Bez kategorii
Like

Nasz naród jak lawa, czyli michnikowszczyzna po Michniku

04/03/2012
451 Wyświetlenia
0 Komentarze
41 minut czytania
no-cover

Naród, jak pokazał nam to wiek XIX, jest w stanie, odrzuciwszy na nic mu nieprzydatną „skorupę”, wytworzyć elitę nową, nawet w warunkach niesprzyjających. Natomiast elita bez narodu − to po prostu nonsens.

0


 

 

 

 

 

 

 

 

 


Jaki rzeczywisty wpływ miał Adam Michnik na kształtowanie "nowej" Polski po 1989 roku Dlaczego tylu ludzi z jego otoczenia bezwzględnie uległo jego wpływowi i bezkrytycznie przyjmowało jego słowa? Michnikowszczyzna to nie tylko zespół głoszonych przez Michnika tez i postulowanych przez niego zachowań. To grono ludzi, współtworzących jego propagandową linię w "Wyborczej" i w innych, poddających się jej wpływowi mediach. To przede wszystkim liczne grono adresatów tej propagandy, związanych z Michnikiem emocjonalnie w stopniu nie mniejszym, niż wykpiwane na salonach moherowe babcie przepojone podziwem dla księdza Rydzyka. To rzesza polskich inteligentów i jeszcze liczniejsza — półinteligentów, którzy ulegli graniczącemu z amokiem uwielbieniu dla redaktora naczelnego "Wyborczej" jako wyroczni etycznej, politycznej i intelektualnej”.

— Rafał A. Ziemkiewicz.


 

 
Nasz naród jak lawa, czyli michnikowszczyzna po Michniku
 
Muszę wytłumaczyć się Czytelnikom z faktu, że po sukcesie pierwszego wydania książka ta na tak długi czas zniknęła z księgarń.
 
Oddając do rąk Czytelników po pięciu latach drugie wydanie "Michnikowszczyzny" nie dokonałem w tekście zbyt wielu zmian, ograniczając się do poprawienia oczywistych błędów oraz rozwinięcia fragmentu, który stał się przedmiotem wciąż nie zakończonego procesu sądowego. Dodałem tylko jeszcze jedno posłowie. Ponieważ wydaje mi się ono istotne, chciałbym tą drogą umożliwić zapoznanie się z nim tym wszystkim, którzy kupili pierwsze wydanie.
 
1.
Kiedy ją pisałem, moment historyczny wydawał się przełomowy − w wyborach parlamentarnych roku 2005 cztery piąte głosujących poparło partie, które deklarowały stanowcze odrzucenie dotychczasowego, okrągłostołowego porządku. W tym głównie PiS i PO, dwie partie postsolidarnościowe, które zgodnie zapowiadały „szarpnięcie cuglami" i budowę nowej Polski − zasadniczo lepszej niż ta postanowiona w Magdalence, jednym dająca nieuzasadnione przywileje, a innym zagradzająca drogę rozwoju i samorealizacji „szklanym sufitem". Ówcześni politycy PO nazwali to wymarzone lepsze państwo „czwartą rzeczpospolitą". Nie byłem jedynym, który liczył, że coś z tych zapowiedzi zostanie spełnione.
 
Nie zostało. Przywódcy polityczni, którzy wtedy wydawali się, jako liderzy solidarnościowej opozycji wobec rządów postkomunistycznych, naturalnymi sojusznikami, wyeliminowawszy wspólnego wroga, a także potencjalnych konkurentów do władzy we własnych obozach, i pozostawszy na politycznej scenie praktycznie sami, rozpoczęli między sobą polityczną wojnę totalną. Trzeba ją nazwać w ten sposób, bo tak samo jak opisywana tu „wojna na górze", i ta pomiędzy Tuskiem a Kaczyńskimobliczona była na całkowite zniszczenie i eliminację wroga. W pewnej chwili wydawało się, że Kaczyński swoimi manewrami politycznymi osiągnie zwycięstwo − był już blisko rozkruszenia partii opozycyjnych i wydobycia z nich kilkudziesięciu posłów niezbędnych do sformowania stabilnej sejmowej większości. Potem przyszła nieoczekiwana zmiana,
 
Tusk znakomicie wyczuł nastroje społeczne i dzięki skutecznemu pijarowi rozkręcił tak powszechną niechęć do Kaczyńskich, że gdyby nie katastrofa w Smoleńskuprawdopodobnie zdołałby ich całkowicie wyeliminować. Zarówno manewry pierwszego, jak i propaganda drugiego były nacechowane postępującym brakiem skrupułów, i, prawem sprzężenia zwrotnego, powodowały stałe rozognienie politycznej wojny domowej. Do chwili, gdy piszę tę słowa, wojna ta nie została rozstrzygnięta i bodaj jest dalszą od rozstrzygnięcia niż kiedykolwiek. Natomiast szkody, jakie poczyniła, są już prawdopodobnie nie do naprawienia.
 
Stary, dominujący w latach dziewięćdziesiątych podział na post-komunę i post-solidarność zanikł, ale opisane w tej książce wysiłki Adama Michnika i jego akolitów, by zbudować na jego gruzach i narzucić Polakom bezalternatywnie modernizacyjną elitę godzącą establishment „z obu stron historycznego podziału" nie przyniosły zamierzonych rezultatów. Kolejne siły polityczne, w których pokładał Michnik nadzieję, były zmiatane ze sceny politycznej przez wyborców. W Polsce podzielonej ostatecznie pomiędzy braci Kaczyńskich a Donalda Tuska michnikowszczyzna pozbawiona została wyboru, musiała znaleźć się w obozie tego drugiego, ale na jego, nie na swoich warunkach. A potem stało się jej udziałem to, co nieuchronne w środowiskach wytwarzających skamieniałą, sztywną hierarchię − liderzy słabną ze względów czysto biologicznych, bezbarwni klakierzy nie są w stanie ich zastąpić, a tych bystrzejszych dawno już nie ma, poszli szukać własnych, alternatywnych salonów. Pomiędzy michnikowszczyzną ad. anno domini 1990 a tą z roku 2010 różnica jest taka mniej więcej − uwzględniając, że czas płynie dziś szybciej − jak pomiędzy tymi „oświeconymi" z obiadów czwartkowych u króla Stanisława Augusta, a tymi, którzy spotykali się u generałowej Zajączkowej.
 
Hegemoni politycznej sceny, odniósłszy wspólnie zwycięstwo nad Kwaśniewskim i Millerem i unieważniwszy „podział postkomunistyczny", musieli odwołać się do jakiegoś innego podziału, który uzasadniałby ich świętą wojnę. Piszę „odwołać się", a nie, jak się pisać przyjęło, „wykreować" go. Politycy nie są aż tak potężni, by kreować społeczne emocje. Politycy są jak żeglarze, którzy przecież nie decydują o wietrze, ich umiejętnością jest tylko − jak zresztą objaśniał to Jarosław Kaczyński w książce-wywiadzie Teresy Bochwic z 1991 roku − „wyłapywanie pojawiających się wiatrów" i odpowiednie do nich nastawianie swych partyjnych żagli, tak, by popchnęły łódź w zamierzoną stronę i nie wyłamały przy tym masztu.
 
A do czego odwołać się mogli Kaczyński i Tusk? Pierwszy obstawił niezadowolonych, których głosy do roku 2005 zawsze przeważały nad zadowolonymi. Wydawało się, że w ten sposób zamknął wroga w pułapce „polski liberalnej" i na zawsze pozbawił szans na poparcie większości. Stało się jednak inaczej, Tusk bowiem, przyjąwszy tę grę, wywinął się tradycyjnej, budzącej niechęć prostego wyborcy retoryce salonu (psychiatria nazywa ten rodzaj dyskursu „urojeniami wyższościowymi") i odwołał do modernizacyjnych aspiracji, do chęci wejścia do salonu, która w momencie znacznej poprawy bytu okazała się w Polakach silniejsza od chęci rozpędzenia go.
 
