Bez kategorii
Like

Monarchiści wszystkich krajów…

19/07/2011
735 Wyświetlenia
1 Komentarze
26 minut czytania
no-cover

Czwartego lipca br. zmarł 98-letni arcyksiążę Otto von Habsburg, syn ostatniego cesarza Austro-Węgier. Jego zgon zwraca uwagę na los ginących dynastii w Europie. Esej dokonuje przeglądu kadr obalonych monarchów i ocenia szanse ich powrotu na trony.

0


Na całym świecie wygnani monarchowie są ozdobą salonów i ulubionym tematem plotek. Podtrzymywani przez garstkę wiernych dworzan, żyją sobie gdzieś nostalgicznie czekając, aż zmiana czasów przywróci im skradziony (zwykle przez komunistów lub inne lewicowe rewolucje) tron. Czy w dobie szalejącej demokracji i plajty komunizmu takie powroty są rzeczywiście możliwe? Czy monarchia ma szanse powrócić i przetrwać jako ustrój?

        Monarchiści twierdzą, że tak. Na świecie panuje jeszcze wciąż dwudziestu paru monarchów, w tym kilku naprawdę rządzi bezpośrednio całkiem dużymi i ważnymi krajami (Arabia Saudyjska, Tajlandia, Maroko, Jordania), podczas gdy w kilku w innych krajach stabilizują ustrój zapewniając mu dostojeństwo i popularność (Japonia, Wielka Brytania, Hiszpania, Holandia, Belgia, Szwecja, Dania, Norwegia, Malezja). Jednakże najciekawsi są monarchowie, którzy już nie panują i nie rządzą. Jest ich ciągle wielu, lekko licząc ze dwa razy tyle co panujących, w tym niektórzy to następcy dynastii wygnanych jeszcze w zeszłym stuleciu. Takich rodzin królewskich jest jeszcze około 40. Na ogół jest z nimi tak, że ci, którzy mogliby wchodzić w praktyce w grę – jak np. albański król Leka – są kontrowersyjni jako osoby, zaś ci, którzy są zacni i byliby przez poddanych kochani, nie mają praktycznie żadnego politycznego znaczenia ani szans, jak np. książę Braganza, następca tronu Portugalii.

      Żeby było jeszcze trudniej (a może i zabawniej) ruchy monarchistyczne kwitną także w krajach, gdzie nie ma kim obsadzić tronu (jak np. w Polsce i na Ukrainie), a nawet tam, gdzie nigdy nie było nawet cienia monarchistycznej tradycji, jak np. w USA i w Estonii. Najbarwniejszy jest jednak obraz samych kandydatów do korony. Niektorzy z pretendentów są chodzącymi depozytariuszami starej kultury swego kraju, jak np. dom carskiej Rosji, ale są i tacy, jak następca tronu Gruzji, który ledwo rozumie cokolwiek po gruzińsku, jako że jego rodzina straciła tron w 1801 roku. Mimo to pozostaje on w Gruzji całkiem popularny! Bywają trony, do których pretenduje kilku kandydatów, bądź to z różnych dynastii jak we Francji (Burboni, dynastia Orleańska i dom Bonaparte), bądź z jednej, jak w Rumunii. Są pretendenci do tronów krajów, które już się rozpadły (jak Jugosławia), albo które się połączyły z innymi (np. do jednej z obojga Sycylij, które obecnie są częścią Włoch). Są też królowie, którzy już zrzekli się praw do tronu, ale zachowali spore znaczenie polityczne, jak np. niedawno zmarły w Rzymie król Afganistanu Zahir Szah.

     Bałagan na monarszej scenie jest odbiciem samej idei, która opiera się na założeniu, że najlepszy wybór głowy państwa to krzyżówka genów poprzedniej głowy państwa i jego żony (lub męża), którą następnie poddaje się zwykle starannemu, kosztownemu i długotrwałemu wykształceniu. Zasada ta, która dobrze sprawdza się w hodowli koni wyścigowych, wydaje się mniej przydatna do hodowli władców współczesnego świata. Mimo to monarchizm ma twarde życie. Wygnany z Grecji król Konstantyn, otrzymuje tygodniowo około tysiąca listów na swój londyński adres. Na wymęczonych waśniami Bałkanach eks-monarchowie wciąż pozostają ważnymi atutami politycznymi, często poważniejszymi niż niejedna partia w wyborach.

