Utopienie fortepianu Karola Szymanowskiego w stawie tymoszowieckim, spalenie portretu Balzaka w pałacu Rzewuskich to są oczywiście konieczności dziejowe, które musiały nastąpić
W książkach popularnych i naukowych, nawet tych nie za bardzo krytycznie nastawionych do naszej historii, pojawia się często motyw arogancji „polskich panów” wobec służby, chłopów i w ogóle wobec obcych. Jest to rzecz naganna, godna potępienia i nieludzka wręcz. Taki na przykład Daniel Beauvois pisze, że polscy obszarnicy na Ukrainie nie znali w ogóle imion swojej służby i na wszystkich biegających po pałacach chłopców wołali Bazyłko, na lokajów zaś mówili Jan, nawet jeśli lokaj miał na imię Kazimierz lub Walenty. Było to wprost nie do zniesienia dla wszystkich którzy badali sprawy relacji polskiego ziemiaństwa z otaczającym je ludem, dużo, dużo później, w czasach kiedy o ziemiaństwie nikt już właściwie nie pamiętał.
Nie muszę tłumaczyć, że owa okropna cecha nie dość, że przeniosła się potem na wszystkich Polaków, także tych, którzy z posiadaniem i ziemią nie mieli nic wspólnego to jeszcze służy od ponad pół wieku jako solidne wytłumaczenie grabieży dokonanej na wschodzie Europy, a polegającej na tak zwanej „zmianie stosunków własności”. Zmiana ta dokonała się w wyniku rewolucji październikowej i była o tyle istotna, że po jej dokonaniu komisarze ludowi, którzy panów polskich zastąpili nie mówili już na chłopców „Bazyłko”, a na lokai „Jan”. Do wszystkich mówiło się „wy” i to było sprawiedliwe, nie upokarzało nikogo, tak jak i powszechnie wprowadzona po tej rewolucji bieda i głód.
Podkreślić warto, że owa niedbałość w zachowaniu form komunikacji ze służbą dotyczyła zwykle tylko panów polskich. O nich się mówi i pisze. O panach rosyjskich, o ile wiem, żaden francuski autor, nie napisze złego słowa. Byli to wszyscy jak jeden wspaniali ludzie, podobni do Lwa Tołstoja, tylko brody mieli krótsze. Od rana do wieczora myśleli ci herosi rodzaju ludzkiego o tym jak tu uszczęśliwić chłopów i robotników. I byłoby im się udało, gdyby nie nasłany przez Niemców Lenin. Polacy byli inni. Oni nienawidzili swoich chłopów, wydzierali im ziemię, batożyli, wprowadzali prawo pierwszej nocy, a jakby tego było mało mówili jeszcze na każdego takiego chłopa „Bazyłko”. Po prostu groza.
Dziwi mnie tylko jedno; to mianowicie, że zapomnieliśmy o arogancji polskich panów wobec chłopów tej samej narodowości. Tak pięknie przecież opisywanej w czasach dawniejszych, nie tylko komunistycznych. Najlepiej sprawy te relacjonował niezastąpiony Stefan Ż., który korzystając z przepastnych zasobów swojej wiedzy wyeksplikował ze swego umysłu scenę następującą; patrzy ten Baryka do jakiejś stodoły, a tam siedzą staruszkowie i chuchają w ręce. Jest zima. Pyta się Cezary; o co chodzi? Okazuje się – tu Stefan zawiesza głos ze zgrozy – że wyrzucono tych starych ludzi z domów, żeby zamarzli w stodole i nie zabierali ciepła dzieciom.
Zarządzający całym tym interesem dziedzic, miast interweniować uśmiecha się tylko głupkowato i czeka aż te dziadki tam poumierają. Potem zapewne zakopie ich jak psy pod płotem cmentarza, żeby nie zabierali miejsca ludziom zasługującym na lepszy pochówek. Tak, tak Stefan Ż., pisarz społecznik, był po prostu wielki. Podobnie jak całe rzesze innych społeczników walczących o prawa uciśnionych. On nigdy nie nazwałby chłopca stajennego „Bazyłko”. Na pewno wymyśliłby coś innego, szlachetniejszego.