Nie wdając się w szczegóły, które objaśniałem gdzie indziej, trzeba zauważyć, że było to tylko nowe odczytanie podziału znacznie starszego, głębinowego, przecinającego Polskę u samej podstawy i budzącego najsilniejsze emocje. Do emocji generowanych przez dwa oddziałujące na Polaków bieguny − tradycjonalistyczny, z ideałami patriotyzmu i wiary, i modernizacyjny, z imperatywem naśladowania wzorców zachodnich. A więc bieguny, których przyciąganie, o czym wielokrotnie pisałem, stale rozrywa Polskę na sarmatyzm i na „oświecenie",na Konfederację i Familię, na lud, uważany przez elitę za ciemny, i na elitę, uważaną  przez lud za zdradziecką.
 
Jest to rozdarcie tyleż specyficznie polskie, sięgające korzeniami ery przedrozbiorowej, co i typowe, dające się zauważyć we wszystkich krajach postkolonialnych. W kraju wolnym w powszechnym przekonaniu elita bierze się z talentu, przedsiębiorczości, pracowitości. W kraju podbitym elita bierze się z kolaboracji.W kraju wolnym awans do elity oznacza szacunek, w podbitym − zdradę i zaparcie się korzeni. Dlatego w kraju wolnym warstwa wyższa czuje się odpowiedzialna za naród, jest jego przewodnikiem i wyrazicielem jego interesów. Natomiast w kraju skolonizowanym − oddziela ją od tego narodu obustronna pogarda, która trwa jeszcze długo po uzyskaniu suwerenności.
 
Postkolonialny podział na społeczne doły, oduczone odpowiedzialności za wspólne dobro i wyżej od rozmaitych cnót ceniące sobie cwaniactwo, oraz na elity zapatrzone we wzorce płynące z metropolii, przyznające sobie rolę strażników cywilizacji ustanowionych nad dzikimi i nieobliczalnymi rodakami zaważył decydująco na dwudziestoleciu III RP. Sen Krasińskiego o cudzie, który by zjednoczył „z polską szlachtą polski lud", sen na chwilę ziszczony w „Solidarności", w micie Sierpnia, jednającego na barykadzie intelektualistę „z młodym w kasku robotnikiem" − po prostu sczezł. Od zarania „wojny na górze" przepaść pogłębiała się i poszerzała z każdym kolejnym politycznym konfliktem.
 
Nie jestem w stanie policzyć, po raz który to powtarzam, mam wrażenie, że ta obserwacja stała się już osią jeśli nie całej, to większości mojej publicystyki. A co najmniej trzech książek, które, zresztą ku pewnemu zaskoczeniu dla mnie, ułożyły się w tryptyk usiłujący opisać tę dwudziestoletnią przygodę Polaków z wolnością, do której tak trudno okazało się dorosnąć. W „Polactwie" skupiałem się na opisie zachowań naszego „cwanego niewolnika", wychowanego w poddaństwie peerelu, w „Czasie wrzeszczących staruszków" na klasie politycznej, ze szczególnym uwzględnieniem wspomnianych tu przywódców, którzy dostali  swe ręce Złoty Róg „złoty róg" i zaprzepaścili go, usiłując się nawzajem pozabijać. „Michnikowszczyzna" była głównie badaniem i opukiwaniem tej właśnie postkolonialnej elity, kształtującej się nie jako elita narodu, ale jako „elita przeciwko narodowi".
 
2.
Ale brakowało mi pewności, by książkę, która powstała z wątpliwości i pytań, przenieść w sobie samym na półkę z pewnikami − a czymś takim jest dla pisarza wznowienie. Przymierzałem się do różnych wariantów zmian, nawet do całkowitego przerobienia kilku rozdziałów, szkicowałem sobie kolejne nowe wstępy i posłowia.
 
A potem przyszedł grom z jasnego nieba − katastrofa na smoleńskim lotnisku, żałoba narodowa, wielkie, uliczne rekolekcje, nieprzebrane tłumy pod opustoszałym pałacem prezydenckim i gwałtowna reakcja na nie intelektualnych salonów. I w tych dniach zrozumiałem, że książki, takiej, jaką oddałem do druku w 2006 roku, zmieniać nie ma potrzeby, wyjąwszy oczywiste lapsusy i drobne uaktualnienia.
 
Uświadomiłem sobie, że stało się coś, co natychmiast, z trafnością, jaka zdarza się tylko poetom, i to tym tkwiącym najgłębiej w duszy narodu, zauważył Jarosław Marek Rymkiewicz: „To co nas podzieliło − to się już nie sklei".
 
