Ponieważ rozchorowało się moje dziecko, miast pisać jak codzień muszę jej czytać Brzechwę.
Pomieszczam więc dziś tekst z tomu "Atrapia" dostępnego na stronie www.coryllus.pl
Przed trzema ołtarzami palono w Polsce kadzidła w pierwszej połowie XX wieku; przed ołtarzem katolicko-narodowym, przed rewolucyjno-robotniczym oraz przed ziemiańsko-kresowym. Sprzed tych trzech ołtarzy ruszyły dnia pewnego pielgrzymki ku niepodległości i niepodległość stała się faktem i była aż do roku 1939. Potem przepadła. Razem z nią przepadły wszystkie relikwie i wota wiszące wokół tych trzech ołtarzy, z których każdy został inaczej rozgrabiony, inaczej sprofanowany. Jeden zaś z nich został potraktowany szczególnie brutalnie, ale o tym opowiem na końcu.
Mit rewolucyjno-robotniczy był dla komunistów najłatwiejszy do wchłonięcia. Wystarczyło przetrzepać skórę socjalistom i ludowcom, postawić na czele robotników samych agentów i wymyślić jakąś nośną i prostą w fabule bajkę o czerwonych bohaterach. I tyle. Sukces otrąbiony. Robotnicy nawet jak się buntowali, to z głodu, ale nawet wtedy wznosili hasła o równości, braterstwie i przewodniej roli klasy. Poradzić sobie z nimi można było dość łatwo, przynajmniej do chwili kiedy nie podnieśli do góry sztandarów z Matką Boską Częstochowską. Wtedy już gorzej, ale od czego wychowani na idei kompromisu z władzą działacze katoliccy?
Mit narodowo-katolicki nie dał się tak łatwo zawłaszczyć, nie dało się przerobić wszystkich księży na agentów i wszystkich katolików na ulicznych kapusiów. To było nie do zrobienia po prostu. Władza zadowoliła się więc koncesjonowaniem pewnych odłamów ruchu katolicko-narodowego, którzy w zamian wystawiali jej legitymację legalności. Była to zabawa w świecie fikcji, bo żaden uczciwy katolik nie wierzył, w szczerość intencji Jana Dobraczyńskiego czy wcześniej pana Piaseckiego. Choć może się mylę, przypomniałem sobie kolegę, który po lekturze książek Dobraczyńskiego postanowił zostać księdzem. I został. Potem jednak porzucił stan kapłański. Więc nawet jeśli się mylę w tej ocenie uczciwych katolików (a tamten był po prostu poczciwina chłop) to mylę się tylko trochę. Rolą koncesyjnych katolików było więc uczynienie władzy wiarygodną w jej własnych oczach, bo w całą te figurę nikt z zewnątrz nie wierzył, jeśli nie liczyć tego mojego kolegi byłego księdza.
Narodowa część mitu została zaś zawłaszczona przez rozrywkę i stała się stałym motywem filmów produkowanych w Polsce ludowej. Filmy te pełne były plebejskich bohaterów, którzy dokonywali fantastycznych czynów na wojnie, by uratować naród i państwo. Komunistyczna propaganda zawłaszczyła jednak to tylko co mogło się jej przydać w tamtych warunkach geopolitycznych. Tak więc można było zrobić film o Krzyżakach lub wojnie z Turkami czy Szwedem, ale o kresowej partyzantce na Wołyniu w roku 1918 już nie. Za to towarzysze radzieccy mogliby zabić bez mrugnięcia okiem. Każdy to wiedział i każdy milczał.
Dochodzimy teraz do najważniejszego w mojej ocenie mitu polskiego. Mitu, który został zniszczony w sposób najbardziej brutalny, a potem jeszcze wyszydzony, opluty i podeptany. Chodzi mi oczywiście o mit ziemiańsko-kresowy. Od razu powiem, że ja osobiście ani z ziemiaństwem, ani z kresami nie mam nic wspólnego. Jeden z moich dziadków był robotnikiem folwarcznym, a drugi małorolnym chłopem. Obaj mieszkali po tej stronie Bugu i nigdzie nigdy nie wyjeżdżali. Nie piszę więc tego wskutek żyjącej we mnie nostalgii za domem pełnym pamiątek z przeszłości. Piszę to ponieważ do takich wniosków skłania mnie lektura i obserwacje zachowań polityków oraz niektórych publicystów dzisiaj.
Polacy na kresach byli warstwą panującą, byli posiadaczami. Ich rola w kształtowaniu się charakteru tamtych ziem była przez trzysta lat kluczowa i najważniejsza. To, z czego tak drwił Czesław Miłosz w książce „Rodzinna Europa”, czyli polski stan posiadania na kresach, decydowała o cywilizacyjnym poziomie tych obszarów. Tam gdzie stały zagospodarowane majątki i folwarki można było mówić o standardach, poza nimi kresy były miejscem gdzie czas się zatrzymał. Podłość poety Miłosza, który uważa szlachtę kresową za ograniczonych i ze swej istoty, złych ludzi jest najgorszego gatunku. Bierze się ona z osobistej urazy, której doznał jego krewny oraz z tej żenującej aspiracji charakterystycznej dla miejskiej biedoty, która każe sprzedawać ziemię i lasy po to by jechać z pieniędzmi do Paryża i tam do końca życia, pijąc kawę po różnych bistrach, studiować listy Voltaire’a.
