Z Piłsudskim jest trochę jak z Wałęsą – jedne jego zasługi są nieprzecenione, inne – wątpliwe, a jeszcze inne – nie warte funta kłaków, będące oczywistym klakierstwem jego wyznawców.
Są tacy pisarze, których się kocha nienawidzić. W moim przypadku do tego grona dołączył właśnie Waldemar Łysiak. Pisarz w porywach naprawdę wielki, lecz felietonista – koszmarny i bełkotliwy. Przy tym chyba całkowity wariat, choć w jego przypadku określenie to raczej pieszczotliwe. I horrendalny ego maniak. Tekst Waldemara Łysiaka w świątecznym numerze Uważam Rze można określić tylko jako obrzydliwe piłsudczykowskie wazeliniarstwo. Nie pisałbym o Łysiaku, na którego generalnie nie wypada podnosić ręki, gdyby faktycznie nie to kuriozum na sześć stron, a przede wszystkim (bo reszta jest jakoś strwna) początkowe passusy. Że Łysiak to piłsudczykofil skrajny – żaden sekret. Jednak w tym dziele przechodzi sam siebie po wielokroć, praktycznie rzecz biorąc Łysiak dokonuje niemożliwego – podnosi sam siebie za włosy.
Od czego tu zacząć? Sam mam dylemat, więc zacznę od początku. Od tego co rzuca się w oczy. Od grafik.
Tekst zdobią reprodukcje, i to na pierwszej stronie, dzieł malarskich sławiących „czyny Marszałka” z moim ulubionym autorstwa Sichulskiego, na którym to Komendantowi (tylko z wielkiej litery) towarzyszą i Stańczyk i Wernyhora (o Jezu!). Na kolejnym niby – ludowym rycie Komendant z kolei bije bolszewików, ku dziękczynnym gestom prostego chłopstwa, sławiącego złożonymi jakby do modlitwy dłońmi wielkość… Boże – czy naprawdę muszę dalej? Łysiak bynajmniej owych napoleońskich wręcz w swym włazidupstwie obrazków nie traktuje z dystansem. Pierwsze akapity już rozpływają się w uwielbieniu dla Ziuka, podsumowaniem zaś jest to, że Piłsudski to nasz największy heros w dziejach, sam-jeden będący słońcem co wschodzi i zachodzi.
Naprawdę – nie robiłbym sobie z Łysiaka teraz jaj, gdyby nie późniejsze passusy. Osobiście bliżej mi skądinąd do tradycji endeckiej, niźli piłsudczykowskiej (pragnę to powiedzieć wprost już teraz), aczkolwiek nie należę do typowych, zamrożonych w umysłowym międzywojniu twardych endeków. Ba – daleko mi nawet do dość wyważonego neoendeka Ziemkiewicza. Faktem jednak jest, że Komendant – Naczelnik – Marszałek do dziś dnia w pewnych środowiskach, szczególnie na szeroko pojętej prawicy, pozostaje postacią naczelną, główną osią sporu pomiędzy patriotami a „zaplutymi karłami reakcji” (i uwierzcie lub nie, ale cytuję teraz nie słynny propagandowy plakat, lecz samego Łysiaka).
Z Piłsudskim jest trochę jak z Wałęsą – jedne jego zasługi są nieprzecenione, inne – wątpliwe, a jeszcze inne – nie warte funta kłaków, będące oczywistym klakierstwem jego wyznawców. Łysiak bez wątpienia należy do tej ostatniej kategorii akolitów Marszałka. Bynajmniej nie wskazywałbym na to, gdyby w swym tekście pan Waldek nie dokonywał intelektualnej nieuczciwości wobec całej endecji. A gdy bezczelnie i nieuczciwie kopie się przy mnie leżącego – muszę zaprotestować.
Endecja jest akurat w III RP chyba największym historycznym popychadłem. Faszyści, antysemici, „głupi pałkarze” (Blumsztajn) – tyle inwektyw ile potencjalny endek musi się nasłuchać już od podstawówki jest zatrważająca. Łysiak chlubiący się swoim „byciem pod prąd” tutaj akurat chwacko do nurtu się przyłącza, nie tylko zrzucając na endecję kolejne pomyje, ale wskazując wprost, iż względem opinii na temat wielkiego herosa naszego – Piłsudskiego wywodzi się komuna i endecja z tego samego łona. W tym przypadku należy według Łysiaka wręcz zawiesić rozum, bo cała sterta oczywistych bredni które dalej wypisuje nie mieści się w głowie.
