Ile razy przychodzi mi wracać do starych wpisów z tego bloga, czuję się nie za dobrze. Głównie chodzi mi o to, że nie chcę, by ktoś pomyślał, że idę w kierunku czegoś, co niektórzy nazywają odcinaniem kuponów. Mam też przy tym poczucie, że większość tych, którzy tu bywają – bywają nie po to, by czytać wciąż to samo. Mimo to, raz na jakiś czas, istotnie pozwalam sobie na przypominanie starych wpisów. Czemu więc to robię? Otóż zawsze stoi za tym przekonanie, że coś co było naszym zmartwieniem już kiedyś, wiele miesięcy temu, wraca dokładnie w tej samej postaci i nagle okazuje się, że wciąż wymaga komentarza. Wymaga tego komentarza naprawdę bardzo, a ja nie chcę milczeć, ale też nie mam […]
Ile razy przychodzi mi wracać do starych wpisów z tego bloga, czuję się nie za dobrze. Głównie chodzi mi o to, że nie chcę, by ktoś pomyślał, że idę w kierunku czegoś, co niektórzy nazywają odcinaniem kuponów. Mam też przy tym poczucie, że większość tych, którzy tu bywają – bywają nie po to, by czytać wciąż to samo. Mimo to, raz na jakiś czas, istotnie pozwalam sobie na przypominanie starych wpisów. Czemu więc to robię? Otóż zawsze stoi za tym przekonanie, że coś co było naszym zmartwieniem już kiedyś, wiele miesięcy temu, wraca dokładnie w tej samej postaci i nagle okazuje się, że wciąż wymaga komentarza. Wymaga tego komentarza naprawdę bardzo, a ja nie chcę milczeć, ale też nie mam aż takiego talentu, by w odniesieniu do jednego problemu stworzyć dwa osobne, niepowtarzające się komentarze. I wtedy wracam do owej starej, tak mocnej i dźwięczącej, na jaką mnie wówczas było stać, refleksji i ją przedstawiam raz jeszcze, starając się jedynie – jeśli tylko mi jakaś świeża myśl przyjdzie do głowy – ją odpowiednio uzupełnić. Lub przyciąć. By była może jeszcze bardziej intensywna.
Dziś znów znalazłem się w tej sytuacji, że coś co wydawało się już dawno załatwione, wyjaśnione i rozstrzygnięte, powraca, a ci, którzy – jak można było wierzyć – mieli dość czasu, by swoje opinie zweryfikować, żyją starymi uprzedzeniami i oczywiście brną, brną i brną. Chodzi mianowicie o Martę Kaczyńską i jej prawo do bycia nie tylko córką swego ojca, ale kimś, kto w naturalny sposób ma prawo – czy, ktoś może nawet powiedzieć, obowiązek – kontynuowania jego dzieła. Nie pozwolono jej tego zrobić wiosną zeszłego roku, kazano jej milczeć i zniknąć – wbrew czemuś, co można by nazwać naturalnym porządkiem rzeczy – i nagle dziś, znów pojawia się te dziwaczne żądanie: żeby ona akurat siedziała cicho. Tym razem z ust samego Jacka Kurskiego. Nie my. Ona. My możemy sobie szaleć. A ona najlepiej niech założy jakąś fundację i zajmuje się chorymi dziećmi. Tak. Najlepiej dziećmi.
A zatem, proszę łaskawie posłuchać raz jeszcze. I, jeśli ktoś uważa, że się mylę, to chętnie się posprzeczam.
Pisałem na swoim blogu parę razy o Richardzie Nixonie, nie jako o nieudaczniku i kłamcy, lecz o jednym z największych amerykańskich prezydentów, zniszczonym przez czasy, w których przyszło mu działać. W wywiadzie, który miałem okazję czytać, Nixon dumając nad swoją polityczną karierą, mówi tak:
„Nie wszyscy możemy być prezydentami Stanów Zjednoczonych. Nie każdy z nas może być prezesem General Motors. Jak to się dzieje? Częściowo to kwestia szczęścia. Choć bardziej byłbym skłonny przypuszczać, że większe znaczenie ma korzystanie z możliwości. Przede wszystkim, w polityce trzeba być gotowym do podejmowania wielkiego ryzyka. Trzeba bardzo ryzykować. Kiedy patrzę w przeszłość, przypominam sobie wielu bardzo zdolnych, bardzo inteligentnych, bardzo charyzmatycznych ludzi, którzy zatrzymali się w Kongresie. Którzy nigdy nie doszli do Senatu. Nigdy nie zostali gubernatorami. Którzy zatrzymali się na tym poziomie. Ponieważ nie chcieli zaryzykować bezpiecznej posady. A kiedy człowiek zaczyna myśleć zbyt wiele o swoim bezpieczeństwie, nigdy nie odniesie pełnego sukcesu. Trzeba bardzo ryzykować i nawet przegrać, kiedy jest taka konieczność. A można przegrać i dwa razy, i trzy, ale należy wciąż wracać. W tym cała tajemnica”.
Uważam, że jednym z największych nieszczęść komunizmu było to, że zabił on w ludziach naturalną dążność do osiągania sukcesu. Ale nie tylko. Komunizm sprawił, że jeśli ktoś osiągał sukces, zostawał dyrektorem, prezesem, czy premierem, to za tym bardzo często nie stała ani praca, ani ambicja, ani zdolności, ale wręcz przeciwnie – ich brak i ich kompletna zbędność. I oczywiście, ci sami ludzie, społecznie funkcjonowali nie jako ktoś godny szacunku i naśladowania, lecz jako najgorszy typ ludzkiego upadku. Wydaje mi się, że to stąd właśnie, jeszcze dziś tak wielu z nas gardzi nie tylko urzędnikami, nauczycielami, lekarzami, sędziami, politykami, nie tylko posłami, premierami, prezydentami, ale wręcz Polskim Państwem. I to niezależnie od tego, czy wielu z nich na tę pogardę zasługuje, czy nie, i niezależnie od tego, czy Polska nam dała więcej powodów, by ją kochać, czy by z niej szydzić.
A więc nie mamy szacunku do Polskiego Państwa, bo uważamy je za zjawisko przypadkowe. Uważamy, że są ludzie zdolni i mało zdolni, i że niektórzy z nich mają kompetencje, a inni nie mają, a co z tego wyniknie, to wyłącznie kwestia przypadku. I to jest oczywiście bardzo niedobre. Raz, dlatego że prowadzi do przekonania, że tak naprawdę nie ma nic poza z jednej strony kompetencjami, a więc techniką, i z drugiej strony przypadkiem. Z tego punktu widzenia, to że wspomniany wyżej Richard Nixon został prezydentem Stanów Zjednoczonych wyłącznie przez to, że był kompetentny, albo został tam awansowany przez swoich kumpli, lub rodzinę. Z tego punktu widzenia, wszystko to co opowiada Nixon, a więc ta gotowość do podejmowania ryzyka, upór, i to coś jeszcze, czego już nie sposób nazwać, jest kompletnie bez znaczenia. Nixon bowiem został prezydentem Stanów Zjednoczonych, bo się dobrze uczył na studiach, albo był wyjątkowym sukinsynem, a takim zawsze łatwiej. A zatem, jest wręcz niemożliwe, żeby on awansował tak wysoko, bo był na przykład jakoś tam dotknięty palcem Boga. I ten typ myślenia uważam za bardzo przykre dziedzictwo bolszewickiej Polski.
Też tu na naszym blogu, tyle że ledwo wczoraj, napisałem tekst o Marcinie Dubieneckim i próbach Systemu, by go zniszczyć, ale też przy o okazji, pojawił się naturalnie temat Marty Kaczyńskiej i tego, jak to ten sam System uniemożliwia – choćby z wypowiedzi Jacka Kurskiego, o której już wcześniej wspomniałem, wynika, jak skutecznie – jej całkowicie naturalną działalność publiczną. Efekt tego, w znacznym stopniu sprowadził się do tego, że jeden z naszych przyjaciół Traube się z nami pożegnał, a wielu innych wzruszyło ramionami. A zatem, jak to się stało, że ten atak skończył się takim powodzeniem?
Całość na www.toyah.pl
"Gdy tylko zobaczysz, ze znalazles sie po stronie wiekszosci, stan i pomysl przez chwile" - Samuel Langhorne Clemens"