Otóż to. Wiersz, opluty z punktu przez propagandystów nie sięgających wzrokiem dalej, niż każą wymogi bieżącej partyjnej krzątaniny, uchwycił główny znak, jaki dała nam narodowa żałoba. Podczas gdy tłumy Polaków wyszły na ulicę zapalać żałobne znicze, modlić się i ustawiać w gigantycznej kolejce do oddania hołdu prezydenckiej parze, „salon" zakipiał pogardliwymi komentarzami o „cyrku", „zbiorowej histerii", „absurdalnym, stadnym zachowaniu", zblazowanymi uwagami na temat „mrocznych wyziewów polskiego mesjanizmu" i „tanatofilii". W coraz bardziej życzliwej takim enuncjacjom atmosferze „Gazety Wyborczej" czy „Krytyki Politycznej" padały kolejne wyznania celebrytów intelektu o strachu, jakich wzbudzają w nich te tłumy „owinięte w biało- czerwone flagi", o „wykluczeniu z żałoby", jakiego rzekomo z ich strony doznają, nie czując się ani patriotami, ani katolikami, choć jako żywo, nie wykluczał ich z tej wspólnoty nikt poza ich własnym, troskliwie hodowanym poczuciem obcości i pogardy dla niej. Padały też wezwania do walki z budzącym się „demonem polskiego patriotyzmu", do „rozbrojenia tykającej bomby" rodzącego się „nowego narodowego mitu", szyderstwa i tradycyjne narzekania, że Polacy, niestety, nie są Niemcami, Francuzami i w ogóle Europejczykami, wyjąwszy, oczywiście, tych, którzy tę polską zaściankowość zauważają i skarżą się na nią niosącym nam oświecenie salonom zachodnim i ich mediom.
 
Polski establishment patrzył na żałobę Polaków dokładnie tak, jak zlatynizowani, zanglicyzowani czy zromanizowani tubylcy w koloniach, pełniący tam funkcje drobnych oficjalistów, sekretarzy albo podoficerów i niezmiernie z tego dumni, musieli patrzeć na swych mniej ucywilizowanych rodaków odprawiających jakieś tradycyjne rytuały przy tam-tamtach. Z mieszaniną pogardy i lęku. I z bezbrzeżnym poczuciem wyższości.
 
3.
Na czym polega klęska tej, najszerzej mówiąc, formacji, której patronem stał się po roku 2007 Tusk? Na tym, że obiecanej modernizacji przeprowadzić ona nie jest zdolna. Tak jak w całych zresztą rządach PO, para, mówiąc obrazowo, poszła w gwizdek. Miliony Polaków kupiły na jakiś czas ofertę awansu symbolicznego: przestajesz się zaliczać do ciemnej części narodu, jeśli jesteś z nami, jeśli śmiejesz się z tych samych co my osób, a te same uważasz za autorytety, jeśli odrzucasz „patridiotyzm", „ciasny katolicyzm" i wszystkie te anachroniczne „stadne instynkty", więżące nas w zaścianku i czyniące zadupiem cywilizowanego świata. W zamian za to my dajemy ci „brend" inteligenta, brend, który, jak często bywa, im mniej inteligencja znaczy w rzeczywistości, tym jest bardziej pożądany, dowodzą tego badania, w których przytłaczające większość Polaków deklaruje, że chce być inteligentami, tak, jak 90 procent. Amerykanów chce być „klasą średnią".
 
Wytworzone przez michnikowszczyznę narzędzia „dystrybucji szacunku" zadziałały, choć już nie do końca w jej rękach ani na jej rzecz, produkując tłumy „inteligentów", których jedynym tytułem do inteligenckości jest tytuł demonstracyjnie kupowanej i obdarzanej zaufaniem gazety.
 
Ale wszystko to rozegrało się i wyczerpało na poziomie symboli, pozorów, jak się to dziś nazywa, „pijaru". Modernizacja przez imitację i tak nie byłaby modernizacją prawdziwą, ale lecz tu nawet imitacja jest tylko pozorem, powierzchownym strojeniem się w błyskotki, bo przejęcie rzeczywistych cywilizacyjnych wzorców Zachodu ani nie jest możliwe dla warstw tak intelektualnie miernych i niewyedukowanych, ani nie jest na rękę tym, którzy za zasłoną takiego „europeizowania" Polski tworzą prawdziwe „grupy trzymające władzę".
 
