Moja autobiografia
26/01/2011
439 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
Na początku wypadałoby jakoś tak coś o sobie powiedzieć. Niech będzie więc to tekst "Moja Autobiografia". Najbardziej osobisty: Miałem dziesięć lat… Cóż mogę pamiętać z czasów Solidarności? Oczywiście bardzo niewiele. Pamiętam jedynie ulotki w dolnej szufladzie mebli w pokoju stołowym, które jeden z kolegów ojca przyniósł do naszego mieszkania w obawie przed rewizją. Pamiętam jak dziś chojracką odpowiedź ojca, chyba nie całkiem świadomego zagrożenia, z jakim to się wiązało: – „U mnie? Jasne, dawaj, u siebie mogę chyba trzymać, co mi się podoba, no nie?” Pamiętam reakcję mamy, która już po 13.12, gdy tylko dowiedziała się, iż inny znajomy za posiadanie ulotek został wsadzony za kratki, w kilka minut wyniosła całą zawartość szuflady, kilkaset egzemplarzy bibuły, na […]
Na początku wypadałoby jakoś tak coś o sobie powiedzieć. Niech będzie więc to tekst "Moja Autobiografia". Najbardziej osobisty:
Miałem dziesięć lat…
Cóż mogę pamiętać z czasów Solidarności? Oczywiście bardzo niewiele. Pamiętam jedynie ulotki w dolnej szufladzie mebli w pokoju stołowym, które jeden z kolegów ojca przyniósł do naszego mieszkania w obawie przed rewizją. Pamiętam jak dziś chojracką odpowiedź ojca, chyba nie całkiem świadomego zagrożenia, z jakim to się wiązało: – „U mnie? Jasne, dawaj, u siebie mogę chyba trzymać, co mi się podoba, no nie?”
Pamiętam reakcję mamy, która już po 13.12, gdy tylko dowiedziała się, iż inny znajomy za posiadanie ulotek został wsadzony za kratki, w kilka minut wyniosła całą zawartość szuflady, kilkaset egzemplarzy bibuły, na śmietnik. I na tym skończyła się nasza rodzinna konspira.
Pamiętam żołnierzy maszerujących przez kilka miesięcy wokół bloków, w których mieszkały rodziny wojskowych (w naszym mieście znajdowały się dwie jednostki wojskowe), mimo że nikt nie zamierzał nikomu robić krzywdy ani brać zemsty za kopalnię Wujek i internowania.
Pamiętam napięcie związane z procesem księdza Popiełuszki i wsłuchiwanie się w audycje Radia Wolna Europa. Butę Piotrowskiego, pustkę Pietruszki, zagubienie Chmielewskiego i Pękali.
Pamiętam, gdy pewnego wieczoru, po jednej z takich audycji, zawziąłem się, chwyciłem kredę i wyrysowałem na murach mojego miasteczka kilkanaście kotwic w kształcie litery S (symbol „Solidarności Walczącej”), co wywołało ponoć dwudniowe poruszenie w lokalnej milicji.
Pamiętam, już z czasów LO, kilka lat później, dyspozycję dyrektora szkoły, skierowaną do wszystkich wychowawców, iż mają przedstawić mu listę uczniów nieobecnych na pochodzie pierwszomajowym, w którym uczestnictwo było obligatoryjne.
Pamiętam naszą wychowawczynię, która przedłożyła dyrekcji taką listę (z nazwiskami dwóch moich kolegów, którzy nie stawili się na pochód, nie tyle z chęci politycznego protestu, co z powodu deszczu).
Pamiętam – jakże gorzkie – słowa wypowiedziane ustami naszej polonistki, osoby wychowanej jeszcze w międzywojniu, iż ci, którzy zastosowali się do polecenia dyrektora, pierwsi przypną znaczek solidarności, gdy tylko będzie to dozwolone. Nie rozumiałem wtedy, co miała na myśli.
I faktycznie. Pewnej wiosny 1989 r. ujrzałem na klapie mojej wychowawczyni, tej która kilka lat wcześniej pokornie zastosowała się do polecenia dyrektora, ów klasyczny symbol – czerwone litery na białym tle, wystylizowane na kształt tłumu: SOLIDARNOŚĆ. Słowa polonistki stanęły mi przed oczyma.
Później przyszły dla mnie czasy inne, intensywne, pełne doświadczeń. Studia, nauka, biblioteka, mnóstwo ludzi, mnóstwo wrażeń. Przez długi czas, przez ponad dekadę myślałem, że wszystko w kraju kształtuje się na nowo i idzie ku dobremu.
Aż do chwili, gdy zaraz po obronie pracy magisterskiej podjąłem pierwszą pracę. W zachodniej sieci hipermarketów.
W jednym z supermarketów w zachodniej Polsce, gdzie pracowałem jako pracownik biurowy, znalazła się 10-osobowa grupka zapaleńców, którzy utworzyli komórkę Solidarności 80 (o ile wiem, był to pierwszy związek zawodowy w sieciach hipermarketów w Polsce). Pamiętam ironiczne uwagi ze strony dyrekcji, personelu, większości pracowników. Pamiętam kobietę, która za członkostwo w S80 była permanentnie kierowana do pracy w chłodni. Pamiętam, w jaki sposób dyrekcja "zneutralizowała" S80 – przy wyborach na zakładowego inspektora pracy dyrekcja wystawiła na kandydata jedną z kasjerek, a że kasjerki były najliczniejszą grupą zawodową w hipermarkecie, kandydat Solidarności 80 nie miał żadnych szans. Pamiętam próby zdezawuowania lidera S80 – nie pamiętam już jego nazwiska – przez dyrekcję: puszczono plotkę, iż z powodu utworzenia związku zawodowego nie zostanie wypłacony dodatek bożonarodzeniowy.
Nie czułem wówczas najmniejszej potrzeby zaangażowania, tworzenie związków zawodowych wydawało to mi się zbędnym rzucaniem kłód pod nogi inwestorowi. Płace były tam wówczas nieco wyższe, niż średnia krajowa. Nikt nikogo nie bił, nikt nikogo nie poniewierał. Wszystko szło ku dobremu, jak mi się wydawało.
Nieco później sam podjąłem inicjatywę. Otworzyłem samodzielną działalność gospodarczą. Jeden z pierwszych moich klientów, niemiecki drobny przedsiębiorca, zlecił mi opracowanie dość obszernej dokumentacji, po czym serdecznie mi podziękował, i … i tyle go widziałem. Ponad miesiąc mojej intensywnej pracy poszedł z dymem. Tu nastąpiło pierwsze pęknięcie mojego oglądu świata… ale szybko zapomniałem. Przez następne 10 lat, mimo współpracy z ponad setką klientów, tylko raz zdarzyło mi się to ponownie, na szczęście na drobną kwotę.
Na pewien czas zarzuciłem próby samodzielnego wybicia się na niezależność finansową. Moja druga etatowa praca – fabryka odzieży w jednej z podwarszawskich miejscowości. Wielka hala fabryczna, właścicielka z angielskim członem nazwiska, międzynarodowi zleceniodawcy, niezła pensja dla mnie jako dla początkującego pracownika zespołu eksportu i – jakże bolesne – spostrzeżenie, iż pensje dla szeregowych szwaczek wypłacane są z kilkumiesięcznym opóźnieniem, a dla pracowników biura – jedynie z miesięcznym.
O ile dla mnie, młodego dynamicznego singla, miesięczne opóźnienie i konieczność przełożenia określonych wydatków nie stanowiła większego problemu, miałem odłożone co nieco, o tyle większość zwykłych pracownic, z reguły obarczonych dziećmi i rodzinami, miała z tego powodu bardzo duże problemy. Zaległości trzy- i czteromiesięczne były na porządku dziennym.
Był to okres tuż po załamaniu się rynku wschodniego, bodajże w 1998 r. rubel spadł na wartości niemal o połowę i z dnia na dzień hurtowi odbiorcy ze Stadionu Dziesięciolecia wyprowadzili się z naszego kraju. Wygospodarowanie zysku w tym zakładzie odzieżowym polegało głównie na nieksięgowanej dla celów podatkowych sprzedaży towaru do Rosji – tamtejszy rynek chłonął wszystko. Gdy rubel spadł – firma stanęła na skraju bankructwa (byłem jednym z ostatnich pracowników zatrudnionych tuż przed krachem).
Pamiętam moje zbulwersowanie, gdy odkryłem, w sumie przypadkowo, iż przychody za niektóre zlecenia inkasowane są na prywatne konto właścicielki zakładu (miałem wgląd do niektórych dokumentów), zaraz potem pamiętam moje naiwne zdziwienie, gdy wizytę inspektorów z urzędu skarbowego poprzedziło przemeblowanie stolika właścicielki firmy – ze stolika zniknęło zdjęcie jej dzieci, a na pierwszy plan wysunęło się wspólne zdjęcie z Jolantą Kwaśniewską. Wizyta pań z US zakończyła się po kwadransie, oczywiście nie podjęto żadnej kontroli… takie to były czasy.
Pamiętam niesamowitą butę właścicielki, która nie miała nic przeciwko temu, by na firmowy telefaks nadesłano jej kosztorys jej ostatniego wyjazdu wakacyjnego, dla kilkuosobowej rodziny, opiewający na kilkadziesiąt tysięcy złotych. W tym samym czasie codziennie kilka pracownic przychodziło do niej z błaganiem o choćby kilkadziesiąt złotych zaliczki…
Doskonale pamiętam także serię zwolnień. Na moich oczach zwalniani byli pracownicy z kilkunastoletnim stażem, szwaczki, kierowcy, magazynierzy, kierownicy działów, inspektorzy jakości. W dwa miesiące ubyło ponad 20% załogi. I wtedy po raz kolejny usłyszałem słowo "Solidarność".
Każdy ze zwalnianych, niezależnie od stanowiska i stażu pracy, otrzymywał określoną kwotę pieniędzy, tzw. zrzutkę. Była to zrzutka oddolna, samodzielna inicjatywa załogi. Kilkadziesiąt osób, niemalże sto, o ile pamiętam, składało się po 5 lub 10 PLN, wg uznania, by w ten sposób osłodzić zwalnianemu początki bezrobocia. Dla zwykłych ludzi te kilkaset złotych, które otrzymywali, to była często ostatnia deska ratunku, bo odchodząc z zakładu wcale nie wiedzieli, czy i kiedy ujrzą zarobione przecież, lecz niewypłacone im pensje. O odprawach w przypadku szwaczek w ogóle nie było mowy.
I pamiętam słowa jednej z pań-projektantek: „Jest znów jak za komuny. Wtedy też tak się zrzucaliśmy. Ale wtedy zwalniano tylko politycznych”.
Bardzo szybko zrozumiałem, że muszę się stamtąd czym prędzej ewakuować. To był czas, gdy Warszawa dla osób ze znajomością języków obcych to było istne eldorado. Bez problemu więc znalazłem kolejną, lepiej płatną pracę, w stabilniejszej firmie.
Ostatniego dnia, gdy odchodziłem z tego zakładu odzieżowego, kilkadziesiąt osób, w większości anonimowych dla mnie szwaczek, bo pracowałem tam jedynie kilka miesięcy i nie miałem wiele okazji bliższego poznania personelu, zrobiło ściepę także dla mnie, zupełnie niepotrzebnie zresztą, bo przecież ja sam złożyłem wypowiedzenie. Gdy odmówiłem przyjęcia tych pieniędzy, jedna z pracownic powiedziała: "Proszę wziąć. Pan przecież także się składał dla odchodzących…"
Był wtedy rok 1999. Bardzo mocno te słowa zapamiętałem.
Byłem o 18 lat starszy.
Takie było właśnie moje polityczne dorastanie w "wolnej" Polsce.