      Tracąc tron monarcha rzadko traci od razu wszystkich swoich poddanych i ich sympatię. Wyjątkiem jest tu może egipski król Faruk, skorumpowany, znienawidzony i otoczony powszechną pogardą na długo przed swym upadkiem, co jak się wydaje niedawno powtórzył jego republikański następca Mubarak. Zwykle wspomnienia o monarsze z biegiem czasu różowieją i jaśnieją, zwłaszcza gdy ci, co go z tronu złożyli okazuja się w praktyce gorsi. Zdetronizowany król na emigracji staje się ośrodkiem lojalności dla uchodźców, a nawet osią, wokół której organizuje się opozycja polityczna, zwłaszcza antykomunistyczna, jak np. wokół królów Laosu, Kambodży i Wietnamu. Losy wielu monarchów, zwłaszcza z Europy Wschodniej, odmieniły się nagle po zmianach 1989 roku i uśmiechnęły się do nich nowe szanse. Np. kiedy w 1992 roku do Rumunii przyjechał król Michał, spotkał się z entuzjastycznym powitaniem przez dziesiątki tysięcy ludzi na ulicach. Popularność takich odkurzonych monarchów jest zdumiewająca. Za wyjątkiem bułgarskiego cara Symeona Saxo-Koburg-Gotskiego, który został nawet …premierem (!), większość z nich nie ma bowiem osobowości, o której można by cokolwiek powiedzieć. Są najczęściej potomkami importowanych niemieckich książąt, którzy panując niczym się wtedy nie zaznaczyli. Prawdopodobnie jest to pragnienie odnowy pewnego autentycznego splendoru i chwały po półwieczu komunistycznej szarzyzny i kiczu. Niektórzy z nich, jak właśnie rumuński król Michał, bułgarski car Symeon albo rodzina carów Rosji mówią zresztą starą, piękną formą swego języka, który w uszach ich byłych poddanych brzmi jak ożywcza bryza nieskażona komunistycznym żargonem.

       Nie znaczy to, że ich powrót na tron byłby łatwy. Jugosłowiański książę Aleksander Karadjordjević i albański król Leka to postacie kontrowersyjne, a poza tym ich rywale siedzą u władzy mocno. Dwumetrowego wzrostu Leka, który w referendum 1996 roku uzyskał z marszu 35% głosów za przywróceniem monarchii, musiał jednak wyjechać z Tirany, skompromitowany po tym jak jego rozochceni zwolennicy ruszyli z bronią na parlament. Nie tylko sam bardzo słabo orientuje się w polityce, ale otacza się jeszcze gorszymi doradcami. Książę Aleksander jugosłowiański, który mówi już tylko łamanym językiem serbo-chorwackim, również musi jeszcze się dużo nauczyć z polityki. Tym bardziej, że jego królestwo już jest ponownie policzone, zważone i rozproszone. Monarchia południowych Słowian upadła po inwazji niemieckiej w 1941, co jednak Chorwaci i Słoweńcy przyjęli z ulgą, bo odczuwali ją jako serbską hegemonię. Dziś Aleksander stoi przed dylematem: jeśli ograniczy swój apetyt tylko do Serbii, zrazi do siebie swych najżarliwszych zwolenników, którymi są serbscy monarchiści pragnący restauracji Jugosławii w dawnych granicach. Jeśli jednak skieruje się z tym do Chorwatów i Słoweńców – ci go wyśmieją.

