Ojciec jako trudna, cierpka lekcja patriotyzmu w czasach PRL-u, minimalizm pokonanych i przedwcześnie urodzonych, samoograniczenie pokolenia zbyt ciężko doświadczonego przez hekatombę wojny, Katyń i całopalną irredentę stolicy.
To część druga artykułu. Część pierwszą można przeczytać tu.
Chłop miastowy
Warto wspomnieć o deklarowanym wszem i wobec wieśniactwie Ziemkiewicza-Rafalskiego. Czemu służy ta jego chłopska samoidentyfikacja? Poza to i gra, wewnętrzny przymus jakiś, wyrok losu?
Chłopstwo jako los, opisywane przez Reymonta czy Hamsuna, odnajdywane jeszcze w swym niemym i bezradnym gaśnięciu i przemijaniu u Myśliwskiego. Zapewne nie o taki rodzaj chłopskiej przynależności idzie miastowemu panu, który chce robić za chłopa w mieście właśnie – przed takimi jak on, inteligentami z klasy średniej. Klasy w Polsce, jakby to mogła ująć prof. Jadwiga Staniszkis – o ułomnym statusie ontologicznym.
Może zatem potrącenie chłopskiej nuty to quasi-gombrowiczowska strategia bycia innym z drugimi, rodzaj zakładu, gry o wpływy, polegającej na odnalezieniu odmiennej, niż przyjęta, konkurencyjnej wobec towarzystwa i salonu, perspektywy. Gombrowicz ulepił sobie z takiej oto dyrektywy towarzyski fortel: odgrywać arystokratę wobec literatów i być literatem pośród arystokratów.
A jak jest z Ziemkiewiczem-Rafalskim – jeśli przyjąć, że istotnie, chłopska sukmana jest po trosze pozą, po trosze sposobem walki o wpływy na hermetycznych warszawskich salonach? Przecież warszawskim salonom chłop nie zaimponuje, a na wsi taki, wyznawany przez bohatera, chłop, to dzisiaj gatunek wymierający, człowiek niewczesny, równie rzadki, co pepesza.
Nieco bardziej wiarygodna wydaje się hipoteza charakterologicznej, mentalnej chłopskości Ziemkiewicza–Rafalskiego, upartusa i zagończyka.Jego publiczna, cięta, uparta i krnąbrna mowa – to policzek wymierzony reprezentantom warszawskiego salonu.
„– Ja wiem, pan nawet jak to widzi, to się nie odważy zauważyć, a nawet, jak zauważy, nie odważy się przyznać, co dopiero mówić o odwadze, żeby wystąpić publicznie” – pretensję, wypowiedzianą przez jednego z bohaterów „Żywiny” pod adresem dziennikarza, równie dobrze wygłosić mógłby sam Rafalski, co dobrze ilustruje typ mentalności naszego dwoistego bohatera.
W stereotypie chłopa odnaleźć można, między innymi, dwie istotne cechy: nieufność(wobec dworu i miastowych, z ich typem człowieka, uprawiającego nieostre prześlizgiwanie się po powierzchni życia), a także upór, a ściślej – uparte myślenie na przekór i pod prąd, sprzeciw wobec myślenia ułatwionego, „uprawiania turystyki literackiej”, wywijania frazesem.
Może więc, prezentowana światu chłopskość Ziemkiewicza-Rafalskiego, nawet jeśli kryje się za nią świadoma wizerunkowa stylizacja, odsłania jednak coś elementarnego – swoisty przymus krwi, DNA, które wikła pisarza-bohatera w ojca, w światoobraz przodków.
Ojciec jako lekcja
Ojciec Rafalskiego pojawia się w powieści wraz z cukrzycą. Dzień kolejnej rocznicy śmierci ojca – śmierci na cukrzycę właśnie – to 15 lutego 2010 roku. To wtedy Rafalski dowiaduje się o swoim z ojcem w chorobie powinowactwie. Tu nie ma, nie może być mowy o przypadku – taki dzień musi przywołać niechciany obraz tamtej ojcowskiej, boleśnie banalnej i przedwczesnej, tkwiącej w Rafalskim ościeniem wyrzutu, śmierci.
Trudno doprawdy oprzeć się wrażeniu, że w zmienionej scenerii i w nieco tylko odmienionym świecie Rafalski mógłby powtórzyć słowa innego bohatera Ziemkiewicza, Roberta z „Pieprzonego losu kataryniarza”, który w odmętach wirtualnego świata, usiłuje przywołać do istnienia nieżyjącego ojca: „– Gdybyś tu był, tato, gdybyś mógł tu być…”. A ojciec tamtego sprzed szesnastu lat Roberta… – czy to nie on właśnie patrzy teraz z portretu nad biurkiem na Rafalskiego?: „– Jestem tu – powiedział Ojciec z naciskiem. – Czy jeszcze tego nie rozumiesz? Jestem tu, z tobą, ciągle, zawsze. Patrzę na Ciebie”.
Pogodzenie się z noszonymi w sobie racjami ojca staje się probierzem dojrzałej przemiany syna („całe szczęście, że młodość przechodzi człowiekowi z wiekiem” – notuje Rafalski). Dojrzałym jest się wówczas, gdy się pojmie, że w toczonych za młodu „zajadłych sporach z ojcem, to jednak on miał rację” – zauważa. Ojciec, przywołany „z głębi” żałobnego synowskiego snu, śpiewający „powolną, melodyjną pieśń, niesamowitą: Zachodź słońce, zachodź/Skoro masz zachodzić…”, widmowy i oniryczny, ale jednak najprawdziwszy ojciec – pozwala Rafalskiemu przeżyć, przeboleć i udomowić kruchość i niepewność polskiego świata, nasze własne i wieczne „wszystko już było”.
Ojcu też poświęcone są najlepsze strony najnowszej powieści autora „Walca stulecia”. I na dobrą sprawę, w najistotniejszej swojej warstwie, dziennik Rafalskiego to rzecz o ojcu.
Ale ojciec z dziennika to nie tylko poruszająca naszą ludzką wrażliwość historia, to rozdarcie i konflikt racji. Wspomina Rafalski: ojciec „stale miał jakieś kłopoty, stale go różni dobrze ustawieni cwaniacy usiłowali usadzić – ale jednak czuł się z tym dziwacznym tworem, tą niby-Polską nierozerwalnie związany, czuł się jednym z tych, którzy ją zbudowali z powojennej perzyny, i nie wierzył, żeby jeszcze kiedykolwiek mogła powstać jakaś inna”.
W innym miejscu czytam: „To było jakoś tak zaplątane, że nie mając do Peerelu złudzeń, nienawidząc go szczerze i zasłużenie, był jednak jego dzieckiem, jego produktem”.
Ojciec jako trudna, cierpka lekcja patriotyzmu w czasach PRL-u, ale tak naprawdę – w każdym czasie, bo żaden historyczny moment nie jest dla ludzi zatroskanych o stan polskich spraw czasem ułatwionym. Ojciec – realizm klęski, dekalog defensywy polityki polskiej, pełzanie z braku zgody na chodzenie, minimalizm pokonanych i przedwcześnie urodzonych, samoograniczenie pokolenia zbyt ciężko doświadczonego przez hekatombę wojny, Katyń i całopalną irredentę stolicy. Ojciec – przykurcz bezradnych świadków powojennego stosu patriotów – ludzi, którym brakło łez, rzuconych pomiędzy młyńskie koła historycznej konieczności.
Przywoływany w dzienniku ojciec pomaga uleczyć chore na cukrzycę ciało, ale zatruwa Rafalskiemu duszę, męczy i przytłacza go swoją nieufną wobec posolidarnościowego świata perspektywą, odbiera nadzieję na zmianę, szarpie nerwy, męczy niczym „widmowe odbicie w lustrze”. Nadmiernie bliski, najważniejszy w jego życiu człowiek, stoi synowi ością w gardle. Stoi mu w gardle PRL-em. Oścień, który tkwi w Rafalskim, za sprawą ojca – swoisty, nigdy niewypowiedziany wprost przez małomównego „tatę”, a odgadywany, dopowiadany teraz przez syna, duchowy raczej niźli polityczny, moralny, bo przecież nie intelektualny, testament – że każdy w pokoleniu synów, kto choruje na Polskę, stanie wobec własnego i pokoleniowego PRL-u, jakkolwiek by się nazywała ta Polska, w której przyjdzie mu żyć. Że, tak naprawdę, PRL to nasz los i przeznaczenie, bo nie da się oddzielić tego, co było, jest i będzie już zawsze PRL-em, od Polski i polskiego człowieka.
Rafalski-syn wyznaje: „że wiesz, tato, chyba mnie jednak zaraziłeś tą nieufnością i teraz gnębi mnie coś jeszcze gorszego, o czym nie ma z kim pogadać. Czy nasza Polska, gdyby była, byłaby tak naprawdę inna?”
Oto pytanie.
To część druga artykułu. Część trzecią opublikujemy w czwartek. Już teraz zapraszamy do lektury.
Andrzej Maśnica (ur. 1962), politolog, publicysta, w latach 1990-2004 był członkiem redakcji „Stańczyka”. Publikował m.in. we „Wprost”, „Najwyższym Czasie!”, „Myśli Polskiej”, „Nowym Świecie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Ładzie”, „Nowym Państwie”. Obecnie mieszka w Warszawie.
Prenumerata i zakup pojedynczych egzemplarzy wersji papierowej
Fundacja Republikańska na Facebook-u
Zostań darczyńcą Fundacji Republikańskiej
"Rzeczy Wspólne" powstaly po to, aby powaznie mówic o polityce na przekór niepowaznym czasom. Drugim celem kwartalnika jest aktualizacja polskiego republikanizmu, który uwazamy za nasza najlepsza tradycje polityczna."