Słowem − Salon Polski 2010, ten obnażony i obnażający się w chwili narodowego uniesienia, to fasada, w której pogrążający się w demencji pogrobowcy starej inteligencji pokroju Władysława Bartoszewskiego czy Czesława Miłoszastanowią już tylko alibi dla „inteligencji wytnij-wklej" z jej idolami pokroju Kuby Wojewódzkiego.
 
4.
Kilka lat temu, kończąc pracę nad „Michnikowszczyzną" miałem pod powiekami obraz idących na Belweder w zimną listopadową noc podchorążych. Teraz zdaje mi się, że widzę tych samych podchorążych, może trochę starszych i bardziej zaznajomionych z uczuciem goryczy, jak już po upadku powstańczych nadziei, czy to w kraju, czy na emigracji, pochylają się z zapartym tchem nad świeżo wydaną „Dziadów częścią III" Mickiewicza, jak przy tej lekturze „duch z nich uchodzi i błądzi daleko", gdy znajdują w słowach wieszcza swoje myśli, swoje odczucia, nadzieje i wiarę.
 
Zwłaszcza w scenie VII aktu I − w „salonie warszawskim". Salonie zaludnionym przez „kilku wielkich urzędników, kilku wielkich literatów, kilka dam wielkiego tonu, kilku jenerałów i sztabsoficerów" (reżyserów filmowych i tzw. tak zwanych celebrytów w czasach Mickiewicza jeszcze nie było), salonie pełnym hrabiów „świeżo awansowanych z mieszczaństwa", którzy plotą jak ważna jest arystokracja i przywołujących na dowód „Wielką Brytaniję", pisarzy, którzy nie chcących pisać o prawdziwym życiu, tylko bełkoczą kunsztownie cholera jedna wie, o czym właściwie, i kamerjunkrów przepełnionych ubolewających, że „dworu nie mamy w Warszawie"…
 
W salonie, mówiąc krótko, potraktowanym słowami, które poeta wkłada w usta Piotra Wysockiego:
„Nasz naród jak lawa
z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa
lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi
plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi".
 
Mało kto chce pamiętać, że w ciągu następnych kilkudziesięciu lat owa „skorupa" zniknęła rzeczywiście, tak, jak to Mickiewicz prorokował. I zostawmy na boku historyczne szczegóły, które mącą poetycką wizję, pozostańmy w czystym micie, którego Mickiewicz był tyleż prorokiem, co i realizacją.
 
Tak, „rówieśnicy Mickiewicza", których świetnie opisała w sławnej książce profesor Witkowska, przeważnie potomkowie zubożałej, drobnej szlachty, zmuszeni zarobkować pracą umysłową, rzucili wyzwanie salonowi arystokratyczno-ziemiańskiemu, i dali początek elicie nowej − inteligenckiej. I ta inteligencka elita, niosąca myśl niepodległościową, stopniowo wyparła dawną, ugodową czy wręcz kolaborancką wobec zaborców.
 
Polska literatura wieku XIX z zamiłowaniem posługuje się figurą zaprzańca – kosmopolity, takiego (sięgam po dzieło z tych mierniejszych, ale jako lektura szkolna powszechnie znanych) Różyca z „Nad Niemnem" Orzeszkowej, wygłaszającego tyrady o tym, jak piękny jest Paryż i jak żałosne, nudne i zapyziałe te polskie pola kapusty. W wywodach ludzi, którzy dziś, w chwili gdy te słowa piszę, uważają się za jedyną polską elitę, brzmią te same tony. I nie są to cytaty, bo narodowa literatura jest im, generalnie, obca, jest dla nich, jak wszystko, co narodowe, nudna, głupia, dziwaczna i przeszkadzająca w implementowaniu wzorców zachodniej cywilizacji.
 
W dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości czas stwierdzić, że obecnie znajdująca się „na wierzchu" warstwa, która sama siebie uporczywie nazywa „inteligencją", choć z tą dawną, prawdziwą inteligencją nic wspólnego nie ma, bo tamta wyginęła w apokalipsie wojny i w ubeckich katowniach, leży w Katyniu, Palmirach, na emigracyjnych cmentarzach rozrzuconych po całym świecie, ta zaś jest tylko, mówiąc Sołżenicynem, „obrazowanszcziną", gromadą zdeprawowanych przez socjalizm ludzi z dyplomami, ale bez etosu − że ta warstwa postinteligencka  stała się podobnie zbędną narodowi „skorupą", jak przyszpilony przez Mickiewicza do papieru na wieczną hańbę salon hrabiów, „wielkich literatów" i „sztabsoficyjerów".
 
Zbędną, bo niczego nie tworzy, nie formułuje ważkich pytań ani nie wskazuje dróg poszukiwania odpowiedzi. Zastygła w intensywnym przeżywaniu swej wyższości nad „katolickim ciemnogrodem" i zwolniła się od wszelkiego myślenia wiarą w historyczny determinizm, na mocy którego z czasem zostaniemy ucywilizowani na jedynie słuszną modłę przez Unię Europejską, a oni po prostu, jako awangarda narodu, są w tym procesie cywilizowania w pierwszej transzy, przed pogardzanymi „osobami starszymi, słabiej wykształconymi i z mniejszych ośrodków". Osoby starsze wymrą, słabiej wykształcone się dokształci, mniejsze ośrodki zrobią się z czasem większe, i to wszystko załatwi. Nie trzeba nic robić, tylko gorliwie papugować jedynie słuszne wzorce i tresować w tym ciemny lud, aż mu się w głowach rozjaśni.
 
Kto przygląda się Unii Europejskiej uważniej, nie ma wątpliwości, że ta prosta wiara polskiej obrazowanszcziny nie ziści się nigdy. Integracyjny projekt przesilił się, fala odpływa. Przeforsowany w ostatnim jej porywie Traktat Lizboński zdezaktualizował się, zanim wszedł w życie, obsadzenie przewidzianych nim stanowisk bezbarwnymi figurantami z piątego szeregu eurobiurokracji jest tego najlepszym dowodem. Europa wraca do „koncertu mocarstw", do starych zasad polityki formułowanych przez Bismarcka i księcia Gorczakowa, a przy tym wyludnia się, grzęźnie w gospodarczej stagnacji i rozsadzana jest przez nie asymilujących się imigrantów. Ale tego postinteligencki establishment nie jest w stanie ani zauważyć, ani tym bardziej zrozumieć. Polska inteligencja odegrała swą rolę i odeszła, jej dzisiejsza, zapatrzona w siebie karykatura jest już tylko groteską i farsą.
 
W punkcie wyjścia− uznajmy za taki krakowską konferencję o „etosie »Solidarności«" z roku 1990 − rodząca się michnikowszczyzna mówiła jeszcze dużo o Polsce, nie odrzucała patriotyzmu, ale obiecywała pokazać jego nowoczesną formułę. W punkcie dojścia− niech to będzie, na przykład, spotkanie honorowego komitetu poparcia dla Bronisława Komorowskiego w warszawskim Pałacu na Wodzie w roku 2010 − pozostało już tylko uparte poczucie wyższości, starcze zacietrzewienie w nienawiści do tych, którzy nie poddają się narzucaniu hierarchii i języka i, przede wszystkim, totalne wykorzenienie, to, które tak jaskrawo ujawniła żałoba. Polskość sprowadzona tylko do cepelii, wąsów, dwururki, portretów sarmackich przodków i kuchni ziemiańskiej. A pod tym? „Gdyby moja ojczyzna popadła w jakieś tarapaty, myślę tu o sytuacji zbrojnej, to ja natychmiast zostaję dezerterem. Nie zostaję sanitariuszką, nie schodzę do kanału. Pierwsza rzecz, jaką robię, to spierdalam po prostu" − to wyznanie szansonistki Marii Peszek, mocno lansowanej przez media dziedziczki znanej krakowskiej rodziny aktorskiej, nie jest jakimś wybrykiem, jest właśnie tym wzorcem, który uważają za atrakcyjny ludzie wychowani na michnikowszczyznie i jej autorytetach.
 
