O katastrofie smoleńskiej pisałem wiele razy. Moja teza brzmiała: nie zamknięcie lądowiska Siewiernyj, a zwłaszcza rozkaz z Moskwy: „a może im się uda”, wskazuje na sprawcę zbrodni. Oto kolejne fakty.
Prawda powoli i nieustannie wychodzi na jaw. Nie pomoże międzynarodowa operacja „pijany generał” czy „lotnik durak”. Okazja czyni złodzieja. Także i mordercę. Taka okazja pojawiła się 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku. Pod postacią mgły – pułapki. Tego dnia
wróg publiczny numer jeden
Kremla, Lech Kaczyński, miał lądować w Smoleńsku. Decyzja o lądowaniu pozostawała wyłącznie w rękach Rosjan. Pojawiła się okazja. Meldunki, wysyłane do Moskwy o braku warunków do lądowania zbywano wzruszeniem ramion. „A może im się uda”. Czyje to słowa? kto
skazał na śmierć
prezydenta Lecha Kaczyńskiego i pozostałych uczestników lotu? Dlaczego dochodzenie pomija ten wątek? W czyim gabinecie stoi telefon, przez który wydano śmiertelny rozkaz? Kto trzymał słuchawkę w ręku? Dlaczego samochody delegacji odesłano na inne lotnisko, a delegacji nie?
Post scriptum: w Rosji, jak za Stalina, wszystko jest skrzętnie protokołowane. Ta rozmowa też. I pewnego dnia dowiemy się, kto skazał na śmierć uczestników lotu TU 154m.
Post scriptum 2: – to jedna z teorii. Dla mnie najbardziej przekonująca. Mnogość teorii wskazuje jedynie na matactwo organów „ścigania”. I stanowi dowód na odwieczne szukanie prawdy.
Czy p. Tusk wiedział o tym, że samolot z polską delegacją miał lądować w Moskwie, a nie w Smoleńsku? Czy tajemnica mu nie ciąży? Dlaczego generał Grzegorz Wiśniewski był przekonany, że samolot wyląduje w Moskwie? Kto zmienił tę decyzję?