„Niemal każda opera, w której słyszałem Callas jest dla mnie stracona; występy innych artystek w rolach, które ona grała, nigdy już mnie nie satysfakcjonują w pełni. (R, Bing „5000 wieczorów w operze”).
Nie pamiętam ile miałam lat gdy po raz pierwszy w życiu usłyszałam Jej głos… Z radia płynęły nieziemskie dźwięki i wokoło nagle wszystko zniknęło, był tylko śpiew. Wypełnił całą przestrzeń, kazał zastygnąć w miejscu i wstrzymać oddech. I tak już zostało – totalny paraliż dotykał 5-6 letniego dziecka, które całe zamieniało się w słuch gdy ucho jego wyławiało z kakafonii codzienności TEN głos. Nie wiedziało kto śpiewa, co śpiewa, nie wiedziało nawet co je w tym śpiewie tak przyciąga i obezwładnia…
Ten tembr zakodował mi się w głowie już na zawsze i od tamtej chwili szukałam go w każdym usłyszanym śpiewie, „czułam” go jakimś tajemnym zmysłem. Gdy po pierwszych tonach dochodziłam do wniosku, że to nie TEN głos, byłam głęboko rozczarowana, moje ja chciało tylko Jej słuchać, tylko Ona poruszała we mnie coś, czego nie potrafiłam nazwać bo… po prostu byłam zbyt mała. Gdy go rozpoznawałam, czułam się prawie jak Alicja w krainie czarów i nawet gdy śpiew ustawał byłam dalej jak zaczarowana, zasłuchana w siebie i to był jakby chwilowy pobyt w zupełnie innym świecie, jakimś nie tym naszym ludzkim, ziemskim, a w jakimś równoległym.
Nie wiedziałam dlaczego tak się działo i chyba dopiero na studiach uświadomiłam sobie, że Ona zawładnęła moją duszą, wdarła się do niej by jej już nigdy nie opuścić. To wtedy miałam – dzięki kolegom wokalistom z akademii, posiadającym Jej nagrania – okazję zetknąć się bliżej z Jej sztuką, konfrontować Jej interpretacje z interpretacjami innych sopranistek, wtedy zaczęła powstawać kolekcja Jej nagrań, wzbogacana zwłaszcza podczas różnych podróży zagranicznych, z których bez trofeum w postaci płyty czy kasety mojej Divy nie wracałam do domu. Prawdziwym rarytasem były zapisy Jej warsztatów muzycznych, z których bardzo wiele się nauczyłam. Poznawałam Jej sposób „rozgryzania” dzieła muzycznego do najmniejszego detalu, proces wcielania się w rolę, budowanie jej i gradacja ekspresji tak by powstał niepowtarzalny obraz, który pamięta się całe życie.
W ten sposób poznawałam również Jej osobowość i im lepiej Ją znałam, tym bliższa mi się stawała…
Maria Callas…
…Podczas tych moich „osobistych” warsztatów z Marią zrozumiałam wreszcie o co chodziło mojemu nauczycielowi w szkole średniej, który powiedział mi – graj tak jakbyś śpiewała ! Niech twoje nuty oddychają, jeśli będą oddychać, będą żyć, a wtedy będziesz wiarygodna dla słuchacza…
Uczę się od Niej do dziś i wciąż mi Jej mało i mało, wciąż odkrywam Ją na nowo.
Wiele osób zaraziłam swoją pasją, podrzucałam nagrania, moja córka swój pierwszy w życiu taniec wykonała gdy z płyty leciała aria Julii z op.”Romeo i Julia” Ch.Gounoda. Po latach, gdy usłyszała w filmie „Amadeus” M.Formana arię z „Uprowadzenia z seraju” spytała – ciekawe jak zaśpiewałaby ją Callas ?… Zdobyłam nagranie, od tego czasu uznała, że nie jest w stanie słuchać jej w innym wykonaniu…
Zniewala mnie wciąż to, że bohaterki Marii Callas stają się autentyczne z chwilą gdy się w nie wciela. Są ludzkie, z krwi i kości, kochające i nienawidzące, szczęśliwe i cierpiące…. Nigdy nie widziałam Marii na żywo na scenie, znam Ją jedynie z licznych nagrań i nielicznych zapisów video ale w Jej interpretacjach po prostu słychać wielki talent aktorski, bez tej sztucznej, nadętej teatralności. Znała swoje partie perfekcyjnie, mało tego – znała partie pozostałych bohaterów. Powód tego był raczej prozaiczny – była zaawansowanym krótkowidzem i po prostu ze sceny nie widziała dyrygenta… Uczenie się całej partytury jest czasochłonne i obciążające, jednak dla Callas ta znajomość materiału miała ogromny wpływ na konstrukcję roli swojej bohaterki i chyba w tym właśnie tkwi jedna z tajemnic Jej kunsztu scenicznego i… sławy. Podziwiana jest do dziś, podziwiana będzie w przyszłości. Była wzorcem i nim będzie dopóki istnieje opera. To jest fenomen, że mimo upływu lat wciąż zdobywa kolejnych wielbicieli Jej talentu, kolejnych fascynatów Jej głosu.