Słowo daję – Łysiak wyraźne wchodzi w buty lemingów sławiących na każdym kroku wielkość Tuska. Nie jest to bynajmniej porównanie przesadzone. Skoro tekst pana Waldemara otwiera cały blok artykułów historycznych z cyklu historii alternatywnych, to powinien zachować przynajmniej jakąś intelektualną uczciwość. Tymczasem Łysiak pomstuje nad tym, jak to „karły” opluwają Marszałka nawet po jego śmierci, wspólnie łącząc siły z najmroczniejszą, urbanową komuną. Dalibóg – gdyby nie ta endecja Marszałek najpewniej żyłby wiecznie! Tak jak nie można złego słowa powiedzieć na obecnego (stan na grudzień 2011) Premiera RP, tak i nie można wskazać bodaj jednego błędu Marszałka. Marszałek sam – jeden odzyskał Polsce niepodległość, zbił bolszewika, potem ocalił państwo po raz drugi czyniąc zamach majowy, a potem jego wielkość tylko rosła. A fatalna ręka do kadr? A naprawianie gospodarki „na rozkaz”? A całkowita nieznajomość prawideł zmieniającej się sztuki wojennej? Nic to, nic naprawdę – zawodzili sojusznicy, pogoda, endecy, wszyscy, lecz nie on. Po prostu „…ale to nie wina Tuska!”, a Marszałek nawet jak spie*****ł – to dlatego, że był Wielki!
Już przy lekturze poprzedniego endekofobskiego tekstu Łysiaka z Uważam Rze „Huzia na Ziuka” uderzyło mnie całkowite zawieszenie rozumu przez wielkiego literata. Czyż nie jest dziwne, że facet, który politykę napoleońską potrafi wywlec na wszystkie strony i posiadający wiedzę, którą mógłby obdzielić kilkanaście osób, tutaj – w przypadku Piłsudskiego – jest w stanie pisać tylko na kolanach wpatrując tęskne oczy w wąsate oblicze Marszałka. Doprawdy – nie chciałbym, żeby akurat przekaz Łysiaka stał się za kilka lat wykładnią myślenia na temat tej postaci. Waldemar Łysiak wprost w tym przypadku, w swoim stosunku do endecji, wchodzi w buty tak wzgardzonego przez siebie Miłosza, z nieśmiertelnym „jest ONRu spadkobiercą Partia!”. Problem w tym, że to jednak właśnie duchowi spadkobiercy myśli Dmowskiego organizują w stolicy współcześnie wielotysięczne marsze, gromadzące i zapaleńców i rodziny z dziećmi. To spadkobiercy endecji są głównym intelektualnym zapleczem największej partii prawicowej w Polskim Parlamencie (na czele której, paradoksalnie, stoi akurat stary piłsudczyk). Wreszcie – to sami endecy dają nam recepty na to jak wyciągać naszych rodaków z błota, czyścić ich, przypominać że są Polakami wyciągniętymi właśnie z szamba bylejakiej kolorowości.
Znajomy parlamentarzysta swego czasu znakomicie i całkowicie nieświadomie z kolei zaprezentował mi główny trzon myślenia piłsudczyków. Zapytany co w dość kłopotliwej sytuacji politycznej należy czynić, odparł bez wahania – czekać. Inny znajomy – twardy piłsudczyk właśnie owo „czekanie” przedstawił jako genialność posunięć Marszałka przez całą jego drogę polityczną. Problem pojawia się w zestawieniu tych dwóch sposobów myślenia – „czekanie” znajomego parlamentarzysty było odpowiedzią taktyczną na doraźną i dość krótką sytuację kryzysową. „Czekanie” zaprezentowane przez kolegę – piłsudczyka – receptą na całe funkcjonowanie państwa i wszelkie kryzysy: przeszłe i przyszłe.
Czy dziwić zatem może tak fatalna kondycja II RP po sanacyjnych wariactwach ekipy Wielkiego Ziuka? Bynajmniej. Odpowiedzią musi być działanie, nie czekanie.
Bardzo komfortowo jest chwalić Marszałka będąc starym dziadem, w bujanym fotelu popijając pisany tekst markową whisky. Problem w tym, że wskazywanie postępowania Piłsudskiego jako remedium na współczesny weltschmertz polskiej polityki jest wskazywaniem ślepej uliczki. Pewni bohaterowie muszą otrzymać medale i potem iść do domu. Jeśli jednak jedyną metodą wielbienia ich jest atak na tychże bohaterów oponentów, cóż – może ci Wielcy, wcale tacy wielcy nie są?