Naród bez elity − ciężki los. Ale naród, jak pokazał nam to wiek XIX, jest w stanie, odrzuciwszy na nic mu nieprzydatną „skorupę", wytworzyć elitę nową, nawet w warunkach niesprzyjających. Natomiast elita bez narodu − to po prostu nonsens. Nie jest nikomu potrzebna i nie ma żadnej racji istnienia. Już nie Polacy, jeszcze nie „obywatele Europy", do czasu wynagradzani za swą klakierską pilność grantem, dyplomem czy zaproszeniem do poprowadzenia wykładów − komu i co mogą po sobie zostawić?
 
Takie procesy, jak wymiana elity, nie zachodzą szybko, ale w pewnym momencie stają się oczywiste − i to jest właśnie finałowa koda, nadająca sens wznowieniu tego opisu michnikowszczyzny w czasach, gdy jej uroszczenia są już tylko wspomnieniem, a realne znaczenie sprowadza się do roli jednej z wielu sitw, walczącej w postkomunistycznym państwie o utrzymanie wpływów w mediach, środowiskach kulturalnych czy akademickich, i zachowanie władzy „dystrybuowania szacunku".
 
Choć sytuacja, w której ludzie tacy, jak wspomniany Rymkiewicz, jak profesor Krasnodębskiczy profesor Staniszkissą propagandowo z salonu wypychani, a tworzyć go mają ludzie z „talk shows", jest równie śmieszna, jak ongiś elitarność wielkich literatów od „tysiąca wierszy o sadzeniu grochu". Próba ucywilizowania Polaków na siłę poprzez medialną przemoc, poprzez narzucenie warstwom wyższym jedynie słusznego modelu elitarności, a za ich pośrednictwem wtłoczenie go społeczeństwu, skończyła się czymś więcej niż klęską. Po prostu część elit, która się tej operacji poddała, oderwała się od narodu tak, że już się tego nie sklei. Obumrze z czasem, podczas gdy naród pozostawiony sam sobie będzie w konwulsjach i bólach rodzić nową.
 
To, co było, znowu przychodzi. Nie ma doprawdy znaczenia, jak zakończą się te czy tamte wybory, która z obsługujących postkolonialny podział partii zdoła w danym momencie przekonać do zagłosowania na siebie liczniejszą grupę obywateli i usadowić się na kadencję czy dwie za biurkami. Prawdziwa zmiana nie dokonuje się w gabinetach. Prawdziwie ważne są nie ministerstwa, ale dusza narodu. A tu rozstrzygnięcie już zapadło.

 Estabishmęt z michnikowszczyzny w PRL-bis*

Tekst red. Ziemkiewicza jest ważny, bowiem mówi o estabishmencie w PRL-bis. Chociaż znacznie bliższe prawdy byłoby określenie "establishmęty". Bowiem z zasady są to potomkowie morderców polskich patriotów przysłanych do Polski przez ich ukochanego tow. Stalina oraz ich odmóżdżeni janczarzy w postsowieckich mass mediach — którzy ciągle usiłują pouczać Polaków. Ci — ponoć postbolszewiccy — politrucy z postsowieckich medialnych jaczejek ciągle żyją w okresie antypolskiego stalinizmu i z typowym dla UB-eckich propagandzistów żarem m.in. piszą — co podkreśla R.A. Ziemkiewicz — np. o"mrocznych wyziewach polskiego mesjanizmu" mających zdaniem tych bolszewickich politruków wynikać z żałoby po jedynym Polskim Prezydencie, jaki sprawował urząd prezydenta w PRL-bis.

 
To co od lat robią te sowiecko-komunistyczne, a więc zbrodnicze bandy w PRL — przemianowne przez sowieckich generałów z Informacji Wojskowej w PRL na postkomunistyczne elity w PRL-bis — jest tylko kontynuacją wcześniejszych wysiłków ich stalinowskich przodków, antypolskich zbrodniarzy z komunistyczno-sowieckich, zdradzieckich partii typu KPP, PPR i PZPR. A także wielu nienawidzących Polaków i polskości — najprzeróżniejszych stalinowskich inżynierów dusz wysłanych do PRL przez komunistycznego zbrodniarza tow. Stalina.**
 
Także i pewna głośna pani redaktor z GWna reklamuje swój antypolski blog z Czerskiej — pod miłym jej sercu zbrodniczym hasłem: "Tutaj truje michnikowszczyzna i KPP. Polecam – Ewa Milewicz."
 
