Marian Miszalski: Nudna debata, sztuczne podniety, przemilczane kwestie
07/09/2011
381 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
*Dziwna choroba: zwiędła, zanim rozkwitła
* Arłukowicz w „Coming out Show”
*Niezlustrowańcy próbują podniecać
*O czym spodstolnym mówić nie wolno
(„Najwyższy Czas”, 31 sierpnia 2010)
Niby kampania wyborcza wchodzi w okres kulminacyjny, ale wygląda bardziej na okres klimakteryjny. Kampania ta chyba najbardziej interesuje samych kandydatów (co zresztą zrozumiałe), dalej: dziennikarzy delegowanych do jej obsługi (więcej pracy, większe zarobki, co też zrozumiałe), a najmniej albo i wcale potencjalnych wyborców. Składa się na to kilka przyczyn, a wśród nich najważniejszą jest ordynacja wyborcza, urągowisko zdrowemu rozsądkowi, blokująca oddolną, autentyczną obywatelską inicjatywę, utrwalająca z grubsza ów podział sceny politycznej, jaki „przyklepany” został siuchtą komunistów z lewicą laicką pod „okrągłym stołem”. Zamiast PZPR mamy wiec SLD z przyległościami, zamiast ZSL – PSL, zamiast „liberalnego” już za komuny SD – jego spuchniętą, spotworniałą wersję w postaci „łże-liberałów” z PO – i tylko jedno względnie nowe ugrupowanie, Prawo i Sprawiedliwość, nie mające ideowych ani majątkowych korzeni w PRL. Jest jeszcze Polska Prawica, kilka innych ugrupowań nie spod „okrągłego stołu”, ale że nie mają budżetowego wsparcia – ich rola w wyborach nie będzie wielka. Obecna ordynacja wyborcza (blokująca pożądaną wymianę politycznych elit) i finansowanie partii z budżetu (zamiast ze składek członkowskich) – to przyczyny naszej chorej demokracji, która zwiędła jeszcze zanim rozkwitła. Ciekawy przypadek patologii politycznej. Skostnienie sceny politycznej powoduje, że obywatele nie interesują się debatą wyborczą, gdyż obecne na scenie partie – mając zagwarantowany stały budżet, czyli środki na kampanię, więc i miejsca w parlamencie – nie wysilają się wcale, by toczyć prawdziwe spory o prawdziwie poważne sprawy, ale poprzestająca duperelach, niewiele obchodzących wyborcę. Degeneracja niedorozwiniętej demokracji w Polsce( nie przetrącono kręgosłupa totalniakom!) przybiera w tej kampanii szczególnie groteskowe oblicza: gdy posłowie lub partyjni aktywiści zmieniają partie za stanowiska rządowe albo dla lepszego miejsca na liście wyborczej. Widziałem niedawno w telewizorze, jak kilkunastu zdeklarowanych dotąd ludzi lewicy dokonywało swoistego „coming out” i przechodziło do… Platformy Obywatelskiej, twierdząc przy tym, że w ogóle nie zmieniają poglądów! Był tam i p.Rosatti, i pan Dziewałtowski, i pan Pinior, i nawet pan Pisarski z Unii Pracy, i jeszcze jakiś dżentelmen z lewicowych związków zawodowych, i jakaś paniusia „samorządówka”, a jakże, też dotąd czerwona. Ten „coming out” politycznych „biseksualistów” prowadził w TV wdzięcznie p.Arłukowicz, który wraz z p.Kluzik-Rostkowską zapoczątkowali praktykę intratnych transferów partyjnych, zrywając z naszego „życia politycznego” ostatnie listki figowe. Jakie tam życie polityczne – burdel i serdel! Pan Arłukowicz w roli telewizyjnego prezentera tego „coming out” przypominał mi owych naganiaczy z bulwaru Rochechouart, co to przed porno-lokalami zachwalają towar: w Paryżu pan Arłukowicz nie zginie, gdyby przypadkiem miał kiedyś emigrować za chlebem. Tylko czy – parlez-vous francais, monsieur?…
Oczywiście, tego rodzaju transfery międzypartyjne skutecznie odstręczają uczciwych obywateli od udziału w tym coraz bardziej show-businesie niż politycznym akcie, jakim stają się wybory parlamentarne w Polsce pozbawionej suwerenności Traktatem Lizbońskim. Trzeba tu zauważyć, że zarówno PiS jak Prawica Polska wystrzegają się przyjmowania na swe listy wyborcze politycznych grandziarzy, nuworyszy i handełesów z innych partii, co daje przynajmniej większe gwarancje osobistej uczciwości kandydatów. Potwierdza to 22-letni okres demokratycznego fermentowania: od roku 1989 afery i korupcja były w zdecydowanej większości udziałem lewicy oraz łże-liberałów, którzy przez gospodarczy liberalizm rozumieją kapitalizm państwowy, albo kapitalizm kompradorski, więc zwyrodniałe formy uczciwej, prywatnej wolnej przedsiębiorczości.
Wiele wskazuje, że wyniki wyborów mogą być podobne do tych z roku 2005, gdy wprawdzie zwyciężyło Prawo i Sprawiedliwość, ale uzyskało zbyt mało głosów, by samodzielnie utworzyć rząd. Jest jednak pewna szansa, że obecnie wyborcy wyciągną wnioski z tzw. katastrofy smoleńskiej i udzielą PiS-owi większego poparcia, niż 6 lat temu. Jeśli nie – Polsce grozi koalicja PO z SLD (lub PO, SLD, PSL), co byłoby „zaklepaniem” na długie lata republiki bananowej, pozorującej demokrację i wolny rynek, a tak naprawdę sterowanej przez zakulisowe, dziedziczne już koterie b.SB-ków i funkcjonariuszy b. Wojskowych Służb Informacyjnych.
Gdy wyborczą debatę dominuje tematyka zastępcza, staje się ona nudna, mimo komicznych wysiłków dziennikarzy z niezlustrowanych mediów, którzy – posłuszni oficerom prowadzącym – próbują wszelkiego rodzaju sztucznych podniet, żeby przyciągnąć uwagę opinii publicznej do tej politycznej, siermiężnej pornografii. Ale efekt jest kiepski. W oczach opinii publicznej całkiem inne kwestie uważane są za ważne, niż akurat te, poruszane w kampanii wyborczej. Polaków interesuje na przykład – bo o tym mówią między sobą – dlaczego rząd Tuska odbył tajne posiedzenie wyjazdowe aż w Jerozolimie i czy dostał tam jakieś wiążące instrukcje? Polaków interesuje też
(temat zupełnie nieobecny w wyborczych wystąpieniach kandydatów PO, SLD, PSL) jak naprawdę doszło do tragedii smoleńskiej, i dlaczego rządowy raport powtarza kłamstwa rosyjskiego raportu Anodiny, ukute już następnego dnia po „katastrofie”? Opinię publiczną interesuje, dlaczego ceny prądu wzrosną w Polsce w tym roku o 20 procent i jak to przełoży się na budżety domowe, ceny towarów i usług, etc. – ale i tego tematu brak w kampanii wyborczej „spodstolnych”. Opinię publiczną interesuje, kto zabił Leppera i dlaczego, tudzież czemu „niezależna” prokuratura zwlekała aż trzy dni z wszczęciem śledztwa. O, jest mnóstwo tematów, które w poważnej kampanii wyborczej powinny być poruszane, jako wymowne świadectwa kondycji państwa i pożądanych kierunków jego naprawy – ale partie spodstolne nie są tymi tematami w ogóle zainteresowane. Trudno zatem dziwić się, że na listach wyborczych PO, SLD czy PSL pojawiają się i sportowcy, i gwiazdki show-businessu, i ostentacyjni homoseksualiści, w dodatku w ramach świeżego „parytetu kobiet”… Najwidoczniej partyjni „sztabowcy” i ich oficerowie prowadzący wychodzą ciągle z założenia, wyrażonego za PRL w pewnej satyrycznej piosence: „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio”… Wynikałoby stąd, że niezbyt dobrą opinię mają o swoim elektoracie, ale, kto wie, może jest to opinia trafna?
Marian Miszalski