Dla ludzi, którzy utrzymywali w dobrej kondycji ekonomicznej ogromne latyfundia motywacja taka to zbrodnia i fałsz. To bolszewizm w postaci czystej i groza, którą należy zwalczać. Bo to właśnie oni – kresowi posiadacze byli największymi wrogami bolszewików w XX wieku. Nie narodowy katolik i patriotycznie nastawiony robotnik, których dało się albo przestraszyć, albo przekabacić. To oni – kresowa szlachta postawili swoje życie i swoje majątki na drodze tej zawszonej rewolucji. I oni właśnie byli za swoją postawę najgorzej prześladowani. Oni także zostali skazani na zagładę przez odradzające się państwo Polskie, które podpisując traktat Ryski oddało Rosji miliony swoich obywateli, właściwie pod nóż. To wszyscy ci, którzy uwierzyli w potęgę świata nowoczesnego, z hasłem „miasto, masa, maszyna” wypisanym na czole, pozostawili kresy i mit kresów na pastwę bolszewików.
Z chwilą kiedy skurczył się obszar, na którym żyła legenda łatwiej było już poradzić sobie z samą legendą. Cóż bowiem mogły obchodzić działaczy robotniczych czy narodowych powyciąganych z brudnych zaułków albo prowincjonalnej palestry zasady wychowania dzieci kultywowane w dworach i pałacach. Cóż mogły ich obchodzić słynne na całą Europę stada koni albo kolekcje obrazów? To był anachronizm, przeszłość, której należało się wstydzić i która może tam się do czegoś dawała wykorzystać, ale krótko i nie do końca. Oni szli po władzę. Cóż z tego skoro szli, jak ślepi, nie widząc, że ci co rozkradli obrazy, pomordowali dzieci i sprzedali konie idą także po nich. Oni zaś nie mają przed tym łapczywym tłumem żadnej obrony. Literalnie żadnej. Tak samo, jak dziś my jej nie mamy.
Po wojnie, po cichutku, ci z ziemian, którzy ocaleli stali się przedmiotem dyskretnej adoracji. Nie mówiono o nich i nie wspominano jaką istotną rolę odgrywali zawsze w Polsce. Mówiono tylko, że wykorzystywali prosty lud i karmili się jego krwawicą. Po cichutku zaś próbowano ich naśladować. Celowali w tym komunistyczni dygnitarze z brudem za paznokciami, którzy wieczorami chuchali na srebrny półmisek, kupiony gdzieś „Desie” i przecierali go rękawem koszuli, żeby lepiej błyszczał. Czuli się lepsi dzięki temu półmiskowi i bardziej dostojni. Czuli się posiadaczami.
Dziś w podobne naśladownictwo bawią się nuworysze, którzy nie przypuszczają nawet co to znaczyło gospodarować na tysiącach hektarów w kraju, gdzie nikt z chłopów nie mówi po polsku, co to znaczyło dogadywać się z tymi ludźmi, utrzymywać dyscyplinę i porządek, przeciwstawiać się rosyjskim urzędnikom i oficjalnej państwowej polityce. Nie przypuszczają także co to znaczy dochód, prawdziwy dochód z ziemi, a nie te ochłapy, które pozostawia w ich rękach urząd skarbowy III RP.
Dlaczego nas tego pozbawiono? Dlatego, że to była Polska najprawdziwsza, jakiej nie poznamy już nigdy. Polska, której nas pozbawiano sukcesywnie wykupując ją na zatracenie za jakieś fałszywe asygnaty, za rzekomą sprawiedliwość społeczną, za wolność ludów sąsiednich, które użyły tej wolności, jak pies w studni, za równy podział majątku narodowego i inne podobne mrzonki.
Nieprawdą jest bowiem to o czym śpiewają różni poetyczni bardowie z gitarami w rękach. Rosji i rosyjskiej rewolucji nie zależało ani na naszych duszach, ani na zdetronizowaniu Pana Boga. To bajki dobre dla pensjonarek. Chodziło o ziemię, stada i ludzi, który można wcielić do armii lub zmusić do tego, by służyli, a w najgorszym razie obłożyć podatkiem. I dalej chodzi tylko o to. Tyle, że przez te wszystkie koncesje, które tak lekkomyślnie czyniliśmy na rzecz wschodu w ciągu ostatnich stu lat nie kupiliśmy sobie bezpieczeństwa i spokoju, nawet to państwo, rzekomo narodowe, nie jest takie, jakim chcielibyśmy je widzieć. Doprowadziliśmy jedynie do tego, że dziś to my wszyscy żyjemy na kresach. Wszyscy jesteśmy kresowiakami. Tyle, że bardzo biednymi.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy