Moje przygody z refundacją leków
02/02/2012
471 Wyświetlenia
0 Komentarze
4 minut czytania
Mieliśmy w Sejmie walkę z ustawą refundacyjną, niestety nie udało się jej zablokować, koalicja przegłosowała sobie, co chciała, jak ze wszystkim: wszelkie propozycje zmian podrzucane ze strony opozycji – zdyscyplinowaniem swem partyjnem, odrzucili.
I właśnie miałem okazję osobiście przekonać się, jakie są skutki ustawy refundacyjnej. Kilka dni temu lekarka przepisała mi lek na nadciśnienie – w tym wieku przypadłość dość częsta. Napisała 2 op. (56 tab.) Chodzi o to, że opakowanie ma 28 tabletek, łącznie ma być zatem 56, pani doktor zawsze tak pisała, ale teraz nie można, aptekarz, który bynajmniej nie chciał mi robić na złość, bardzo przecież życzliwy dla stałego klienta, nie mógł recepty zrealizować, bo NFZ ją odrzuci, bo jest niejasne, za trudne dla urzędnika tej szacownej instytucji, musi być napisane: 2 op. a 28 lub 2 op. (28 x 2).
Lekarz specjalista, urolog przepisał mi pewien lek, na recepcie napisał 90 tab. Okazało się, że są opakowania tego leku po 30 tabletek i po 90 tabletek, ale jak zauważyła pani aptekarz, nie można dać opakowania 90, bo refundowane są tylko opakowania po 30 tabletek; życzliwa dla swego stałego klienta, odesłała opakowanie 90 do hurtowni, by przysłali 3 po 30, bym cieszył się dobrodziejstwem refundacji.
Jak mówi, nie można zamiast drogich leków dawać mających te same składniki innych leków innych producentów, bo leki te są często rejestrowane na inne choroby – a jak zwracano w Sejmie uwagę autorom ustawy lekarze często przepisują leki niezgodnie z przeznaczeniem wynikającym z zaleceń rejestracyjnych leku, bo inne pożyteczne zastosowania podpowiada im doświadczenie terapeutyczne. Ale nowa ustawa odcina takie zastosowania od możliwości refundowania, co oznacza często olbrzymi wzrost kosztów leczenia.
Głupota? Oj, i to potężna, ale za tym szaleństwem kryje się metoda. Jak mi objaśniła pani magister, o ile kilka miesięcy temu mieli leków refundowanych za 7 tys. miesięcznie, teraz mają 3 tys., bo ludzie często machają ręką, nie wracają do lekarzy po wypisanie nowej recepty, nie mają na to siły albo czasu, a niektórzy po prostu rezygnują z zakupu leku.
Bo chodzi o to, by wyrwać ludziom w sumie paręset milionów, by ściąć wydatki budżetowe, by rząd i minister finansów mogli się pochwalić sukcesem obniżenia deficytu i zmniejszenia wydatków. A Polacy? Co tam Polacy, ważne agencje ratingowe. Nic to, że jak ludzie więcej wydadzą na leki, to mniej będą mieli na inne wydatki i to odbije się na rynku innych dóbr, nic to…
Co nam to przypomina? „Nic to, powiedział pan Wołodyjowski i wysadził się w Kamieńcu.”
I w gruncie rzeczy obywatele nie będą poważnie i z szacunkiem traktować takiego rządu i takiej ekipy, która poddaje się presji absurdalnych wymagań i wyrywa swym obywatelom każdy grosz podstępnymi zabiegami, zabiegami głupich przepisów i jeszcze głupszych rozporządzeń, by uciułać na kolejne „cięcie wydatków dla ratowania stabilności finansowej Unii”, jakie zalecają mierni ekonomiści wyniesieni na odpowiedzialne stanowiska do budowania unijnej strategii walki z kryzysem.