Michalkiewicz: Mały Moryc w służbie totalniactwa
08/07/2011
411 Wyświetlenia
0 Komentarze
16 minut czytania
Socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w żadnym innym ustroju – twierdził Stefan Kisielewski.
Jakże odmówić trafności temu spostrzeżeniu, obserwując desperackie próby podejmowane przez posłów SLD, by wykonać postawione jeszcze w 2007 roku przez żydowską lożę Zakonu Synów Przymierza zadanie spacyfikowania Radia Maryja? W swoim czasie nasi Umiłowani Przywódcy, dążąc do nadania pozorów legalności ładowi medialnemu zaprojektowanemu w Magdalence przez generała Kiszczaka i jego konfidentów, ustanowili Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, przy pomocy której mogliby politycznie kontrolować media elektroniczne. W normalnym państwie stacja telewizyjna, czy rozgłośnia radiowa, zwyczajnie wykupiłaby od państwa prawo korzystania z określonego pasma częstotliwości, ale w państwie socjalistycznym bez cenzury – której narzędziem może być również system koncesyjny – obejść się przecież niepodobna. Żeby jednak ukryć zamiar odtworzenia cenzury, która właśnie z wielkim przytupem została „zniesiona”, ogłoszono triumfalnie, że Krajowa Rada będzie – jakże by inaczej! – apolityczna, chociaż w myśl art. 214 konstytucji, powoływana jest przez jak najbardziej polityczne ciała: Sejm, Senat i prezydenta. W jaki sposób z takiej politycznej sodomii miałoby narodzić się coś apolitycznego – nikt nie wie. Ale bo też się nie narodziło; Krajowa Rada raz przechyla się politycznie na jedną, raz na drugą stronę – ale apolityczna nie była nigdy, nawet przez sekundę. Zresztą postulat „apolityczności” mediów też nie jest wysuwany ani serio, ani szczerze. Przez „apolityczność” nasi Umiłowani Przywódcy rozumieją zgodność, a przynajmniej niesprzeczność z linią polityczną, której sami się wysługują – toteż spory o „apolityczność” są tylko jedną z odmian politycznej przepychanki.
Jak wiadomo, nasi Umiłowani Przywódcy mają zakazane uprawianie zarówno wielkiej, jak i nawet małej polityki. Wielka polityka bowiem jest zastrzeżona – od 1 grudnia 2009 roku, to znaczy – od wejścia w życie traktatu lizbońskiego – nawet formalnie dla faktycznych kierowników Eurosojuza, to znaczy Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii, w imieniu których działa podobna do konia Angielka, baronessa Katarzyna Ashton, no a tę mniejszą kontrolują tubylczy tajniacy, którzy sobie tych Umiłowanych Przywódców wystrugują z banana w zależności od potrzeb – prawdopodobnie w większości spośród swoich kofidentów. Chodzi przede wszystkim o oszczędność i racjonalne wykorzystanie czarnej kasy razwiedki. Jeśli konfidenci zostaną posłami i senatorami, to wynagrodzenie będzie płacić im Rzeczpospolita, dzięki czemu środki z czarnej kasy można przeznaczyć na cele rozsądniejsze z punktu widzenia razwiedki, a nie na futrowanie jakichś beznadziejnych figurantów. Zatem figurantom, jak to figurantom – ani wielkiej, ani małej polityki uprawiać nie wolno. Nie mogą nawet samodzielnie ustanawiać praw, bo zdecydowana, a nawet przytłaczająca większość projektów ustaw, to są dyrektywy Komisji Europejskiej, które nasi Umiłowani Przywódcy mozolnie przekładają własnymi słowami – zaś reszta – to nowelizacje, polegające na wprowadzeniu dodatków w rodzaju „lub czasopisma” – żeby jakaś, jedna czy druga szajka mogła się trochę nakraść w tak zwanym „majestacie prawa”. Ale nawet te nowelizacje muszą mieć certyfikat zgodności z prawem Unii Europejskiej. Nic zatem dziwnego, że w tej sytuacji nasi Umiłowani Przywódcy znajdują ujście dla swej energii i pomysłowości w zdobywaniu synekur, a więc posad, z którymi wiąże się sute wynagrodzenie, ale żadnej odpowiedzialności. To właśnie możemy obserwować teraz, kiedy tworzone są partyjne listy wyborcze. Drugim ujściem złej energii i łajdackiej pomysłowości naszych Umiłowanych Przywódców są wyrafinowane formy okradania i prześladowania obywateli – bo na to mają od razwiedki licencję, a nawet – wolną rękę – oczywiście w granicach lojalności, wyznaczanych przez interesy poszczególnych tajniaczych gangów.
