Bez kategorii
Like

Maśnica: „Zgred” albo sztafeta ojców. Cz. 1.

18/08/2011
538 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
no-cover

„Chory był na Polskę, której nie umiał pomóc, i przekazał mi tę chorobę w genach” – słowa bohatera „Zgreda”, trafnie kondensują istotną materię powieściową najnowszej, napisanej w konwencji dziennika, książki Rafała Ziemkiewicza.

0


Już na początku zjawia się nieproszony i niezapowiedziany gość, cukrzyca, o której złowróżbnych postępach dowiedział się właśnie dziennikarz, Rafalski, alter ego autora. To właśnie z potrzeby oswojenia choroby, bohater „Zgreda” siada do komputera i rozpoczyna pisanie dziennika.

Cukrzyca zaskakuje i wytrąca go z rutyny codziennych sprawunków i zaangażowań, ale Rafalski to pacjent niepokorny i witalny. Ten 45-letni mężczyzna na lekkim zawodowym, i wcale ostrym zdrowotnym, wirażu – poddawać się nie myśli.

Decyzja o pisaniu dziennika byłaby – tak to widzę – próbą odpowiedzi bohatera „Zgreda” na rzucone mu przez chorobę wyzwanie – nie odpowiedzi pacjenta, ale człowieka, który korzysta z dokuczliwej szansy ponownego ułożenia się ze światem.

 

Dwoistość stylu

Jego wypisywanie się w dzienniku cechuje widoczny kontrast stylu i środków ekspresji, jednych, w prywatno-rodzinnych – innych, w publiczno-zawodowych – partiach książki.

Z jednej strony, otrzymujemy pedantyczne sprawozdania o kolejnych, poprawiających się wskaźnikach zawartości „cukru w cukrze”, wsparte przez szczegółowe relacje z dietetycznych zmagań bohatera. Gdy sprawa dotyka medycznych procedur, zahacza o gleukometry czy insulinę, autor konsekwentnie przestawia literackie rejestry powieści-dziennika na poziom prostej, rzeczowo-sprawozdawczej polszczyzny.

Z drugiej strony, czytam literacko świetne, nacechowane ziemkiewiczowską, rozwibrowującą moją wrażliwość, frazą, dotkliwie piękne i poruszające fragmenty, choćby te elegijne w istocie, kiedy jego bohater rozpamiętuje ojca, to wzniecając, to tłumiąc w sobie napierające fale nostalgii, tęsknoty, żalów i wyrzutów. Wytrawnie snuje się przez dziennik nić anegdoty i przypowieści o anonimowych, dzielnych, czasem pokręconych, innym razem przetrąconych – ludziach. Ziemkiewicz – to niełatwe w przypadku zawodowego publicysty, posługującego się bezosobowymi emocjami i abstrakcyjnymi pojęciami – potrafi pokazać ojca jako żywego pojedynczego człowieka, dać mu charakter, własny język i osobne emocje.

 

Rodzina jako azyl

Z kolei w tych partiach dziennika, w których bohater opowiada o żonie i córkach, próbuje przybliżyć aurę rodzinnego gniazda Rafalskich, czuję się trochę tak, jakbym spoglądał na jego życie przez powierzchnię kryształu.

Zaczynam rozumieć, że – pozornie odkrywając swoją intymną przestrzeń – tak naprawdę Rafalski zamyka ją przed moim zaciekawionym spojrzeniem. Rodzinny świat „Zgreda”, prowadzony na smyczy i kontrolowany przez czujną świadomość autora, nie jest światem w pełni suwerennym.

Co mam o tym myśleć? Może to, że dostępne śmiertelnym szczęście daje się wyrazić jedynie za pomocą pogodnej i niewysilonej afirmacji, że cała reszta jest tajemnicą?

Nasuwa się inna hipoteza, zgodnie z którą ten higieniczny sposób przedstawiania przez Rafalskiego własnego życia rodzinnego służy obronie bohatera przed popadnięciem w rozczulanie się nad sobą, nadmiernym odkryciem się.

Jeszcze jedna śmiała hipoteza, niemalże supozycja: może problem Rafalskiego to machismo? Wyzewnętrznianie się traktuje on jako niemęską namiętność, rodzaj perwersji jajogłowych, oscylującej pomiędzy ekshibicjonizmem a onanizmem słabizny?

Nie sądzę. Mamy tu raczej do czynienia z mało przekonującą linią obrony tej reduty męskości, którą głosi sam Ziemkiewicz. Obrony pozycji, zgodnie z którymi, jak przyznaje we „Wkurzam salon”, „nie chodzi o to, czy mężczyzna rządzi w domu, chodzi o to, czy panuje nad samym sobą i, na ile to oczywiście możliwe, nad swoim życiem”, bo „każdy rodzaj ucieczki od problemów jest niemęski”, a beztroska aprobata dla niej prowadzi do „zgówniarzenia”, do „upowszechnienia się syndromu Piotrusia Pana”.

 

Między żoną, dziećmi i Polską

Powracam do żony bohatera, bo z Oleńką (tak mówi i myśli o niej Rafalski), jest pewien istotny problem. Rozumiem, że materię powieści stanowi świat widziany z perspektywy autora dziennika, ale to przecież nie musi od razu oznaczać, że jego żona nie ma osobnego życia, swoich spraw i opinii, własnej wrażliwości i inteligencji. Że sensem i racją jej istnienia jest funkcja, którą pełni przy mężu, obsługiwanie intelektualnego, estetycznego i fizycznego samopoczucia Rafalskiego, drugoplanowa rola w jego męskim i polityczno-artystycznym świecie – służenie mu za mentalne lustro, w którym może z satysfakcją się przeglądać.

Widząc Olę, aktorkę przecież, w przygotowanej przez męża scenografii, na domowej scenie, jako ponętną kobietę, czułą żonę i troskliwą matkę, obiekt pożądliwych męskich westchnień i przedmiot jego własnej, by tak rzec, autorskiej dumy – szczerze żałuję, że raz tylko jedyny (w cytowanym wyżej zdaniu o lęku przed zdemaskowaniem) ma ona okazję przemówić własnym zauważalnym głosem, wnieść do wykreowanego przez Ziemkiewicza-Rafalskiego świata coś więcej, aniżeli programowy, pieczołowicie pielęgnowany sex appeal, względnie matkowanie dzieciom i niańczenie męża.

Rzecz kolejna. Zbyt często, aby można tu było sprawę tę pominąć, korzysta autor z obosiecznego przywileju przemowy z pozycji domowego urzędu nauczycielskiego. A, że używa swej władzy chętnie, trudno mu obronić się przed zalewem nieco naiwnej rodzicielskiej pedagogiki rodem z popkulturowych „vademeców” i salonowych żurnali, że mianowicie – mówiąc nieco karykaturalnym skrótem i z lekka archaiczną wersyfikacją – „aby szczęśliwym i kochającym rodzicem być, a dzieci na porządnych ludzi wychować, trzeba tego bardzo chcieć, linię wychowawczą lojalnie z żoną uzgodnić, do uzgodnień się ściśle stosować, samooceny dzieciom pod żadnym pozorem nie zaniżać, przykład zgodnej miłości im dając”.

Przechodzę do generaliów. Ziemkiewicz buduje powieściową konstrukcję „Zgreda” na wyostrzonym kontraście osobistego szczęścia Rafalskiego – męża i ojca, i bezsilnej rozpaczy Rafalskiego – patrioty i publicysty– człowieka wrzuconego w otchłanny horyzont „postkolonialnej fatalności” Rzeczypospolitej. Oddaję mu głos: „«Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w Ojczyźnie» – co za bzdura, jeszcze jedna z głupot puszczonych w obieg przez wieszcza. Dopóki człowiek nie znajdzie szczęścia w domu, to «Ojczyzna» jest w ogóle tylko pustym słowem. Niczym, hasełkiem, fetyszem”.

„Zgred”, przyznał to innymi słowy we „Wkurzam salon” pisarz, ma być pochwałą domowych spraw codziennych, rysunkiem prostego i szczerego rodzinnego życia, czystego fiatintymnej, zbudowanej na solidnych, dojrzałych podstawach, więzi kobiety i mężczyzny, oraz ich rodzicielskiej relacji z córkami.

Inaczej Polska, którą ukazuje nam w dzienniku Rafalski. Ma cierpko-gorzki smak i nic z rzeczy publicznych nie przynosi pocieszenia. Oczyma Rafalskiego oglądam Polskę jako państwo o peryferyjnym statusie, organizowane przez „postkolonialną kompradorską elitę” do „partyjnego rozbioru sfery publicznej”; państwo, które „nie rośnie, tylko puchnie, jest coraz większe i coraz bardziej bezsilne”; zdjęte „erozją korupcji, mafijności i walki plemion”; „wygniłe i wypróchniałe”. Za fasadą okrągłostołowego mitu nowej władzy („powstałej ze zrośnięcia nomenklatur”), za „picerskim tańcem” demokracji obywatelskiej – dzieli łupy wielogłowy kartel, „kasta nowych cwaniaków, jaśnie panów, którzy zastąpili zarządców «Prywatnego Rancza Leonida»”.

W takiej Polsce, opozycja, jaką mamy, podejmująca „rozpaczliwą próbę powtórzenia solidarnościowej rewolucji, którą powtarzać można już tylko jako farsę”, nie daje nadziei na zasadniczą zmianę, a jedynie „blokuje pewną część elektoratu, kierując ją w pustkę”. Jest częścią problemu, nie jego rozwiązaniem.

Do tego, wyzutego z nadziei, zakleszczonego w radykalnej bezwyjściowości pejzażu, dokłada autor nieustannie „tresowanego w poczuciu niższości” człowieka polskiego, któremu rządzący kartel pozwala wybierać wyłącznie „pomiędzy Sektą i Ferajną”.

Rafalski powraca do domu, do żony i córek, do flirtów, rozmów, rodzinnego ciepła, do swojego emocjonalnego azylu. Tu znajduje siłę, aby, w krajobrazie zniszczenia młodzieńczych nadziei na Polskę wolną i sprawiedliwą, robić swoje: „Tato patrzy na mnie poważnie ze zdjęcia nad biurkiem. Jak to on zawsze mówił – trzeba orać”.

 


 

Andrzej Maśnica (ur. 1962), politolog, publicysta, w latach 1990-2004 był członkiem redakcji „Stańczyka”. Publikował m.in. we „Wprost”, „Najwyższym Czasie!”, „Myśli Polskiej”, „Nowym Świecie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Ładzie”, „Nowym Państwie”. Obecnie mieszka w Warszawie.

 

Kwartalnik „Rzeczy Wspólne” 

„Rzeczy Wspólne” na Facebooku 

Prenumerata i zakup pojedynczych egzemplarzy wersji papierowej

 

Fundacja Republikańska 

Fundacja Republikańska na Facebook-u 

Zostań darczyńcą Fundacji Republikańskiej

 

 

 

0

Rzeczy Wsp

"Rzeczy Wspólne" powstaly po to, aby powaznie mówic o polityce na przekór niepowaznym czasom. Drugim celem kwartalnika jest aktualizacja polskiego republikanizmu, który uwazamy za nasza najlepsza tradycje polityczna."

78 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758