Na początek czytelnikom należy się wyjaśnienie. Moja długa przerwa w pisaniu wynika z tego, że będąc przekonanym o dalece większej kompetencji innych publicystów, odpuściłem sobie na jakiś czas ten rodzaj działalności twórczej. Ponadto niemal każdy pomysł na nowy tekst, który wydawał mi się początkowo ciekawy, po wielominutowych przemyśleniach zdawał się oczywisty/trywialny/nie warty realizacji. Nikt mnie nie porwał, nikt nie groził – nic takiego.
Teraz do rzeczy. Wielu skądinąd całkiem rozumnych ludzi, których darzę szacunkiem, uważa liberalizm za „jedno z wielu dopuszczalnych rozwiązań” trapiących ludzi problemów. Wszyscy oni zarazem wyrażają przekonanie (a jeśli tego nie czynią, to tylko z uwagi na to, że uważają je za oczywiste), iż tylko człowiek posiada jakiekolwiek prawa (podmiotowe), nawet jeśli w aktualnym stanie rzeczy ich „wyrazicielem” czy „wykonawcą” są inni ludzie (jednostki bądź ich grupy decydujące kolegialnie). By nie odpłynąć zbyt daleko od lądu zwanego Praktyką w kierunku oceanu Teorii, zademonstruję owy sposób myślenia na bliskim, a zatem dobrze nam znanym przykładzie.
W państwie demokracji totalnej w którym przyszło nam żyć, „wyrazicielami” oraz „wykonawcami” naszych praw (każdego człowieka z osobna, niech tutaj nikogo nie zmyli liczba mnoga) jest jakaś grupa ludzi. Wyrazicielem jest lud (czy „naród”), wykonawcami – w dużej mierze szeroko pojęta administracja państwowa z rządem na czele. Piszę „w dużej mierze”, ponieważ wszystko zależy od ustaleń ludu (tzn. w praktyce zapewne służb specjalnych, które niewygodnych przedstawicieli ludu likwidują/zastraszają, słabych przekupują, jeszcze innych tolerują, póki są niegroźni – ale pozostańmy naiwnie przy twierdzeniu, że „to wszystko naprawdę”). Taki układ rzeczy byłby dopuszczalny, gdyby każdy z wyręczanych w ten sposób „reprezentowanych” umocował najpierw odpowiednio swoich zbiorowych plenipotentów w postaci wyborców, co oczywiście nie następuje. Nie następuje, nawet jeśli przyjęlibyśmy bardzo naciąganą interpretację faktów, twierdząc że „każdy kto milczy zgadza się na panujący stan rzeczy” – wielu bowiem wprost się temu sprzeciwia. Z tego bardzo łatwo wysnuć można wniosek, że zwolennicy demokracji totalnej: a)nie uważają by jednostki miały jakiekolwiek prawa, b)nie uważają by prawa te (jeśli istnieją) były dane „z natury”/”od Boga” etc., a są wyłącznie pewną przyjętą konwencją, jak język, c)dopuszczają możliwość bycia pełnomocnikiem zdrowych umysłowo, dorosłych ludzi wbrew ich woli, co wg nich wcale nie jest odebraniem im praw.
Wyłącznie uznanie liberalizmu sensu proprio (czy jak kto woli „libertarianizmu”) za właściwe spojrzenie na kwestię państwa daje dorzeczne (w przeciwieństwie do wymienionych w punktach a-c) wnioski na temat systemów takich, jak opisany powyżej.
Tekst pierwotnie ukazał się na stronie Junta.pl
Od urodzenia skazany na sukces, a jeśli teza o zaostrzaniu się walki klasowej w miarę postępu socjalizmu jest prawdziwa, to w przyszłości także na więzienie. Trochę czytam i czasem coś napiszę. Poza tym studiuję prawo.