       Podobny problem mają monarchiści w Austrii i na Węgrzech. Najzagorzalsi z tych pierwszych, skupieni w tzw. Żelaznym Kręgu, pragną nie tylko powrotu Habsburgów, ale i w ogóle cesarstwa w dawnych granicach. Sama dzisiejsza republika Austrii, czyli “Wiedeń i przedmieścia” jak ją pogardliwie określają, nie jest ich zdaniem warta aż tak świetnej dynastii o rodowodzie sięgającym VIII wieku. Podobnie myślą monarchiści wegierscy, którym marzy się dołączenie do Węgier rumuńskiego dziś Siedmiogrodu i nizin południowej Słowacji. Monarchiści to bowiem najczęściej marzyciele imperialni. Właśnie z obawy przed ożywianiem takich apetytów Otto von Habsburg, wnuk Franciszka Józefa, pacyfista i promotor idei paneuropejskiej, poprzysiągł nie ubiegać się o tron dwugłowego orła. Był on zresztą posłem do Parlamentu Europejskiego z ramienia Niemiec i już to samo dawało mu więcej rzeczywistej władzy (i kasy) niż wszystkim innym pretendentom w innych krajach razem wziętym. Tym bardziej, że również jego drugi syn był ambasadorem rządu Węgier do wspólnot międzynarodowych.

        Ówże zmarły w tym miesiącu arcyksiążę (jego pełne imię to Franz Josef Otto Robert Maria Anton Karl Max Heinrich Sixtus Xavier Felix Renatus Ludwig Gaetan Pius Ignatius von Habsburg) to postać dość zacna i dla monarchistów pod każdym względem wzorcowa. W świetle prawa międzynarodowego od 1922 roku był to z Bożej łaski Cesarz Austrii, król Węgier i Czech, Dalmacji, Chorwacji, Slawonii, Galicji i Lodomerii (czyli Rusi Włodzimiersko-Halickiej), król Jerozolimy, arcyksiążę Austrii, Wielki Książę Toskanii i Krakowa, książę Lotaryngii, Salzburga, Styrii, Karyntii, Carnioli i Bukowiny, Wielki Książę Siedmiogrodu, margabia Moraw, książę Śląska, Modeny, Parmy, Picenzy, Guastalli, Friulii, Oświęcimia, Dubrovnika i Zadaru; hrabia Habsburga i Tyrolu, Kyburga, Gorizii i Gradiszki, książę Trentu i Brixen, margrabia Dolnych i Górnych Łużyc etc., etc. Wszystkich tytułów miał około 400. Zresztą oprócz majątku wszystkiego było u niego dużo: był starannie wykształconym i dowcipnym erudytą, mówił siedmioma językami (niemieckim, węgierskim, chorwackim, francuskim, angielskim, hiszpańskim i po łacinie), miał siedmioro bardzo udanych dzieci (5 córek i 2 synów). Był wielkim przeciwnikiem faszyzmu (Hitler wydał na niego wyrok śmierci), lata wojny spędził w USA. Nigdy nie pogodził się z rozpadem swej Mitteleuropy. Kiedy dowiedział się o meczu piłkarskim Austria : Węgry zapytał: „A z kim gramy?” Był też konsekwentnie skromny: odmówił, gdy generał Franco zaoferował mu tron Hiszpanii (polecił mu wtedy obecnego króla Juana Carlosa Burbona), oraz gdy promowano go na pierwszego prezydenta Węgier po 1990 roku. Był wielkim fanem idei zjednoczonej Europy i jej szybkiego rozszerzania. Ostatnio mocno lobbował za Chorwacją. Takich kandydatów monarchiści nie mają już na świecie wielu.

        Bywają zresztą i tacy prentendenci, którzy się nie ujawniają. Dzisiejszy następca tronu Czarnogóry, włączonej do Jugosławii w 1918 r. obecnie ponownie z niej wyłączonej i funkcjonującej głównie jako państewko przemytnicze, został wychowany przez swą matkę-komunistkę na Francuza i dopiero niedawno dowiedział się, że ma w ogóle jakieś prawa do tronu. W związku z tym zaczął się nawet uczyć serbskiego (bo Czarnogórcy to właściwie serbscy górale), ale patrząc od francuskiej strony jest to trudny język i idzie mu jeszcze słabo. Obalony sułtan Zanzibaru Khalifa az-Zaid, którego wyspy (Zanzibar i Pembę) połknęła Tanzania, zaszył się w małym domku za murem w cichym angielskim miasteczku Southsea i do końca życia nie odpowiedział na żaden list. Dziedzic tronu egipskiego, książę Fuad, żyje sobie w Paryżu i też woli, aby go o nic nie pytać, podobnie jak dziedziczny bej Tunisu (wysiudany przez Burgibę), potomkowie króla Libii Idrisa Senussiego (obalonego przez Kaddhafiego) czy króla Iraku Fajsala (obalonego przez Kassema, jeszcze przed Saddamem) itp.

