikty sztuczne. Po to także kreuje się istoty takie jak palikot i rozmaitych charyzmatycznych przywódców z cojones. Niczemu innemu ludzie ci nie służą. Są marionetkami.
Gdzie w takim razie widoki na sukces? Otóż nie ma takiej władzy, która opanowała by wszystkie dziedziny życia, być może gdzieś tam w czasach najdawniejszych jacyś plemienni kacykowie taką władzę mieli, ale to się skończyło. Trwają oczywiście cały czas starania, by do tego stanu powrócić, ale to jest niemożliwe. Nawet komuniści tego nie dokonali, zawsze był jakiś margines wolności. Dziś jest on obecny tym bardziej, ale myśmy zatracili już zdolność do samodzielnego działania i samodzielnego myślenia. Zastąpiono nam to wiarą w jakichś fałszywych mesjaszy z cojones. Trzeba się od tego odwrócić. Ponieważ największym niebezpieczeństwem dla władzy są silne więzi międzyludzkie – więzi rodzinne, własnościowe, więzi wynikające ze wspólnego przeżywania świąt religijnych, one powinny być dla nasz rzeczą najważniejszą. Pisałem już o tym w tekstach o ziemiaństwie polskim. To jest najważniejsze, a nie jakieś mityczne europejskie standardy, o których mówił prezes Mańkowski na wieczorku ziemiańskim w Klubie Ronina. Więzi te, więzi które spajały Polskę ujawniły się w roku 1920 w czasie wojny bolszewickiej. Polska się wtedy ujawniła, bo ona istniała przez cały czas trwania zaborów, szczególnie silnie zaś istniała od roku 1864. To był najważniejszy rok. Rok, w którym zdefiniowana została rola dworu, rola ludzi tam mieszkających, rola ich fortepianów, bibliotek i karabinów. Lata 1864 – 1914 były czasem kiedy definicja ta przechodziła ostatni szlif. Potem zaś historia powiedziała – sprawdzam. Polska zaś położyła karty na stół. To były dobre karty. Ktoś je jednak później podmienił, jakiś szuler.
I my dzisiaj mamy nowe rozdanie. Nie możemy jednak za wcześnie odsłonić naszych kart. Nawet jeśli namawiają nas do tego faceci z cojones, którzy wyglądają na prawdziwych bohaterów opozycji. Karty te są jeszcze za słabe.
Co więc robić? Tak jak napisałem wczoraj pewnemu komentatorowi – mój ulubiony od niedawna polityk polski – Zbigniew Oleśnicki starszy – doradzał w takich razach zakładanie zgromadzeń religijnych. Najlepiej by nie miały one sprecyzowanych celów politycznych. Pamiętacie co się działo kiedy po domach za komuny „chodził” obraz. Pamiętacie tę wściekłość i bezradność?
Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić książki moje i Toyaha.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy