Nasze miejsce w światowej gospodarce
Według ogłoszonego w internecie rankingu największych gospodarek świata Polska znalazła się na 22 miejscu, co odpowiada mniej więcej naszej pozycji w zaludnieniu z tej samej listy. Nie byłoby z tym większych problemów gdyby autorzy tego zestawienia nie posłużyli się wskaźnikiem waloryzacji nominalnych danych przedstawionych w dolarach amerykańskich. PKB Polski wynoszące nominalnie 500 mld. dolarów / wg. danych za rok 2011/ po zwaloryzowaniu osiąga wartość blisko 800 mld. dolarów, czyli o przeszło 60 % więcej.
Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że PKB całej UE wynoszące 17,6 biliona dolarów po zwaloryzowaniu spada do 15,6 biliona to okaże się, że jesteśmy krajem o połowę tańszym od przeciętnej unijnej. Każdy, kto choć trochę porusza się po Europie może śmiało stwierdzić, że jest to absolutna bzdura, bo nie chodzi tu wyłącznie o kraje najdroższe jak Belgia, Francja czy Luksemburg, ale o średnią obejmującą Rumunię i Bułgarię.
Ale ta „waloryzacja” w wydaniu GUS potrzebna jest władcom Polski dla wykazania jak nam dobrze się powodzi, niestety niewiele to pomaga bowiem z tego samego zestawienia wynika, że nasz PKB w przeliczeniu na mieszkańca wzrastający dzięki temu zabiegowi z nominalnych 13 tys. dolarów aż do 20 tys. to zaledwie 30 miejsce na omawianej liście. To, że wyprzedzają nas i to wysoko Czechy /przeszło 26 tys./ i Hiszpania /ponad 30 tys./ nie dziwi, chociaż z Hiszpanią mieliśmy dochód narodowy na tym samym poziomie przed wojną domową w tym kraju, a także jeszcze w 1970 roku, ale że mamy niższy dochód od Portugalii /przeszło 23 tys. dolarów/ to raczej żenujące nawet przechodząc do porządku dziennego nad cudem gospodarczym GUS’ u w postaci waloryzacji naszych dochodów.
Polską gospodarkę niszczą wespazjańskie podejście fiskusa, biurokracja i związana z nią korupcja, braki w infrastrukturze, ale też i ślepe posłuszeństwo wobec dyskryminacyjnej polityki unijnej. Począwszy od 1989 roku nie mieliśmy ani jednego rządu, który chciał wprowadzić niezbędne radykalne zmiany w polskiej polityce gospodarczej, nawet rokujące w tym względzie nadzieje rządy Olszewskiego i Kaczyńskiego nie uczyniły tego w skali odpowiadającej możliwościom i potrzebom.
W ciągu całego tego okresu nie podjęto ani razu inicjatywy dla stworzenia polskiej specjalności w gospodarce europejskiej, a także światowej. Mimo wszystkich obciążeń gospodarki z czasów PRL były takie możliwości jak choćby w przemyśle okrętowym, maszyn budowlanych i rolniczych, chemii, a nawet elektronice.
Wszystkie te przemysły oddano na łup obcych firm częstokroć nie lepszych, a nawet gorszych od krajowych.
Również w rolnictwie i przemyśle spożywczym po wejściu do UE zamiast zastosowania generalnej ofensywy na rynki unijne korzystając z dwóch zasadniczych walorów, -mniejszej chemizacji i niższego poziomu kosztów wytwarzania, zgodzono się na dyskryminacyjną redukcję wolumenu produkcji.
Wleczemy się w ogonie unijnym, co być może jest życzeniem mocodawców tego niewydarzonego układu, ale obowiązkiem władz polskich jest bezwzględna walka o poprawę naszej pozycji i większy udział we wzajemnej wymianie wewnątrz Unii, a także równorzędny dostęp do rynków poza Unią.
Dotyczy to szczególnie rynku rosyjskiego i krajów posowieckich, a także niezrównoważonej wymiany z Chinami i pozostałymi dalekowschodnimi „tygrysami”.
Średnio unijny PKB na mieszkańca to 32,8 tys. dolarów mamy w Polsce, zatem zaledwie 63 % tej kwoty i to mimo zawyżonej waloryzacji, tak naprawdę to nie sięgamy nawet jego połowy, a przecież średni unijny dochód na mieszkańca nie jest zbyt wysoki, jest przecież dużo niższy od amerykańskiego, kanadyjskiego, japońskiego czy australijskiego.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że w UE nie widać perspektyw na poprawę, odwrotnie wobec konieczności ratowania unijnych bankrutów, a właściwie wspomagania najbogatszych banków, grozi nam jeszcze obniżenie i tak niskiego poziomu dochodów.
Sytuacja domaga się radykalnych działań a nie pokornego podporządkowania się dyrektywom władców, UE co z największą gorliwością czyni rząd warszawski.
Przy tej niezbyt wesołej okazji mogłem się nieco ubawić utyskiwaniami na EBC umieszczonymi w internecie opisującymi sukces ekologiczny tego banku. Autor zwrócił uwagę, że nagroda za proekologiczną działalność EBC powinna być zredukowana faktem, że udzielając dumpingowych kredytów budowlanych przyczynił się do naruszenia równowagi ekologicznej przez uruchomienie zanieczyszczającej produkcji materiałów budowlanych dla zbędnych budynków, a przy okazji wywołał wspomniany przeze mnie kryzys euro.
Chciałbym pocieszyć autora, że podobnie jak w amerykańskim kryzysie hipotecznym najwięcej kredytu pochłonęły te budowle, które powstały tylko na papierze i zagrożenie ekologiczne z tego tytułu może pochodzić jedynie ze zużytego na zapewne obfitą dokumentację.
Jeżeli ktokolwiek rozdaje pieniądze to może być pewien, że sępy i hieny poczują to jak swąd padliny i natychmiast się zbiegną. Tylko, że w tym przypadku podobnie jak w Ameryce te sępy i hieny siedzą w samym centrum decyzyjnym takich pomysłów, a biedni kredytobiorcy hipoteczni służą jedynie jako pretekst. Wystarczy zestawić wartość inwestycji opartych na kredycie hipotecznym z rozmiarami udzielonych kredytów.
A zresztą jak zwykle płatnikami takich afer są najbiedniejsi, czyli my.