     To, że jacyś monarchiści popierają kandydatów bez tronu, nie jest jeszcze aż tak dziwne, jak to, że są monarchiści, którzy popierają tron bez kandydata. Tak jest w Polsce, gdzie po królu Stasiu od 1795 roku “niemasz ktoby i królem miał zostać”, ale co najmniej siedem ugrupowań monarchistów zabawia nas czasami sporami o szczegóły. Przywódcą jednego z nich był np. poseł PIS Artur Górski, pierwszy redaktor naczelny Naszego Dziennika, a przedtem monarchistycznej wkładki do Najwyższego Czasu (Korwina Mikke) zatytułowanej “Pro Fide, Rege et Lege” (Za wiarę, króla i prawo). Najzabawniejszy był jednak Leszek książę Wierzchowski z Sosnowca, który wyraźnie miał chrapkę na tron, skoro tak długo stoi taki pusty. Sęk w tym, że w jaśnie-książęce pochodzenie i prawa Leszka do tronu nie wierzył nawet jego nadworny psychiatra. Połączenie pustej głowy (tj. bez korony) z pustym tronem jest jak dotąd najzabawniejszym pomysłem na sukces monarchii w Polsce. Monarchiści tego typu są jednak nawet w USA. “Nasi członkowie w USA wiedzą, że nie ma tu szans na wprowadzenie monarchii i nie prowadzą kampanii w tym celu, ale wierzą i popierają ideę monarchiczną co do zasady” wyjaśnia Don Foreman, sekretarz Ligi Monarchistycznej w USA, która najczęściej zerka oczywiście w stronę Londynu. Był zresztą taki moment w historii, że po uzyskaniu niepodległości Jerzemu Waszyngtonowi zaoferowano …koronę USA, ale był na tyle wtajemniczony właśnie w sztukę królewską , że pomysł ten wyśmiał i odmówił.

        Najciekawsi są jednak surrealiści, którzy głoszą, iż absurdalność monarchii jest przydatna po to, aby politycy republikańscy nie brali samych siebie nazbyt serio. Takich właśnie monarchistów ma Estonia i nasi zawsze skorzy do żartu bracia Czesi. Rojaliści estońscy odznaczyli się tym, że w 1992 kilku z nich zostało wybranych do parlamentu i wtedy zasłynęli ze zorganizowania pogańskich starofińskich ceremonii z paleniem otwartego ognia w gmachu parlamentu (Estowie są ludem z pnia ugrofińskiego), co było ich kontrą na propozycję luterańskiego pastora, też posła, aby obrady zaczynać modlitwą. Kircha luterska w Estonii to bowiem tradycyjna i twarda ostoja idei republikańskich. Ten bardzo barwny udział rojalistów w estońskim parlamencie był jednak zupełnie efemeryczny, trwał raptem jedną kadencję i obecnie już jakby słuch o nich zaginął.

      Związek nawet pustego tronu z ołtarzem był jednak zawsze bardzo silny. Najsilniej widać to w Japonii, gdzie cesarz (obecnie heika Komatsu Akihito syn Hirohito), uważany za potomka w prostej linii bogini Amaterasu jest zupełnie poważnie centralną figurą w narodowym kulcie śinto i podstawą narodowo-państwowej tożsamości Japończyków. Jednakże silne związki z cerkwią prawosławną przejawia do dziś także rosyjski dom Romanowych, a z cerkwią koptyjską – dynastia Lwa Judy czyli etiopskich negusów, potomków obalonego cesarza Hajle Sellasje, w tym zwłaszcza jego syn książę Asfa Wossen zmarły w Fairfax, Virginia 17 stycznia 1997 roku, który pozostawił po sobie syna i cztery córki. Postać obalonego cesarza, który zanim wstąpił na tron i przybrał koronacyjne imię Hajle Sellesje (Siła Trójcy) nazywał się Ras Tafari Mekonnen, jest w tym kontekście o tyle ciekawa, że w tym wcześniejszym wydaniu upodobała go sobie i niemal ubóstwiła jamajska sekta rastafarian (właśnie od Ras Tafari), znana potem z reggae, Boba Marleya, dreadów i marihuany. 

