Literatura polska jest lepsza od rosyjskiej
15/04/2011
408 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
Panuje powszechne i nie poparte niczym przekonanie, że rosyjscy pisarze lepsi są od polskich, ponieważ ich twórczość była uniwersalna, a nasza miała charakter lokalny.
Panuje powszechne i nie poparte niczym przekonanie, że rosyjscy pisarze lepsi są od polskich, ponieważ ich twórczość była uniwersalna, a nasza miała charakter lokalny. Przez to właśnie rosyjskie książki tłumaczone są na wiele języków, a polskie nigdy nie były i nie będą, no chyba że władza aktualnie rządząca w Polsce zapłaci zachodnim wydawcom za przedruki i reklamę. Na sprzedaż jednak nie będą mieli ci polscy pisarze co liczyć.
Jest to oczywiście bzdura i kłamstwo zbudowane na propagandzie, kłamstwo powtarzane z lubością przez wszystkich polskich intelektualistów, wykładowców wyższych uczelni prowadzących zajęcia z literatury i różnych bezinteresownych skurwysynów, którzy Polski nie kochają, bo im się nie chce.
Literatura rosyjska traktowana jest przez rosyjski aparat państwowy – tak za cara jak i za komunizmu – jako element promocji tego państwa za granicą lub jak kto woli element propagandy. Pisarze, którzy w kraju byli prześladowani, skazywani na Syberię, więzieni i zabijani, a w najlepszym razie wyganiani za granicę, chcieli czy nie chcieli robili rosyjski PR. Tak było zawsze. Im głośniej płakali, że w Rosji jest źle i bardziej tęsknili tym bardziej rosyjska literatura i sama Rosja były popularne i podziwiane. Aparat państwowy wykorzystywał bowiem bezwzględnie dzieła tych, których wcześniej upokorzył, zabił lub wygnał. I nie twierdzę, że oni byli źli, słabi lub marnie pisali. Twierdzę tylko, że ich wymagania wobec państwa, własnego państwa były zbyt małe, zbyt płochliwe, twierdzę także, że ich wiara w to państwo była zgubna. Nie mówię tu nawet o takim Dostojewskim, degeneracie, gwałcicielu małych dziewczynek, co zrobił ze świętej wiary prawosławnej parawan dla swojego plugawego życia. Mówię choćby o takim Bułhakowie. Człowiek był niby świadomy, niby wiedział, a jednak liczył na coś, na cud, na to, że Stalin się odmieni i wypuści go za granicę na pół roku. Poczytajcie sobie dokładnie, linijka po linijce co ten człowiek wypisywał, jak irytowała go zapobiegliwość ludzi, którzy próbowali radzić sobie w najcięższych czasach, przypatrzcie się jego aspiracjom, które wydają jego i takich jak on wprost w łapy tajnych policji wszelkich systemów.
Albo Pasternak. Przeczytajcie jeszcze raz „Doktora Żiwago” i zwróćcie uwagę na jak tandetnych i nieprawdziwych emocjach zbudowana jest ta książka. Czy ktoś to w ogóle zauważa? Nie. Bo ważne jest iż „Doktor Żiwago” to epopeja rewolucyjna, której wymowa jest jawnie antykomunistyczna. Może i taka jest, ale Pasternak przekonuje nas na każdej stronie swojej książki, że Rosja to wspaniały kraj. Ktoś przychylniej nastawiony do rosyjskich literatów napisałby może, że to właśnie jest ten moment tragicznej wielkości tych ludzi. Ja tak jednak nie zrobię – a dobrze wam tak – powiem – dobrze wam, skoro nie potraficie napisać książki takiej jak Tołstoj, do której modliłby się miliony, dobrze wam skoro do promocji potrzebujecie tajniaków, prasy, zagranicznych nagród i więzień.