Głos Marii…
W nim upatruję drugą tajemnicę dlaczego wciąż jest La Divina, wciąż jest nieśmiertelna. Otóż… z jego niedostatków uczyniła walory. Krytycy od lat utyskują, że głosik, a nie głos, że nierówny tembr w oktawach to Jej wielki defekt. Wg mnie właśnie tą nierówność tembru Maria świadomie wykorzystywała by dodać dramatyzmu, ekspresji i cech ludzkich Tosce, Normie, Violettcie, Łucji… Te Jej „huśtawki” głosowe sprawiają, że Jej bohaterki żyją, że nie są postaciami wymyślonymi na papierze librecisty lub kompozytora. Słuchacz nieświadomie staje się uczestnikiem ich losów, udzielają mu się ich nastroje, emocje, namiętności i dzięki sugestywności głosu Marii nie jest w stanie pozostać względem nich obojętny…. Zdarza się wychodzić z kina ze łzami w oczach bo aktor lub aktorzy głosem, gestami, mimiką, strojem i innymi detalami działają nam na psychikę i stajemy się współuczestnikami akcji. Maria to osiąga… głosem. Tych, którzy pamiętają Ją ze scen operowych jest coraz mniej, niedługo zupełnie się wykruszą, a rzesza Jej wielbicieli wciąż rośnie. I to jest właśnie fenomen zwany Maria Callas.
Idź do opery, potem wysłuchaj jej z udziałem Callas. Jeśli nie pomyślisz później, że po co iść do opery jak lepiej posłuchać Jej w domu bo to jest „to”, to podświadomie dokonasz porównania tego co słyszałeś na żywo z tym co „zobaczyłeś” podczas słuchania Jej nagrania…
To jest prawie reguła.
Długoletni (1949-1971) dyrektor Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Rudolf Bing tak napisał o Niej:
„Niemal każda opera, w której słyszałem Callas jest dla mnie stracona; występy innych artystek w rolach, które ona grała, nigdy już mnie nie satysfakcjonują w pełni. Choćby linia jej ręki, gdy uderzała w gong w „Normie” – z jakąż siłą przemawiała ! Kilka poruszeń jej dłoni lepiej charakteryzowało postać i jej uczucia niż całe sumienne aktorstwo wielu innych śpiewaków. Ona i Herbert von Karajan byli za moich czasów w Metropolitan artystami doskonałymi (…).”
(Rudolf Bing „5000 wieczorów w operze”, PIW, 1982)
Wielkiemu Arturo Toscaniniemu zaproponowano w 1950 r. wystawienie i dyrygowanie „Makbet” Verdiego w mediolańskiej La Scali. Przyznał wtedy, że jeszcze nigdy nie dyrygował „Makbet” bo… nie znalazł odpowiedniej Lady Makbet. Słysząc Marię w tej roli miał powiedzieć „Ona jest tą, jakiej potrzebuję!”.
…Złośliwi twierdzili, że Maria wcale aż tak wspaniała nie była, że w sumie mały głos i tylko dość dobrze ustawiony. Mały ? Oto co o Jej „małym” głosie pisze doskonały znawca opery, Walter Haas:
„W roku 1947 Maria po raz pierwszy pojawiła się we Włoszech.
Zaprezentowała się trzydziestotysięcznej publiczności na arenie w Weronie – na wolnym powietrzu bez mikrofonu. Jej giętki, a przecież silny jak stal głos słychać było na pół kilometra, (…)”.
(„Słowiki w aksamitach i jedwabiach”, PWM 1975)
We włoskim debiucie w Weronie Maria wystąpiła w roli Giocondy (Ponchielli) pod dyrekcją Tullio Serafina.
W publikacjach na Jej temat przedstawiano Ją albo jak luksusową zabawkę zblazowanych chłoptasiów, piszących przez kalkę swe listy miłosne, albo drapieżną bestię, wyrachowaną i bez skrupułów. Dziś o tych, którzy tak Ją określali… świat już prawie nie pamięta. Pamięta Ją ! Dla świata została i zawsze będzie najlepszą śpiewającą aktorką w historii współczesnego teatru. Diva, maestra, assoluta…. Nie zabawka, nie bestia. Bestiom i zabawkom nie pęka serce…
Serce Marii przestało bić 16 września 1977 r.
Po prostu pękło…
____________________
Z cyklu „Tajemnice instrumentów” by contessa
Poprzednie części:
http://contessabalcanese.nowyekran.pl/post/70574,harfa
http://contessabalcanese.nowyekran.pl/post/71218,kontrabas
http://contessabalcanese.nowyekran.pl/post/71651,gitara
Wkrótce dla melomanów NE „Bandoneon…”
widziane okiem skrzypka na dachu... Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart