Jakiś czas temu skończyłem lekturę „Po południu” Roberta Krasowskiego, ale – muszę przyznać, że książka ta została mi w głowie i postanowiłem podzielić się z Czytelnikami krótką recenzją.
Krótką, bo długiej nie chce mi się pisać, a że jednak muszę się nią podzielić, świadczyć powinno, że uważam ją za lekturę ważną.
Po pierwsze dlatego, że to jedna z tych książek, które czyta się dobrze. A to w Polsce rzadkość prawdziwa. Nasza politologia i publicystyka książkowa starają się o rzeczach prostych mówić językiem jak najbardziej skomplikowanym, podczas gdy na przykład w USA jest dokładnie odwrotnie – o rzeczach niezwykle złożonych pisze się prosto. Krasowski szanuje swojego czytelnika – pisze tak, żeby zrozumiał. Traktuje po poważnie – bo to co pisze, już takie proste nie jest. Ale autor robi wszystko, by ten, kto kupił jego dziełko zrozumiał o co w niej chodzi – szczególnie wtedy, gdy wnioski są zaskakujące i nowe. A jest ich tam pełno.
I to druga zaleta książki – można się z nią zgadzać, czy nie, ale nie można odmówić jej oryginalności. A to już prawdziwy rarytas na polskim rynku wydawniczym, gdzie wszyscy w kółko opowiadają to samo (posługując się – nota bene – tymi samymi przykładami). Krasowski mówi nowe rzeczy – czasami prawdziwe, czasami nie, ale ma to drugorzędne znaczenie (dla Autora chyba zresztą też). Jednak na pewno nie powtarza banałów i komunałów – mówi nowe rzeczy, podważa dotychczasowe sądy, odwraca wektory (świetnym przykładem jest to, że nie Wałęsa zaczął wojnę na górze, lecz Mazowiecki). Taka świeżość ma wartość sama w sobie – nie potrzeba nawet, żeby było w tym dużo prawdy. Już samo stawianie takich tez jest zbawienne dla naszego życia intelektualnego. Za świeżość piątka z wykrzyknikiem!
Po trzecie – hierarchizuje postaci i wydarzenia tamtego sześciolecia i to czasami wbrew swoim osobistym czy politycznym sympatiom (które przecież ma i ma prawo mieć). Widać u Krasowskiego nawet jakąś perwersyjną przyjemność w mówieniu dobrze o postaciach powszechnie krytykowanych (Wałęsa, Kaczyński) i źle o świętych krowach polskiej transformacji (szczególnie trafny i brutalny jest opis Mazowieckiego, po którym takie osoby, jak Katarzyna Kolenda – Zaleska prawdopodobnie potrzebują do dziś pomocy medycznej). To świadczy o uczciwości intelektualnej Autora i jego warsztacie. To także bardzo rzadkie w naszym kraju, gdzie dobrze pisze się tylko o swoich, a dla ludzi z innego politycznego obozu ma się tylko milczenie lub kalumnie.
Jakie „Po południu” ma słabości? Jest ich wiele, ale nie na tyle wiele, żeby przysłonić bardzo pozytywną ocenę tek książki (plusy ujemne nie mogą nam, mówiąc językiem głównego bohatera tej pozycji , przesłonić plusów dodatnich). Najbardziej razi racjonalizacja poczynań Wałęsy i doszukiwanie się w nich czegoś więcej, niż jedynie tego, co widzieli wszyscy. Ma rację Krasowski, ze wielu miało pretensje do prezydenta o to, o co do polityka pretensji mieć nie można – o chęć władzy i brutalne dążenie do niej. Ale nie ma już racji, kiedy twierdzi, że za owym naturalnym dążeniem do rozszerzenia swoich kompetencji stało coś więcej, niż chęć posiadania jak największej władzy. Że Wałęsie chodziło o stworzenie warunków do przeprowadzenia koniecznych reform i dlatego chciał systemu prezydenckiego. Jakie Autor ma dowody na ten reformatorski zapał ówczesnego prezydenta? Wszak nie za bardzo było widać, żeby akurat tym się zajmował w czasie swojej kadencji.
