Jakieś 15 lat temu siedzieliśmy sobie z moim przyjacielem Siłą w moim (i dwóch moich współspaczy) pokoju w jednym z pozostałych po budowniczych Pałacu Kultury baraków, które wtedy składały się na akademik na Osiedlu Przyjaźń w Warszawie i piliśmy wódkę. W pewnym momencie Siła, skądinąd z tradycji rodzinnej i przekonania wyborca SLD (nie przeszkadzało nam to ani pić wódkę, ani się przyjaźnić!) stwierdził: to niemożliwe, żeby cały ten b…l tak bezpańsko działał. Ktoś musi tym kierować! Może WSI? Zapamiętałem te słowa i uwieczniam je niniejszym po wieki wieków, amen – o WSI, generale Dukaczewskim i całym tym bagnie było wtedy jeszcze cicho i niewątpliwie przez mojego przyjaciela proroctwa przemawiały. Zasadniczo jednak, ten blog nie jest o polityce, w każdym razie, nie o bieżącej – […]
Jakieś 15 lat temu siedzieliśmy sobie z moim przyjacielem Siłą w moim (i dwóch moich współspaczy) pokoju w jednym z pozostałych po budowniczych Pałacu Kultury baraków, które wtedy składały się na akademik na Osiedlu Przyjaźń w Warszawie i piliśmy wódkę. W pewnym momencie Siła, skądinąd z tradycji rodzinnej i przekonania wyborca SLD (nie przeszkadzało nam to ani pić wódkę, ani się przyjaźnić!) stwierdził: to niemożliwe, żeby cały ten b…l tak bezpańsko działał. Ktoś musi tym kierować! Może WSI?
Zapamiętałem te słowa i uwieczniam je niniejszym po wieki wieków, amen – o WSI, generale Dukaczewskim i całym tym bagnie było wtedy jeszcze cicho i niewątpliwie przez mojego przyjaciela proroctwa przemawiały.
Zasadniczo jednak, ten blog nie jest o polityce, w każdym razie, nie o bieżącej – i szczerze pisząc, jest mi dokładnie wszystko jedno, czy okupuje nas w tej chwili WSI, czy SB, CIA, BND czy KGB. To się może jeszcze i w najbliższy weekend zmienić – ale zasada pozostanie niezmienna: ktoś musi tym b…lem kierować!
Popatrzmy na rzecz bez emocji. Nominalnie żyjemy w państwie demokratycznym. Co to znaczy? W skali historycznej funkcjonalna demokracja to ewenement. Albo działała w bardzo małej skali: jednego, w dodatku, jak na dzisiejsze standardy, wcale nie dużego miasta, względnie – co najwyżej jednego szwajcarskiego kantonu, też niedużej i nieskomplikowanej w sumie ich federacji. Albo też, opatrzona była całym szeregiem bardzo ją zawężających ograniczeń.
Mieliśmy i my „demokrację szlachecką“ – ale słowo „demokracja“ trochę tu myli, bo ustrój Rzeczypospolitej, niezmiernie skomplikowany, najbliższy był temu, co Arystoteles określa nazwą „ustroju mieszanego“. Dopóki działał, rzecz jasna, czyli przez niespełna 150 lat – od konstytucji nihil novi w 1505 do pierwszego zerwanego Sejmu w 1654.
Demokracja angielska? Ależ to – nawet w obowiązującej tam, na miejscu teorii – są po prostu „rządy parlamentu“, aż do połowy XIX w. bynajmniej nie wybieranego demokratycznie. Większość miejsc w Izbie Gmin obsadzali bowiem właściciele tzw. „zgniłych okręgów“: wsi, które istniały w średniowieczu, ale zniknęły podczas „grodzenia“, w wieku XVII. Jeden lord z gronem służących i kilkudziesięcioma zależnymi od niego dzierżawcami mógł i kilka takich okręgów własną osobą stanowić, przypadających na nich posłów zwyczajnie mianując.
USA? Przez większość swojej historii był to kraj rządzony przez charyzmatycznych kaznodziejów, którzy wspólnoty swoich wiernych pod totalitarnym zupełnie butem trzymali. Pewnie dlatego tak im rewolucja obyczajowa sprzed pół wieku do głów uderzyła!
W zasadzie jedynym dużym państwem o którym można było powiedzieć już przed I wojną światową, że było bardzo zbliżone do obecnego modelu demokracji, to III Republika Francuska: przykład raczej negatywny, biorąc pod uwagę gigantyczną ilość afer, niestabilność rządów, ogólną demoralizację i korupcję.
Co się zatem takiego stało, że od zakończenia II wojny światowej demokracja, w międzyczasie nazwana „demokracją liberalną“ (że niby i prawa mniejszości chroni, więc taka „demokracja z ludzką twarzą“!), nieustanne święci triumfy, a pochód jej poprzez dekady i kraje, spowolniony jedynie, ale nie zatrzymany zimną wojną, zdaje się nie mieć końca? Zwykle mówi się, że zaszedł „postęp“.
Wybaczcie Państwo, ale muszę zażyć w tym miejscu środka ogłupiającego pod nazwą „Scotch Whisky“… Zażyłem…
No więc „postęp“. Że niby co? Że niby współczesny oglądacz telewizji, zjadacz chipsów i pijacz piwa jest lepszy niż XIX-wieczny oglądacz teatru (choćby i ulicznego!), zjadacz bagietki i pijacz wina? No chyba miał ciężkie zatwardzenie, kto to wymyślił!
100 lat temu głównym źródłem informacji dla ludzi były gazety. Ludzie musieli zatem umieć czytać (i pisać). Gazety ukazywały się wtedy dwa razy dziennie: rano i popołudniu. I znajdowały zbyt. W nakładach, o których współczesnym wydawcom nawet i marzyć się już nie chce. Gazet była przy tym ogromna mnogość: od ogólnonarodowych, po parafialne. Przypadkiem badałem ten temat, więc wiem, o czym piszę.
Owszem, magistrów („jestem magister, dla przyjaciół Megi…“), było wtedy o wiele mniej. Jako autor niejednej pracy magisterskiej i szczęśliwy zdawacz niejednego egzaminu (jeszcze podczas studiów trudniłem się bowiem niewdzięczną pracą „Murzyna“) mam jednak o współczesnych magistrach raczej… hmm… niskie mniemanie. Darujecie Państwo, ale powstrzymam się przed zdradzaniem zawodowych sekretów „murzyństwa“…
Na czym więc cały ten „postęp“ miałby polegać – nie sposób się domyślić. Jednak stosując zasadę jedynej różnicy dochodzimy do jedynego możliwego wniosku, że ktoś tym b…lem kieruje! Kto? A co to za różnica, w gruncie rzeczy?
Naturalnie, skoro już mamy rządy z ukrycia, czyli kryptokrację, działającą za parawanem oficjalnych spektakli wyborczych i partyjnych, to fakt ten nasuwa cały szereg pytań. Jak ukryć działanie prawdziwego, tajnego rządu, skoro potencjalna premia za zdradę jego istnienia może być bardzo duża..?
Cóż: kontrolować media. Oraz stosować strategię, którą już starożytni Chińczycy wymyślili (czy jest w ogóle coś, czego strarożytni Chińczycy nie wymyślili..?). Jak podobno pisał Konfucjusz: mądry człowiek, by ukryć liść, sadzi las. Edgar Allan Poe powtórzył to odkrycie na użytek Zachodu w słynnym opowiadaniu o ukrytym liście. Innymi słowy: trzeba spiski, konspiracje, tajemnice i sprzysiężenia pomnożyć i upowszednić tak, żeby żadna rewelacja tego rodzaju nie miała szans na momentalny posłuch i zainteresowanie. Żeby prawdziwi spiskowcy mieli dość czasu na reakcję, nim dotycząca ich wiadomość znajdzie jakiś szerszy oddźwięk. Jaką reakcję? A któż to wie… Tyle jest w końcu możliwości: od zbagatelizowania sprawy (broń Panie Boże dementować! Nic tak nie zwiększa wiarygodności informacji, jak oficjalne dementi…), przez różne strategie spowodowania dysonansu poznawczego u odbiorcy, aż po klasyczne odwrócenie uwagi jakimś teatralnym przedstawieniem. Takim jak – być może – wypadek z 10 kwietnia zeszłego roku, a na pewno: przesadne, teatralne, nieproporcjonalne, niesmaczne, niegustowne i obraźliwe dla narodu obchody żałobne…
Jeden komentarz