Przedstawiamy fragment historycznej książki dla młodzieży, która właśnie znalazła się w sprzedaży…
Zbliżał się wieczór. Poczerwieniałe słońce chyliło się ku zachodowi i co jakiś czas, jakby ze zmęczenia całodzienną wędrówką po niebie, chowało swoją twarz w cieniu obłoków. Potężne sosny, sterczące wysoko, zdawały się być jeszcze wyższe, jeszcze groźniejsze, jakby wygrażały niebu swoimi konarami, rozgniewane zbliżającą się nocą. Spokojna zwykle rzeka również spieniła swoją toń, przedrzeźniając na tysiące sposobów zachodzące słońce, potem poszarzała i pobladła. Tylko jej groźne pomruki słychać było daleko w lesie. Wszelka dzika zwierzyna, żerująca za dnia, udała się już do swych mateczników, a las począł wypełniać się drapieżnikami, które mają zwyczaj pod osłoną nocy wypatrywać swojej ofiary. Dało się już słyszeć dalekie wycie wilków, bliżej pohukiwały sowy, z zaciekawieniem przyglądając się dwóm ludzkim istotom, kręcącym się nad rzeką.
– Lesko, już starczy. Późno już. Chodź!
Półnagi chłopiec, odziany jedynie w skórzaną przepaskę na biodrach, stał po kolana w wodzie kilka metrów od brzegu, wpatrując się w jej lustro, w każdej chwili gotowy pchnąć swoim drewnianym ościeniem niespodziewającego się ataku karpia czy pstrąga.
– No chodź już! Ciemno się robi. Jeszcze jaka mamuna nas złapie.
– Cicho być. Sama jesteś mamuna, he he. Nie idę, bo mnie zaczniesz łaskotać, he he.
Twarz dziewczynki spoważniała.
– Jak ty taki jesteś, to zostań. Ja już sama wracam, a ty później sam sobie dźwigaj te ryby. Niech cię mamuna albo jakie inne licho porwie.
– Jeeest! – wykrzyknął radośnie Lesko. – Jest! Popatrz tylko jaka!
– Aaale duża! Hi hi – z lekceważeniem odparła siostra, przyglądając się trzepocącej się jeszcze na końcu ościenia rybie.
Chłopiec wyszedł na brzeg, zdjął rybę i włożył do skórzanego worka.
– Mało dzisiaj złowiliśmy. Ojciec będzie niezadowolony, Ryzeldo.
– Pospiesz się, bo mamy daleko, a na niebo kosiarze już wyszli i niedługo kwoki usiędą.
– Sama jesteś kwoka
– Jak ty taki jesteś, to dobrze. Nie odzywam się do ciebie – rozgniewała się dziewczynka.
– No dobrze, dobrze. Chodź już.
– Sam sobie idź!
Ruszyli wzdłuż rzeki, w stronę osady. Chłopiec kroczył raźnie, nie zważając na kamienie czy połamane gałęzie, które mogły poranić jego bose stopy. Obrażona Ryzelda szła z tyłu, ale w miarę upływu czasu urażona duma ustąpiła w jej sercu miejsca zwykłemu przerażeniu. Zrobiło się już zupełnie ciemno. Każdy szelest, każde poruszenie gałęzi zwiastowało małej dziewczynce rychłe pojawienie się strzygi czy mamuny, za każdym drzewem kryła się południca, gotowa w każdej chwili porwać bezbronne dzieci.
– Południcy czy mamunie, aby ją pokonać, trzeba uciąć głowę i włożyć ją między nogi – nauczała często babka Rylina, która przecież wiele razy na własne oczy widziała takie upiory. „Można też do gęby włożyć świńskiego łajna” – przypominała sobie nauki starej babki Ryzelda. Taka południca to przecież okropnie odrażająca i groźna baba. Ubrana jest na biało, ma krowie oczy, świńskie kły, czerwone pazury i kopyta. „No tak. Ale skąd tu wziąć świńskiego łajna?” – myślała, bardzo już przestraszona dziewczynka. „No i kto utnie łeb upiorowi? Lesko jest odważny, ale przecież tak jak i ja jest jeszcze dzieckiem” – pomyślała przerażona.
Nagle coś zaszumiało, zatrzepotało. Krzyknęła.
– No, co ci jest? – odezwał się brat.
– Lesko! Lesko! Ja się boję!
– E tam, głupia jesteś. Chodź.
– Lesko! Spójrz tam!
Chłopiec spojrzał w kierunku, który wskazała mu siostra. Serce podskoczyło mu do gardła.
– Lesko! Ratuj nas – wyszeptała drżącym głosem.
Chłopiec jednak stał w miejscu, niezdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu. Oścień i ryby wypadły mu z rąk. Nie mógł pokazać siostrze swojego strachu. Jednak przez długą chwilę stał nieruchomo, wpatrując się w miejsce, skąd świecące oczy jakiegoś potwora zdawały się wypatrywać dogodnej do ataku chwili. Powoli odszukał leżący na ziemi oścień i z całej siły cisnął nim w kierunku potwora. Zatrzepotało, zaszumiało, świecące ślepia zgasły i po całym lesie rozległo się znajome uhu, uhu. Stali jeszcze przez chwilę w bezruchu, jakby nieświadomi tego, że straszliwe, jak im się wydawało, niebezpieczeństwo przestało istnieć.
– He he!
Lesko nie potrafi ł jeszcze zdławić w swoim głosie strachu. Dopiero po chwili ponowił.
– He he! Głupiej sowy się przestraszyła. He he!
– Ty się też przestraszyłeś. He he – płaczliwym głosem przedrzeźniała Leska Ryzelda. – Pomyślałam sobie, że to jakiś upiór chce nas porwać.
– Eee tam. Ja się żadnych upiorów nie boję. Niech no się tylko który pokaże, to zaraz się z nim porachuję, obaczysz – pomimo drżącego wciąż głosu przechwalał się chłopiec.
Dalej ruszyli, trzymając się za ręce. Minęło jeszcze kilka chwil, zanim znaleźli się w osadzie. Ciągnąca się wzdłuż rzeki droga oświetlona była przez płonące w chatach łuczywa i ogniska, których blask przedostawał się przez obciągnięte zwierzęcą błoną okna.
Weszli do chaty. Matka krzątała się przy krowach, babka leżała już na swoim posłaniu przy piecu. Po całej chacie roznosił się przyjemny zapach świeżo upieczonego chleba.
– Gdzie ojciec i Bolko? – spytał Lesko.
Nikt nie odpowiedział. Matka oderwała się od krów, a na pniu, który pełnił rolę stołu, ustawiła dwa talerze z dębowej kory i nalała zupy.
– Jeść! Zaraz wam mleka przyniosę.
Usiedli do jedzenia, a matka zajęła się dojeniem krów. Lesko najpierw opowiedział matce dzisiejsze przygody nad rzeką, potem opowiedział też, jak to Ryzelda przestraszyła się sowy.
– Ja się wcale nie bałam. To ty się przestraszyłeś, aż ci się wszystkie włosy zjeżyły.
– Eee tam. Ja się nawet dzika nie boję – odpowiedział młody bohater.
– No, ale gdzie jest ociec i brat? – ponowił pytanie.
I tym razem odpowiedziało mu milczenie. Nawet łasica, spełniająca rolę kota, zwykle bardzo ruchliwa, dziś siedziała cicho w kącie. Matka skończyła dojenie i podała dzieciom mleko i chleb. Przez chwilę przypatrywała się dwójce brzdąców pałaszujących z wielkim apetytem kolację. Żarzący się jeszcze w piecu ogień i płonące łuczywo rozświetlało izbę, sprawiało wrażenie jakiegoś spokoju jakiejś harmonii. Było to jednak wrażenie chwilowe i złudne.
– Dzieci moje… – zaczęła matka.
Spojrzeli po sobie, potem na matkę. Dopiero kiedy zbliżyła się do ognia, ujrzeli łzy cieknące po jej policzkach.
– Co się stało?! Mamo! – krzyknął chłopiec.
– Zostaliśmy tylko we czwórkę – odpowiedziała głosem pełnym jakiejś goryczy. – Tatę i Bolka zabrali do grodu. Oj bieda na nas przyszła, dzieci. Pewnie jakaś wojna będzie. Oj bieda, bieda kochani. Swaroż zwrócił ku nam swoje oblicze. Duchy się rozgniewały. Oj, co teraz z nami będzie. Konia też zabrali.
Spojrzeli w miejsce, gdzie zwykle stał okazały ogier. Było puste.
***
LESKO – Marian Grotowski
POWIEŚĆ HISTORYCZNA DLA MŁODZIEŻY
Cena: 46 zł
Polska pierwszych Piastów była krajem prawie w całości porośniętym dziką, nieprzebytą puszczą. Co chwila można było słyszeć groźne porykiwania dzikiego zwierza, to żubr, gdzie indziej niedźwiedź czy dzik ostrzegały zabłąkanych w borze. Echo tych dźwięków wiatr roznosił w najdalsze krańce puszczy, aż w pobliże rzeki, gdzie znajdowały się osady prastarych polskich plemion. Rzeki toczyły kryształowo czystą, źródlaną wodę, a ich niezliczone meandry tworzyły wielkie rozlewiska i moczary bogate we wszelkiego gatunku ryby i skorupiaki.
Podgrodzia zamieszkiwał prosty lud, utrzymujący się z rolnictwa. Często w osiedlach tych także dymiły dymarki, szewcy szyli skórzane buty, tkacze wyrabiali tkaniny, artyści obrabiali kości i rogi, a cieśle budowali drewniane domy, w których wspólnie z ludźmi zamieszkiwały źrebaki, młode krowy, świnie oraz drób. Chaty budowane były z drewnianych kłód. Wraz z chatą stawiano piec, który służył do gotowania potraw, pieczenia chleba i do ogrzewania pomieszczenia. Dym z pieca swobodnie rozchodził się po całym pomieszczeniu, by ujść przez otwór w słomianym dachu. W takim właśnie środowisku, w takiej chacie, ponad tysiąc lat temu, przyszedł na świat Lesko
Portal 3obieg.pl jest patronem medialnym książki.
O Autorze:
Marian Grotowski – ur. 1956 r., mieszka w Radomsku. Przez kilkanaście lat był członkiem Radomszczańskiej Grupy Literackiej „PONAD”, w tym przez cztery lata piastował stanowisko przewodniczącego.
WARSZAWSKA FIRMA WYDAWNICZA
Adres:
ul. Ratuszowa 11/5/19,
03-450 Warszawa
Kontakt:
www.wfw.com.pl
email: redakcja@wfw.com.pl
Co miesiąc nakładem Warszawskiej Firmy Wydawniczej ukazuje się kilkanaście pozycji z różnych gatunków i dziedzin: proza i poezja, książki dla dzieci, młodzieży i dorosłych, książki naukowe, poradniki i literatura faktu. Współpracujemy z blisko 500 redakcjami radiowymi, prasowymi i internetowymi, nasze książki dystrybuuje trzech ogólnopolskich dystrybutorów.
Zapraszamy!
www.facebook.com/WfwWydawnictwo
www.wydaj-ksiazke.blogspot.com
Napisz do nas jeśli w Twoim otoczeniu dzieje się coś, co wymaga interwencji dziennikarskiej redakcja@3obieg.pl