Jeszcze gorzej jest z rosyjskim poetami. Ja nie mam na przykład za grosz sentymentu do poezji podkreślającej mocne osadzenie autora w kulturze, jest to aspiracyjna tandeta, która może się podobać amerykańskim akademikom znudzonym rodzimą siermiężną produkcją opiewającą wędrówkę przez Wielkie Równiny. Nikomu więcej. W Polsce to się może podobać chyba tylko Kazi Szczuce, a dawniej Miłoszowi. – O perska strzało! Z drugiego brzegu Eufratu wystrzelona! – takie rzeczy może wymyślać tylko człowiek liczący nie na natchnienie, a na karierę uniwersytecką i różne granty – mam tu na myśli Brodskiego.
Przy całej swojej deklarowanej niechęci do rosyjskiego ustroju, są rosyjscy pisarze wprost jego funkcjonariuszami. Oni wybierają się na zachód po to właśnie, by kokietować tam różnych mędrców. Chwyt ten znany jest od dawna i będzie jeszcze wielokrotnie powtarzany. Chyba, że zostaną zlikwidowane uniwersytety, bo system uzna, że dwutygodniowe kursy specjalistyczne to lepszy sposób edukacji niewolników niż jakieś studia. Może do tego dojść i nie jest to wcale śmieszne. Wystarczy, że posypie się kościół i państwa narodowe. Wtedy Rosja także zrezygnuje z utrzymywania pisarzy i kosztownego wysyłania ich na Sybir. Może wtedy pojawi się tam wreszcie ktoś autentyczny, kto wywali prawdę w oczy i nie będzie szukał usprawiedliwień dla swojej twórczości w Panu Bogu lub tragicznej historii własnego kraju, z którą – czemuż, ach czemuż – nic nie dało się uczynić.
Co innego Polska. Polska miała zawsze pisarzy dobrych i bardzo dobrych. Polska miała pisarzy świetnych, którzy – ze względu na słabość państwa i czynną bez przerwy obcą agenturę nie mogli być ani promowani za granicą, ani popularni w kraju. Nikomu bowiem nie zależało na tej promocji. Polska literatura wbrew utartym przekonaniom iż misją pisarza jest zbawiania świata zajmuje się codziennością. Polskiemu pisarzowi do napisania arcydzieła nie jest potrzebna wojna, rewolucja która pochłania miliony istnień, ani nawet jakiś zboczony stosunek płciowy. Wystarczy proste mordobicie pod sklepem. Albo nawet nie to, wystarczy, że pewnego dnia słońce oświetli taras inaczej niż do tej pory. Wystarczy, że wóz przejedzie przez rzekę, a z łąki poderwą się stada czajek. I z tego wszystkiego można w Polsce zrobić literaturę. I to nawet momentami lepiej niż w Czechach. Polacy nie łudzą się i nie dręczą trywialnymi emocjami, które wybuchają pomiędzy istotami płci odmiennej, co z takim zapałem i ogromnym ładunkiem fałszu czynią Rosjanie. Polacy podchodzą do tych spraw rzeczowo i spokojnie, z niespotykaną u innych nacji dyskrecją. Stąd może tak niewiele miłosnych historii w naszych książkach. Co ja osobiście uważam za wartość samą w sobie.
