Wczoraj pisałem o czterech mitach integracji europejskiej – dzisiaj warto napisać o największym z nich. I najbardziej szkodliwym, bo blokującym myślenie i paraliżującym działanie. To mit wojny.
Kiedy parę miesięcy temu Jacek Rostowski straszył Parlament Europejski wojną, która – rzekomo – niechybnie groziłaby nam po ewentualnym rozpadzie waluty euro, to odwoływał się do bardzo zakorzenionego zabobonu „brukselczyków”. Uważają oni, że Unia uratowała nasz kontynent przed wojną, która na pewno by wybuchła między narodami europejskimi, gdyby nie owa instytucja. Powołują się w tym kontekście na oczywisty fakt, że Wspólnota budowana była w poczuciu traumy II wojny światowej. Mylą jednak przyczyny ze skutkami, fakty z życzeniami, ekspalancje z postulatami. Bo to prawda, że Ojcowie Założyciele zjednoczonej Europy podjęli się trudu integracji w obliczu tego, co spotkało nas w latach 1939 – 1945. To prawda, że doświadczenie straszliwej wojny ciążyło na ich myśleniu i ich działaniach. I to prawda, że chcieli oni – poprzez współpracę gospodarczą – oddalić na zawsze widmo wojny totalnej między narodami Starego Kontynentu. Ale to nie oznacza, że tak się naprawdę stało – że istnienie Unii, funkcjonowanie Parlamentu Europejskiego, rozbudowanie kompetencji Komisji naprawdę były przyczyną pokoju. Bo były one raczej owego pokoju konsekwencją.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie zaprzeczał, że wzmożony handel między państwami europejskimi, wymiana młodzieży, otwarcie granic, współpraca naukowa i ekonomiczna naprawdę przyczyniły się do zachowania pokoju w Europie. Były one – obok protektoratu USA i wspólnego zagrożenia ze strony ZSRR – gwarantem pokoju i rozwoju na naszym kontynencie. Ale nie ma dowodów na to, że istnienie poszczególnych instytucji i ciał politycznych (Komisji, Parlamentu, Rady, Trybunału itp.) było tym, co uratowało kilka pokoleń Europejczyków przez wzajemną rzezią. Nie ma żadnych przekonujących dowodów na to, że cała brukselska biurokracja, tysiące przepisów, miliony regulacji, tony papierów wyprodukowanych przez unijne organy, zapewniły nam pół wieku pokoju. Były one raczej konsekwencją owego pokoju, owej kooperacji, owej współpracy. Może więc warto wrócić do korzeni, do faktów, do prawdziwych przyczyn naszego pokojowego rozwoju, który był nam dany przez ostatnie dziesięciolecia? Nie ma powodów do myślenia, ze jak zniknie Rada, Komisja czy Parlament w Strasburgu, to miliony Europejczyków rzucą się sobie do gardeł i będą się w szale wyrzynać.
Pisałem na początku o tym, że mit wojny blokuje nasze myślenie i paraliżuje nasze działanie. Bo jeśli dziś, szantażowani ową wojną, oddajemy prawo do kształtowania naszego budżetu unijnym (by nie rzecz – niemieckim) urzędnikom, jeśli zgadzamy się na ujednolicenie podatków, jeśli oddajemy prawo do prowadzenia samodzielnej polityki zagranicznej i obronnej, jeśli pozbywamy się własnej waluty, to warto się zastanowić czy my jeszcze mówimy o suwerennym i niepodległym państwie polskim. Mam poważne wątpliwości, bo wszystkie te rzeczy są przymiotami niezależności i niepodległości państwa. I jeśli w obliczu groźby wojny, szantażowani nowym holokaustem, biernie zgadzamy się na obdzieranie naszego państwa z atrybutów jego podmiotowości, to warto powiedzieć: istnieje życie po życiu! Istnieje możliwość rozpadu Unii i należy brać to pod uwagę. Istnieje alternatywa dla Europy federalistycznej, dla super-państwa, dla zamiany Europy Ojczyzn w Europę regionów. I mit wojny nie może paraliżować naszej woli i naszego myślenia. Jako politycy polscy, wybierani przez polskich obywateli, mający służyć przede wszystkim Polsce, a nie Europie, musimy mieć odwagę powiedzieć, że są opisywalne i mierzalne ustępstwa na rzecz integracji, których spełnienie zagraża niepodległości i suwerenności Polski. To prawda, nie ma dziś państw w pełni suwerennych, bo każda umowa międzynarodowa w jakiś sposób ogranicza ową suwerenność, ale są takie umowy, które w istocie podważają niepodległość państwa. Do takich umów na pewno należałaby umowa, która zawierałaby pakiet ujednolicenia w ramach Unii polityki zagranicznej, obronnej, monetarnej i fiskalnej. Nie do zaakceptowania jest także propozycja zatwierdzania polskiego budżetu przez kogoś innego, niż polski parlament, bo kształtowanie swojego budżetu to po prostu synonim suwerenności. Musimy zacząć myśleć o możliwości końca Unii, jeśliby dalsza integracja miała pozbawiać nasze państwo kolejnych cech niepodległości i suwerenności. I przestać bać się mitu wojny. Mitu fałszywego i groźnego, bo ograniczającego myślenie i paraliżującego działanie.
My w Polsce nie powinniśmy znać pojęcia integracji za wszelką cenę.