     Jak to często bywa, tam gdzie przyzywa się Boga, tam nie ma mamony. Niewielu obalonych monarchów jest bogaczami. Wielu, zwłaszcza w Azji, klepie zwyczajną biedę. W 1815 roku Anglicy obalili starożytna dynastię syngaleskich królów z Kandy na Cejlonie. Obiecali im i ich następcom, podobnie jak wielu indyjskim maharadżom, wypłacać pensję po wsze czasy, ale najwidoczniej jakoś o tym zapomnieli. Potomkowie dumnej dynastii żyją obecnie bardzo chędogo na wsi gdzieś w południowych Indiach i w odręcznie zgrzebnych, ale patetycznych w treści listach daremnie domagają się od kilkudziesięciu lat wypłaty owej renty z Londynu. Niektórych – jak afgańskiego Zahir Szaha – utrzymywało do końca na przyzwoitym poziomie (tak przynajmniej głosił jego rzecznik) “pewne zaprzyjaźnione państwo”. Niektórzy są znani z tego, że roztrwonili już ogromne sumy wywiezione podczas ucieczki z kraju: rozpieszczone dzieci szacha Iranu Mohammeda Rezy Pahlavi (czworo z Farah Diby) przepuściły lekką rączką ponad 30 mld dolarów. I pomysleć, że niżej podpisanemu wystarczyłoby zaledwie kilka procent tej sumy!

      Wielu byłych monarchów nie ogląda się jednak na innych, tylko pracuje zarobkowo. Książę Aleksander Karadjordjević był brokerem ubezpieczeniowym, a rumuński krol Michał, póki był młodszy, pracował jako pilot. Ciekawe, że zamiłowanie do pilotowania samolotów miał też król Jordanii Hussein, który umierając na raka w amerykańskiej klinice Mayo przyleciał jednak na krótko do kraju, sam pilotując samolot przez Atlantyk, zapewne na mocnych prochach, aby osobiście namaścić swego syna Abdullaha na swego następcę. W ten sposób zapobiegł objęciu tronu przez swego inteligentniejszego brata, księcia Hassana.

      Między eks-monarchami a ich zwolennikami istnieje zdumiewająco niewielki kontakt. Najzagorzalsi monarchiści mają bowiem opinię nawiedzonych oszołomów, a ich bliskość potrafi być kompromitująca. Prawie wszystkie domy monarsze na uchodztwie jak ognia unikają bezpośrednich kontaktów ze swymi wielbicielami i dobrze wiedzą dlaczego. Znacznie większym problemem są natomiast rozmaici doskakiewicze i pretendenci, na ogół fałszywi. Wcale nie jest łatwo się w tym połapać, bo tradycje, prawa dziedziczenia i genealogie są diablo zawiłe. A skoro tak, to trudno jest ustalić, kto jeszcze ma prawo np. przyznawać różne archaiczne tytuły i odznaczenia. Skąd laik ma np. wiedzieć, że ktoś, kto twierdzi, iż jest księciem Patagonii jest bezczelnym oszustem, ale gdyby powołał się na Królestwo Araukanii i Patagonii, to trzeba by się nad tym pochylić, bo takowe istniało naprawdę. Założyli je w ubiegłym stuleciu Indianie Abiponi, dziś już doszczętnie wytępieni, na których czele stanął pewien francuski awanturnik, ale nie wiadomo czy ta “królewska linia” ma jeszcze po nim jakichś następców. Dla tych, którzy ideę monarchistyczną wciąż traktują poważnie, nawet taki esej jak niniejszy, którego autor ma poglądy i sympatie na wskroś republikańskie, może zostać potraktowany jako podkpiwanie graniczące z profanacją. Zupełnie niesłusznie.

                                                                  Bogusław Jeznach

 

PS. O egzotycznym i barwnym świecie panujących i obalonych monarchów Afrizanii, Indoazji i Austronezji (tak sobie je nazwałem) zamierzam napisać osobny esej lub eseje. Proszę o cierpliwość. Mój blog dopiero się zaczyna.

 

 

0

Bogus

Dzielic sie wiedza, zarazac ciekawoscia.

452 publikacje
0 komentarze
 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758