Słabością jednak polskiej literatury jest jej promocja. Najlepszą póki co miał Henryk Sienkiewicz, on jednak doświadczył na własnej skórze jak źle jest być polskim pisarzem w Rosji. Cesarstwo nie miało podpisanych stosownych umów dotyczących praw autorskich i pan Henryk tracił miliardy franków z tego powodu. W samej tylko Francji, za jego życia, „Trylogię” wydawano dziewięćdziesiąt razy. Dziś wydaje się to nie do pomyślenia i nie do uwierzenia. Ale tak było. Dziewięćdziesiąt wydań w jednym tylko kraju. I ani franka z tego dla autora. Popularność pisarzy takich jak Henryk Sienkiewicz spowodowała, że rosyjski aparat propagandy, a potem także inne aparaty propagandowe rozpoczęły systematyczne zwalczanie literatury polskiej. Odbywało się to przy żywym udziale tak zwanych sił postępowych w naszym kraju i na obszarach przez Polaków zamieszkałych. Te siły postępu to po prostu zdrajcy lub ludzie oszukani, którzy dali sobie wmówić, że w sztuce, a w literaturze szczególnie działają siły progresywne, że narracja podlega takim samym prawom jak produkcja maszyn włókienniczych, że nowy człowiek nie potrzebuje dobrze napisanych historii, które koiły by jego serce tylko jakichś eksperymentów, nie dających się nawet doczytać do końca. Stąd uporczywy lans początkowo takich autorów jak Wańkowicz, który zdradziwszy własną klasę rozpoczął opiewania świata urzędników i zadłużonych po uszy oficerów, stąd uporczywy lans komunistów uprawiany wobec takiego Gombrowicza, i nic tu do rzeczy nie ma fakt, że nie można było go drukować w kraju. Apetyt umiejętnie rozbudzał Sandauer, a duża edycja Gombrowicza w latach sześćdziesiątych spowodowałaby tylko jedno – całkowite odsunięcie się od niego wszystkich. Rzekoma wielkość Gombrowicza wyrosła na zakazie jego czytania, który –przyznacie to – nie był zbyt ściśle przestrzegany. Bo i cóż mógł Gombrowicz zrobić ustrojowi komunistycznemu, kiedy on się przeciwko Polsce szlacheckiej buntował. Zupełnie jak generałowie, ze słynnego dowcipu, którzy zawsze przygotowują się do tej wojny, która już była. Jeśli ktoś nie wierzy w to co piszę, niech odnajdzie w dziennikach ten fragment, kiedy to Gombrowicza odwiedzają w Argentynie Wajda z Pruszyńskim chyba, albo z kimś innym, nie pamiętam, w każdym razie Wajda był tam na pewno. Gdyby nie miał partyjnego pozwolenia z pewnością by się w tym Gombrowiczem nie spotkał.
Wielkość literatury polskiej jest zamazywana poprzez odsuwanie w niebyt takich pisarzy jak Czarnyszewicz, Piasecki, Mackiewicz, Pawlikowski, Bobkowski, a z powojennych Tyrmand i Hłasko. I to jest prawdziwa tragedia – nie myślałem, że doczekam czasów kiedy ciągle jeszcze nie będzie filmu i Leopoldzie Tyrmandzie, porządnego fabularnego filmu, ze śmiałymi scenami erotycznymi. A nie ma go i już na pewno nie będzie. Nie myślałem, że doczekam czasów, kiedy w lekturach szkolnych nie będzie Marka Hłaski, a doczekałem. O film na jego temat nawet się nie proszę, prędzej doczekam się filmu o Ziemkiewiczu.
Wielkość literatury polskiej jest niszczona świadomie i celowo. Celowo lansuje się takiego pretensjonalnego durnia jak Dehnel i celowo pokazuje się w teatrach sztuki osoby tak dziwacznej jak Masłowska. To wszystko czyni się po to, by pokazać ich za granicą i po to by ludzie, którzy mają tam jeszcze jakieś resztki smaku oraz wyrobienia mogli wzruszyć ramionami i powiedzieć – ma matko, ale gówno, ci Polacy jak coś pokażą to w ogóle nie wiadomo co powiedzieć. A kiedyś mieli przecież, tego no, tego od starożytnego Rzymu, co Nobla dostał. O już wiem – Sienkiewicza.
Kończy się właśnie trwający od roku 1918 okres przebudowywania w głowach ludzi hierarchii estetycznych i emocjonalnych, hierarchii, które tworzone przez stulecia owocowały dobrymi książkami o naszym życiu, które potem po latach traktowane były jak dokument lub jak świętość. W czasie tym zaproponowano nam inne hierarchie, które były w dodatku lansowane i popierane przez państwo w szkołach powszechnych. To groza. Kilkanaście pokoleń Polaków wierzy, że grafomani są dobrymi autorami, ludzie nie potrafiący robić filmów reżyserami, kłamcy prorokami, a ignoranci mędrcami. Myślę jednak, że wielu nie dało się ogłupić i kiedy nadejdzie czas, że kontrolujący wszystko pokerzysta Pan Bóg powie – sprawdzam – coś tam jednak w tych kartach będziemy mieli.