Pamiętam mojego dziadka, który rozpoczął swoją życiową drogę jako wyrobnik folwarczny, a zakończył ją jako pracownik fizyczny PKP. O ludzie, jak on nienawidził tych dziedziców! Wszystkiego im zazdrościł; koni, bryczek, żyrandoli. Najbardziej tych bryczek, chyba dlatego, że powozić nie umiał. Kiedy jednak opowiadał jak pan dziedzic jechał drogą i sypał za siebie pieniążki dla dzieci takich jak on, uśmiechał się i mimo cisnących mu się na usta przekleństw i dyrdymałów o sprawiedliwości społecznej, nie mógł z tym uśmiechem nic zrobić.
Wróćmy jednak do opisów tych polskich bestialstw na kresach. Utopienie fortepianu Karola Szymanowskiego w stawie tymoszowieckim, spalenie portretu Balzaka w pałacu Rzewuskich to są oczywiście konieczności dziejowe, które musiały nastąpić, by każdy stajenny chłopiec mógł wreszcie poczuć się sobą, a nie jakimś tam „Bazyłkiem”. Tak to właśnie było. Panowie bowiem, miast integrować się z otaczającą ich dwory ludnością kupowali jakieś niepotrzebne obrazy, jakąś porcelanę i do tego bez opamiętania polowali po tych swoich lasach. Nie uczyli się miejscowego języka, nie chcieli mówić po rosyjsku, po polsku nawet nie chcieli gadać w innych okolicznościach jak tylko między sobą. Zawsze w użyciu był język francuski. I właśnie z tego powodu trzeba było te fortepiany utopić, a obrazy spalić. Tak właśnie. I dziś trzeba bezustannie przypominać o tej niegodziwości ziemian, by nikomu nie przyszło do głowy żałować instrumentu wrzuconego do stawu i spopielonych płócien.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby Polacy dzisiejsi, Polacy w większości będący potomkami chłopów, na których pan wołał „Janie” lub wręcz „Bazyłko” zrozumieli jak wielkim obciążeniem jest dla nich historia. Jak powinni uważać w rozmowie z sąsiadami, nie tylko tymi zagranicznymi, ale także tymi zza płotu. Wszak ich megalomania jest ciągle żywa. Nie to co w innych krajach, gdzie kwitnie empatia i miłość bliźniego. Megalomania polska jest ciągle tam gdzie była, choć nie ma już panów, nie ma kresów i śladu nawet po stawie, w którym utonął fortepian Karola Szymanowskiego.
Jakby mało było tej megalomanii, Polacy znowu zaczynają kupować sobie fortepiany do salonów, niektórzy nawet kupują obrazy i wykopują stawy na swoich działkach. Nie tak duże jak ten w Tymoszówce, fortepian się w nich nie zmieści i będzie wystawał, ale keyboard spokojnie da się tam utopić. Tak więc coś trzeba z tym zrobić, bo przestroga sprzed lat była zbyt ostrożna chyba. Może gdyby rewolucja zwyciężyła na całym świecie, nie byłoby dziś w Polsce tylu megalomanów, może ludzie w Polsce byliby tak samo wrażliwi i piękni jak rosyjscy obszarnicy opisywani przez francuskich pisarzy i uczonych. Może, kto wie…
Wszystkich czytelników zapraszam oczywiście na swoją stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić moje książki „Baśń jak niedźwiedź. Polskie historie” oraz „Dzieci peerelu”. Mnóstwo miejsca poświęcam tam polskim panom megalomanom, ich rozwydrzonym do imentu potomkom i spadkobiercom duchowym, którzy nie mając nic, nawet stawu, sadzą się i podskakują jak dawniej. Zupełnie bez należnego okolicznościom szacunku. Zapraszam.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy