Arlekina, Pierrota i Colombiny pozbyliśmy się ponoć za pomocą tak zwanego realizmu.
Arlekina, Pierrota i Colombiny pozbyliśmy się ponoć za pomocą tak zwanego realizmu. Aktorzy od dłuższego już czasu, miast odgrywać te same wciąż sytuacje i ten sam schemat odtwarzać na scenie – zakochany pierdoła, niechętna mu ladacznica i gotowy do każdego świństwa spryciarz, odgrywają sceny poważne i psychologicznie głębokie. Takie, które mówią widzowi prawdę o nim samym. Tak to się nam wmawia od ponad stu już lat. Jest to niestety blaga i nieprawda, bo wszystko leci tak samo jak dawniej, figury są charakterystyczne, a sytuacje typowe, tylko kostiumy się zmieniają. Nie istnieje żadna prawda psychologiczna na scenie i ekranie, to zaś co tam widzimy jest jedynie wyrazem triumfu pewnej cywilizacji i – czasami – rozlicza się z jej słabościami. Pierrot, Colombina i Arlekin byli produktem włoskim, produktem cywilizacji łacińskiej, katolickiej z jej obyczajowymi ograniczeniami. Jeśli zaś psychologicznie rzecz by analizować to cała trójka bardziej była „prawdziwa” niż doktor Quinn i jej kompania, a może nawet bardziej niż ten cały dr. House.
Ktoś już to pewnie wszystko opisał przede mną, ale cóż to szkodzi jeśli sobie to jeszcze raz powtórzymy – żadna psychologia nie istnieje w teatrze i filmie. Istnieje tylko konwencja i jest ona efektem cywilizacyjnych i politycznych sukcesów jednego kraju oraz wyrazem jego dominacji nad innymi. Wszyscy w Polsce powinni to wiedzieć, a jeśli nie wiedzieć to czuć. Każdy bowiem miał kiedyś okazję obejrzeć film pod tytułem „Moskwa nie wierzy łzom”, albo inny radziecki film, choćby ten, w którym źle ubrana Brylska gra na gitarze jakiemuś smutnemu tajniakowi. Filmy te z punktu widzenia odbiorcy rosyjskiego były znakomite, wręcz wspaniałe i „psychologicznie prawdziwe”. W Polsce wywoływały gwałtowne napady ziewania i niepowstrzymaną senność u ludzi starszych. U młodszych zaś szyderstwa cisnące się na usta i chęć by parodiować całe, bardzo nieraz złożone, sceny z tych filmów.
Stąd właśnie, ze świadomości, że te filmy taką reakcję budziły, zaprzestano ich pokazywania. Oczywiście istotne było także to, że ZSRR przegrał światową rywalizację i już nie trzeba było widza zmuszać do katowania się tymi dziełami. Jeśli jednak karta się odwróci pojawią się one znowu, a my znowu usłyszymy o zawartej w nich prawdzie psychologicznej.
Póki co nie zanosi się na to, by coś miało się stać z konwencją ogrywaną przez kino amerykańskie lub szerzej przez anglosaskie. A tam właśnie szukać należy owych źródeł –realizmu filmowego, który miał zastąpić konwencję – pisze o tym pięknie Wojciech Kossak w swoich „Wspomnieniach”. Wśród miast, które odwiedził najmilej i najlepiej wspomina malarz Londyn. To jest miasto gdzie żyją ludzie mentalnie i, jakby to dokładnie ująć – morfologicznie – Kossakowi najbliżsi. Tam są dobrze ubrani mężczyźni po prostu, a on na to ciągle zwraca uwagę i na co drugiej stronie czytamy o kroju, marynarek, kapeluszy, butów i płaszczy. Widać, że się facet na tym zna, że go to ciekawi i potrafi o tym pisać. Jest to jeszcze jedna zaleta tej książki. Są tam także konie takie jakie powinny być na całym świecie i policjanci, którzy co prawda mają swoje ograniczenia, ale są o niebo sympatyczniejsi od żandarmów w Berlinie czy Paryżu. Londyn jest więc miastem wspaniałym. Jedno tylko Kossaka w Londynie irytuje; teatr. O londyński teatrach Kossak pisze tak;
Natomiast teatry w tej ojczyźnie Szekspira dowdzą pewnej dziecinnej naiwności. Widziałem sztuki w Londynie w pierwszorzędnych teatrach tak bezdennie głupie, że nie tylko w Paryżu, ale także u nas w Krakowie, nie doczekałyby się drugiego przedstawienia.
Mamy także, a jakże, szyderczy opis dramatu, na który się Kossak wybrał, a którego fabuła niczym się nie różni od dzisiejszych ambitnych amerykańskich i angielskich filmów. No może tylko tym, że mniej jest w tych filmach psów i śpiewania. Przeczytajcie zresztą sami:
Heymarket Theatter. Scena pokazuje nam dom zamożnego farmera. Bohaterką jest młoda dziewczyna, krewna, sierota, naturalnie bardzo ładna. Dwóch braci, starszy gentleman, młodszy ostatnia kanalia. Obaj podkochują się w kuzynce, która ma posag. Wybiera naturalnie młodszego, starszy cierpi jak gentleman z godnością.
Drugi akt przenosi nas do jakiegoś wspaniałego hotelu w Mentonie czy w Monte Carlo. Młody małżonek flirtuje z pięknymi paniami w hallu, podczas gdy jego żona, jak się dowiadujemy, umiera w pokoju hotelowym na górze, dając życie dziewczynce.
Trzeci akt – w osiemnaście lat później. Ta sama farma, co w pierwszym akcie, tylko mniej świecących rondli i nie ma firanek w oknach. Śnieg pada, zawieja wyje, okropny nastrój. Ta sama aktorka, która umarła w drugim akcie, jest właśnie córką tamtej nieboszczki. Schodzą się jakieś figury, otrząsają śnieg z butów, nieboszczka podaje im poncz. I dowiadujemy się, że wskutek lekkomyślnego trybu życia jej ojca i długów nie tylko jej posag diabli wzięli, lecz farma także ma być sprzedana na licytacji, dla honoru nazwiska Smith. I w tym celu schodzą się te zaśnieżone gentlemany.
Zjawia się też od czasu do czasu na scenie, nieszczęśliwy, przypudrowany na skroniach brat starszy. Ale oto przychodzi jeszcze jeden kandydat do kupna, nie zdejmuje jednak kapelusza, ani kołnierza płaszcza nie odchyla. Nie ma jednej osoby teatrze, która od razu nie poznałaby, że to jest Bad boy. Na scenie zaś rodzona matka i brat go nie poznają.
Przychodzi chwila, że znajduje się sam na sam ze swoją córką, dowiaduje się od niej co jej papa narobił, wręcza jej gruby portfel, płaci za poncz i wynosi się z Panem Bogiem. Nieboszczka, chciałem powiedzieć córka, woła wuja i babcię, pokazuje im portfel, radość, wszyscy się ściskają, a doggie machając ogonem bierze udział w tej wzruszającej scenie.
Kurtyna opada.
Szczęśliwy, że się skończyła ta piła, oddycham, ale o wyjściu nie ma mowy. Z zapałem walą brawo. Ku mojemu przerażeniu słyszę na scenie gorączkowe jakieś przesuwanie kulis. Hałas, a wiem przecie, że śliczna ta sztuczka miała tylko 3 akty.
I oto po chwili orkiestra, która dotąd tylko w antraktach się odzywała, zaczyna grać Home sweet home. Kurtyna się podnosi. Na śnieżnej płaszczyźnie Bad bo,y podpierając się kijem, idzie gdzieś widocznie bardzo speszony, a doggie tym razem ze spuszczonym ogonem za nim.
Entuzjazm nie do opisania. Oklaski frenetyczne, a gentlemani we frakach ani myślą wychodzić.
I znowu hałas za kurtyną i gorączkowe przesuwanie, muzyka gra Home sweet home w dalszym ciągu i znowu mamy tę samą farmę i grupę ściskających się członków rodziny, tym razem w komplecie, a doggie nie tylko macha ogonkiem, ale stoi na dwóch łapach.
Grzmoty oklasków, nareszcie koniec.
Niezłe, prawda? Teraz nie ma się co dziwić, że „Moda na sukces” leci już dwudziestu rok, a Greeneway i jego trupy znajdowane w krzakach uznawane są za arcydzieła. Rzecz ma potencjał. Nie kwestionowany zaś sukces tej narracji świadczy zaś o tym, że potęga i moc oraz trwałość kryją się często nie tam gdzie jej szukamy. Spośród trzech monarchii opisywanych przez Kossaka: Wiedeńskiej – średniowiecznej, Berlińskiej – nowoczesnej i Londyńskiej – plebejskiej, tylko ta ostatnia miała szanse na przetrwanie w świecie, który się właśnie rodził. Tylko ona i żadna inna mogła konkurować z wynaturzeniem takim jak komunizm i narodowy socjalizm, a stało się tak także dzięki temu, że w teatrach grano ramoty, które dziś są, po śladowych zupełnie modyfikacjach, puszczane we wszystkich kanałach telewizyjnych na świecie. Ja wiem, że kiedy napisałem – monarchia plebejska – z wielu ust wydobyło się wiele parsknięć. Wie to, ale będę się upierał. Przeczytajcie te wspomnienia, a zrozumiecie. Arystokracja brytyjska, gromada strasznych, izolujących się od świata ludzi, miała jednak kilka wentyli bezpieczeństwa, które pozwoliły jej przetrwać. Korona nigdy nie uprawiała polityki, która pchnęłaby ją ku zagładzie. Jak jest dziś? To już musicie ocenić sami. Tak samo jak sami musicie ocenić co będzie dalej. Doradzam – kiedy zdarzy się wam kupować kebab w arabskiej budzie – zerknąć do telewizora, który tam czasem wisi na ścianie i obejrzeć jeden choć arabski teledysk. Coś potwornego. Oni zaś gapią się na to, z tymi kebabami w rękach, kiwają się w rytm, mruczą coś i nucą. Szczyt złego smaku.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy