O dalszy rozwój chmur kłębiastych
24/02/2012
319 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
W orwellowskim 1984 roku prof. Leszek Kołakowski ogłosił artykuł dowodzący, że można być konserwatywno-liberalnym socjalistą.
Prof. Leszek Kolakowski w swoim długim życiu dowodził już niejednego, więc nikogo specjalnie nie zaskoczyła próba pogodzenia konserwatywnego liberalizmu z socjalizmem. Kluczowy dla zrozumienia przyczyn podjęcia się tego zadania przez sędziwego profesora jest właśnie ów orwellowski rok 1984. Wielką Brytanią rządzi wtedy żelazną ręką Żelazna Dama, czyli Małgorzata Thatcher, a Stanami Zjednoczonymi – Ronald Reagan. Związek Radziecki stopniowo pogrąża się w zamęcie, budząc już nie lęk, ale politowanie i nawet europejskie komuchy próbują na gwałt, przy pomocy tzw. eurokomunizmu stworzyć wrażenie, że ulepione są z innej faryny. W tej sytuacji trudno było liczyć na to, że bycie zwyczajnym, ortodoksyjnym socjalistą nadal będzie dostarczało i liści do wieńca sławy i pieniędzy. Prof. Kołakowski zaś, obok innych, niezliczonych przymiotów i zalet, miał również i tę, że zawsze poszukiwał prawdy. Nie tylko poszukiwał, ale i znajdował – a tak się akurat składało, że za każdym razem odkrywał taką prawdę, która na danym etapie dziejowym przynosiła i liście do wieńca sławy i bardziej konkretne nagrody. W tej sytuacji trudno mu się dziwić, że akurat w orwellowskim roku 1984, kiedy Wielką Brytanią rządziła pani Thatcher, a Stanami Zjednoczonymi – Ronald Reagan, doznał olśnienia w kwestii harmonijnego połączenia konserwatyzmu, liberalizmu i socjalizmu. Takie odkrycie nie tylko zgodne było z mądrością naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, że „pokorne cielę dwie matki ssie”, ale i wydawało się bardzo perspektywiczne. I rzeczywiście – prof. Kołakowski nie tylko doczekał się wielu wyznawców, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju, ale nawet epigonów.
Wspominam o tym wszystkim między innymi dlatego, by potwierdzić, iż dla filozofów nie ma rzeczy niemożliwych i w sprzyjających warunkach można na nich liczyć, że potrafią udowodnić wszystko co trzeba i jak się należy. Na przykład prof. Tadeusz Zieliński, najwybitniejszy w Europie, a zatem – siłą rzeczy i na świecie – znawca antyku w okresie międzywojennym twierdził nawet, że dla umysłu filozoficznie wyrobionego różnica między monoteizmem i politeizmem wcale nie jest przeszkodą nie do pokonania. Czegóż chcieć więcej? Podobnie podchodził do rzeczy również ks. prof. Stefan Pawlicki z Uniwersytetu Jagiellońskiego w dawno minionej epoce jego świetności. Był on wielkim smakoszem i dobry obiad czy kolacja były dla niego wydarzeniem wielkiej wagi. Uczestniczył kiedyś w posiedzeniu uczelnianego senatu poświęconego rozstrzygnięciu jakiejś kwestii, a gdy przedłużająca się dyskusja zaczęła grozić mu spóźnieniem na proszoną kolację, opuścił zebranie oświadczając na odchodnym, że cokolwiek prześwietny senat uradzi, to „uzasadnienie tak czy owak znajdą już panowie koledzy z Wydziału Prawnego”.
Dlatego z pełnym zrozumieniem odniosłem się do uwag kolegi Grzegorza Dzika, z którym dyskutowałem rozwiązania przedstawione w mojej poprzedniej publikacji pod tytułem: Rysuje się koncepcja – by wyposażyć rząd w uprawnienie określania obywatelom maksymalnej granicy przeżywalności – co pozwoliłoby z jednej strony na podtrzymanie chwiejącego się w posadach systemu socjalistycznego, a z drugiej – pozwoliłoby na uniknięcie konieczności podwyższania wieku emerytalnego, która – jak widać – budzi wątpliwości wśród naszych Umiłowanych Przywódców i nawet – wśród Parlamentarnej Grupy Kobiet, której dotychczas w zasadzie wszystko się podobało. Koledze Dzikowi koncepcja ta, ma się rozumieć, szalenie się spodobała, ale podniósł wątpliwość, która w ramowych rozważaniach została przeze mnie pominięta. O ile bowiem ustanowienie maksymalnej przeżywalności w odnieniesiu do zwykłych obywateli nie powinno u nikogo budzić najmniejszych wątpliwości – zgodnie z zasadą sformułowaną w poemacie „Towarzysz Szmaciak” przez Janusza Szpotańskiego, że „trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie – zrobić mydło” – o tyle, kiedy tylko pomyślimy o naszych Umiłowanych Przywódcach, to wątpliwości pojawiają się natychmiast. Jakże bowiem nakłonić ich do uchwalenia ustawy, czy nawet – normy konstytucyjnej, wyposażającej rząd w uprawnienie ustanawiania maksymalnej przeżywalności, jeśli nawet zwykłe przedłużenie wieku emerytalnego budzi w nich taką niechęć i rezerwę? Dlatego – ciagnął kolega Dzik – to socjalistyczne, egalitarne, demokratyczne rozwiązanie trzeba uzupełnić zarówno o elementy arystokratyczne, jak i rynkowe. Element artystokratyczny powinien przybrać postać przywileju zarezerwowanego dla Umiłowanych Przywódców, podobnego w konstrukcji do immunitetu parlamentarnego. Na czas sprawowania mandatu Umiłowany Przywódca nie podlegałby rygorom maksymalnej przeżywalności i mógłby sobie żyć, ile dusza zapragnie, to znaczy – aż do naturalnej śmierci – jednakże tak długo, jak dlugo piastowałby mandat. W ten sposób Umiłowani Przywódcy zyskaliby dodatkową, bardzo silną motywację do pracy na rzecz dobra wspólnego, zaś coraz nudniejsze kampanie wyborcze nabrałyby niespotykanej dotąd intensywności. Element rynkowy w koncepcji powinien polegać na stworzeniu obywatelom możliwości zakupienia sobie dodatkowych miesięcy, a nawet lat życia – oczywiście przy przyjęciu zasady, że płatność następuje z góry bez możliwości późniejszego odstąpienia od umowy. To znaczy – bez możliwości odzyskania wpłaconych pieniędzy nawet w przypadku, gdyby taki obywatel utracił chęć do kontynuowania życia. Wprawdzie – ciągnął kolega Dzik – nie jest to rozwiązanie do końca liberalne, ale nie możemy zapominać, że – po pierwsze – wszystko, co czynimy, czynimy dla podtrzymania systemu socjalistycznego, więc nie można przesadzać z liberalną, wolnorynkową ortodoksją, a po drugie – z chwilą zapłaty za prawo przedłużenia życia, pieniądze stają się własnością państwową, więc nawet z liberalnego punktu widzenia nie bardzo można przeciwko takiemu rozwiazaniu grymasić.
Dzięki tym słusznym i cennym uwagom kolegi Dzika, swoją pierwotną ramową, egalitarną, socjalistyczną i demokratyczną koncepcję, niniejszym wzbogacam elementami konserwatywnymi i liberalnymi, zgodnie ze spiżową myślą profesora Leszka Kołakowskiego, odkrytą w orwellowskim roku 1984. Okazuje się, że każda słuszna myśl, raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora.
Stanisław Michalkiewicz