Zsowietyzowani komuniści — po stalinowsku, za swoimi sowieckimi przyjaciółmi i jednocześnie nadzorcami — nienawidzili Polaków i twierdzili, jak np. pisał to Anatol Fejgin, że: "Trzeba zabić polską dumę, rozstrzelać patriotyzm". Dopóki też mogli — to polskich patriotów masowo mordowali, rozstrzeliwali oraz wywozili do swojego ukochanego, zbrodniczego Związku Sowieckiego. 
 
Od śmierci tow. Stalina, następcy bandytów z PPR i towarzysze z PZPR — przez lata lata zabijali polską dumę i roztrzeliwali patriotyzm — już nie tak, jak to wcześniej czynili to ich towarzysze i komunistyczni bandyci w masowych morderstwach — lecz najczęściej zniekształcającymi prawdę lub wręcz zakłamanymi tekstami artykułów, czy programów radiowych i telewizyjnych. Przodują w tych wszystkich antypolskich łgarstwach oraz nadają ton pozostałym łże-mediom postbolszewiccy politrucy z GWna…
 
W latach 80. XX wieku w PRL bardzo popularne wśród antykomunistycznego społeczeństwa było hasło "TV kłamie". Postsowieckie zakłamanie w postkomunistycznych mass mediach  po 1989 roku — także uzyskało całkiem udaną nazwę i wiele tych propagandowych postkomunistycznych, antypolskich kłamstw jest określanych jako łgarstwa "michnikowszczyzny". Tak więc dzisiaj możemy mówić o tym, że "michnikowszczyzna kłamie".
 
Dlatego, warto pamiętać o książce R.A. Ziemkiewicza opisującej michnikowczyznę, czyli to sowiecko-trockistowskie nieszczęście jakie spadło w 1989 roku na Polskę. Polskę, czyli ten kraj który miał ponoć zostać uwolnony od bolszewickich kajdanów w wyniku sowieckiego cyrku dla naiwnych ładnie nazwanego "okrągłym stołem". Czyli zgrabna i medialna nazwa nadana przez sowieckich generałów w polskich mundurach rządzących wtedy jako sowieccy namiestnicy w PRL.
 

"Władza to nie środek do celu; władza to cel"

O podstawowych celach wszystkich komunistycznych i lewackich polityków oraz partii George Orwell pisał, iż dla nich: "Władza to nie środek do celu; władza to cel. Nie wprowadza się dyktatury po to, by chronić rewolucję; wzmacnia się rewolucję w celu narzucenia dyktatury. Celem prześladowań są prześladowania. Celem tortur są tortury. Celem władzy jest władza."

Tak samo dla sowieckiej agentury w PO celem jest władza i związane z nią możliwości rabunku kraju. Dla tej mafii los Polski oraz Polaków nie ma żadnego znaczenia. Podreśliło to niedawno jakieś bydlę wybrane do Sejmu PRL-bis — wieloletni polityk oraz działacz PO — które stwierdziło, że "Polacy muszą się wyrzec swojej polskości".

Trudno o lepsze podsumowanie kilkuletniego okresu rządów Tuska i jego postsowieckiej jaczejki współpracującej z mafią…

————————————

 * Zob.: Zbrodnicza nienawiść do PiS establish-mętów w PRL-bis
** Zob.: "Trujący nadludzie GWna spod znaku zdradzieckich, sowieckich partii KPP i PPR"
 
0

Andy-aandy http://blogmedia24.pl/blog/3727

Niezależny wędrownik po necie, czasem komentujący... -- Ekstraktem komunizmu i jego naturą, tak samo jak naturą kaądego komunisty i lewaka są: nienawiść, mord, rabunek, okrucieństwo i donos... Serendipity — the faculty or phenomenon of finding valuable or agreeable things not sought for...

823 publikacje
236 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758