I właśnie jeden z Umiłowanych Przywódców w osobie posła Marka Wikińskiego z Sojuszu Lewicy Demokratycznej wpadł na pomysł – wysuwany również wcześniej przez ulktrakatolickiego dezertera z Prawa i Sprawiedliwości Jana Filipa Libickiego – by wyjść naprzeciw oczekiwaniom żydowskiej loży B`nai B`rith i wysadzić w powietrze Radio Maryja, możliwe, że w nadziei, iż kiedy już rząd Izraela wespół z Agencją Żydowską wyszlamuje Polskę na 65 miliardów dolarów, to może zasłużonym towarzyszom rzuci jakieś okruchy ze stołu pańskiego. Ta zbieżność intencji socjalisty bezbożnego z socjalistą pobożnym nie jest przypadkowa. Pokazuje ona, ile to racji mieli wymowni Francuzi mówiąc, że „les extremes se touchent”, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają – zwłaszcza kiedy motywacje również są podobne. W przypadku posła Wikińskiego chodzi nie tylko o wysadzenie Radia Maryja w powietrze, ale również o to, by – odwiecznym zwyczajem socjalistów – przed wysadzeniem utytłać je w gównie. Wiadomo bowiem nie od dzisiaj, że o ile Król Midas wszystko, czego tylko się dotknął, zamieniał w złoto, o tyle socjaliści wszystko, czego tylko się dotkną, też zamieniają, tylko nie w złoto, niestety. To utytłanie polegałoby na zmuszeniu toruńskiej rozgłośni do dopuszczenia na swoją antenę nie tylko socjalistów bezbożnych i biłgorajskiego filozofa, ale nawet – sodomitów i gomorytki. Dokładnie tego samego życzył sobie ultramontaniak Jan Filip Libicki w nadziei, że w tym tłumie i od też do tej anteny się dopcha. Oczywiście zwyczajem obłudników swoje łajdackie intencje i jeden i drugi próbuje zamaskować patetyczną retoryką, ale – jak powiadają Rosjanie – „łarczik prosto atkrywajetsia”, toteż i spod tej retoryki totalniactwo wyłazi ze wszystkich stron.
Mam na myśli sprokurowaną przez posła Wikińskiego definicję „nadawcy społecznego”. Ten „nadawca społeczny” to właśnie jeden z takich bolszewickich wynalazków, przy pomocy których wynalazcy mają nadzieje przywrócić umiłowaną cenzurę, gwoli zapewnienia w ten sposób upragnionej „jedności moralno-politycznej narodu” – oczywiście pod przewodnictwem partii sprawującej w budowie socjalizmu rolę przewodnią. Bo przecież każdy nadawca medialny jest „społeczny”, ponieważ nadaje nie sobie samemu, tylko publiczności, czyli „społeczeństwu”, podobnie jak kucharz sobie nie gotuje, a żołnierz sobie nie wojuje. Poseł Wikiński podobno ukończył prawo w białostockiej filii Uniwersytetu Warszawskiego. Nie wypada zaprzeczać, chociaż sprokurowana przezeń definicja nie przynosi mu specjalnego zaszczytu. Oto i ona: „Nadawca społeczny to nadawca, którego program służy umacnianiu spójności dialogu społecznego, cechujący się pluralizmem, bezstronnością, wyważeniem i niezależnością, upowszechnia działalność edukacyjną i charytatywną, reprezentuje chrześcijański system wartości za podstawy przyjmując uniwersalne zasady etyki oraz zmierza do ugruntowania świadomości narodowej”. Definicja ta przypomina na pierwszy rzut oka Arkę Noego, z uwagi na to, że podobnie jak tam pomieściły się wszystkie gatunki zwierząt, tak i tutaj – wszystkie idee – ale oczywiście w takiej postaci, jak je pojmuje mały Moryc.
Zacznijmy od tego, że tak sformułowana definicja „nadawcy społecznego” wymaga kontrolowania programu – a więc uchyla drzwi cenzurze. Nie chodzi bowiem wcale o kontrolowanie w celu wykrycia przestępstwa, jakie można popełnić w treści publikacji, tylko o odpowiednie merytoryczne ukierunkowanie przekazu. Program bowiem musi na przyklad służyć „umacnianiu spójności dialogu społecznego”. Dialog społeczny polega na tym, że jeden mówi jedno, a drugi – cos przeciwnego – więc z natury rzeczy nie jest „spójny”, tylko kontrowersyjny. „Spójność” zatem oznacza eliminację wszelkiej kontrowersji, a więc sytuację, w której ze wszystkich stacji telewizyjnych i rozgłośni radiowych płynie identyczny przekaz. Tak zresztą już jest – i tylko Radio Maryja, portale internetowe, oraz nieliczne niszowe gazety z tego się wyłamują. W tej sytuacji „pluralizm” oznaczać może tylko to, że wbrew woli właściciela stacji czy rozgłośni, będą mu się na antenie popisywać rozmaici nieproszeni goście, których będzie musiał nie tylko tolerować w imię „bezstronności”, ale również im się nie sprzeciwiać ani słowem w imię „wyważenia”. W tej sytuacji „niezależność” można już spokojnie włożyć między bajki, bo właściciel stacji lub rozgłośni będzie nie tylko uzależniony, ale wręcz bezbronny nie tylko wobec posła Wikińskiego, który na przykład zechciałby epatować Bogu ducha winnych widzów swoimi prawniczymi mądrościami, ale nawet wobec pana Biedronia, gdyby ten zechciał urządzić przed kamerami jakieś sodomickie „warsztaty”. Bo chyba o coś takiego właśnie chodziło posłowi Wikińskiemu, kiedy do swojej definicji wtrynił „działalność edukacyjną”. W przypadku bowiem „charytatywnej” chodzi zapewne o dopuszczanie kandydatów na posłów w czasie kampanii na antenę za darmo. Dalsza część definicji bije wszelkie rekordy wesołości. Oto nasz jurysprudens jednym tchem nakazuje respektować „chrześcijański system wartości”, ale „za podstawy” przyjąć jednak „uniwersalne zasady etyki”. Od razu widać, że student Wikiński nie tylko niezbyt musiał przykładać się do nauki – bo uprzejmie zakładam, nie tylko, że wie, co mówi, ale również – że mówi serio, a nie dla tak zwanych „jaj” – ale nawet nie miał czasu na branie udziału w życiu kulturalnym, bo w przeciwnym razie zapamiętałby choćby z filmu Marka Piwowskiego „Przepraszam, czy tu biją?” spiżową wypowiedź Jerzego Kuleja, że „nie ma etyki uniwersalnej”. Wiara posła Marka Wikińskiego w „uniwersalne zasady etyki” przypomina zachwyt pewnego doktrynera, który w czasach stalinowskich zwiedzał wystawę Picassa. Wytłumaczono mu wprawdzie, że Picasso, to malarz jak najbardziej postępowy, ale to, co widział na wystawie, kojarzyło mu się z najgorszą kapitalistyczną zgnilizną. Wreszcie w ostatniej sali zobaczył obraz przedstawiający centaura. – „A jednak to wielki malarz! – wykrzyknął z ulgą – Przecież to centaur, jak żywy!” Widocznie widział gdzieś żywego centaura – ale – jak żauważył Antoni Słonimski – nie takie rzeczy ludzie wtedy widywali. Nie dziwmy się zatem i posłowi Wikińskiemu, który wprawdzie na końcu swojej definicji wsponiał o „zmierzaniu do ugruntowania tożsamości narodowej”, ale przezornie nie sprecyzował, o jaki naród chodzi.
Jak widzimy, totalniactwo idzie w parze z lizusostwem i gotowością służenia każdemu panu, jakie starsi i mądrzejsi wyznaczą do sprawowania nadzoru nad mniej wartościowym narodem tubylczym. Inna rzecz, że skoro część tego narodu popiera politycznie formację posła Marka Wikińskiego, to może rzeczywiście przydałaby się jej jakaś forma kurateli?
Stanisław Michalkiewicz