Bardzo często Krasowski zaprzecza sam sobie i owego zaprzeczania nie widzi – ważne jest, że akurat w tym momencie dane stwierdzenie jest mu potrzebne do udowodnienia swojej tezy. Najśmieszniej jest na stronie 251, gdzie w odstępie zaledwie kilku linijek Autor twierdzi, że w 1993 roku wiadomo było przed wyborami, że obóz solidarnościowy straci władzę na rzecz postkomunistów, by zaraz potem twierdzić, iż nie wierzono w popularność postkomunistów (co prawda, dedykuje to myślenie przede wszystkim liderom partii solidarnościowych, ale – jak sugeruje – takie mniemanie było powszechne). Więc albo spodziewano się wiktorii SLD, albo nie – Autor nie potrafi się zdecydować.
Krasowski nie wyjaśnia także jak to możliwe, że ten tytan umysł, woli, brutalności, skuteczności i pracowitości przegrał wybory w 1995 roku ( a wcześniej jego pomysł z BBWR także okazał się umiarkowanym sukcesem). Jak to możliwe, że ktoś posiadający wszystkie te cechy, w które wyposażył go Autor, został pokonany przez innych? Jeśli był takim tytanem i geniuszem, to jak to się stało, że został tak szybko ograny przez słabszych od siebie? Jak sam pisze: „ W 1995 roku Wałęsa był skazany na sukces, nie tylko w solidarnościowym obozie, ale w całym społeczeństwie”. No to jeśli był skazany na sukces, to dlaczego ów sukces nie stał się udziałem tego hegemona?
Równie niesatysfakcjonujący jest „heglizm” Autora – celowo obniża on znaczenie ludzi, a podkreśla wagę procesów od ludzi niezależnych. I choć w dużej mierze ma rację pozbawiając nas czasami samozadowolenia jak to nasza „Solidarność”, prawie samodzielnie, obaliła komunizm i ZSRR, to jednak nie zauważa często, że o dzianiu się w polityce decydują ludzie i ich relacje. Krasowski widzi procesy, a nie dostrzega wpływu na nie konkretnych ludzi. Kiedy pisze o tym, że silne partie budują nie ludzie, lecz historia, nie dostrzega tego, że tak chwalone przez niego za zbudowanie swej potęgi PiS i PO byłby dziś prawdopodobnie już porozbijane na drobne, gdyby nie ustawa o finansowaniu partii uchwalona w 2001 roku. A o tym, że została przyjęta nie zdecydowała historia, ale konkretni ludzie (najwięcej tu zasługi Ludwika Dorna). Więc to nie metafizyczne konieczności i nie geniusz Kaczyńskiego i Tuska zdecydowały o tym, że dziś są właścicielami najpotężniejszych korporacji politycznych, ale konkretne przepisy prawa wprowadzone przez konkretnych polityków. „Heglizm” Krasowskiego jest równie nietrafny jak był u Marksa czy Engelsa.
I wreszcie zarzut najważniejszy – Autor jest pod wyraźnym wpływem koncepcji bezideowości polityki. Pisze na przykład: „…polityka jest grą o władzę, a nie sporem o prawdę. W tej grze idee są kostiumem, w które polityk się owija, aby zdobyć poparcie. A jeśli nie zdobywa, zmienia kostium”. Cała książka pełna jest tego typu fragmentów. I jest to oczyszczające w porównaniu z tymi opisami, które z polityków czynią świętych i traktują ich jak misjonarzy objawiających prawdę wiekuistą. To fakt – argumentacja Krasowskiego skutecznie demistyfikuje tego typu moralistyczne podejście do polityki, które obecne jest zwłaszcza u wyborców oraz u intelektualistów obsługujących największe partie w naszym kraju. Potrafią oni w Tusku lub w Kaczyńskim widzieć zbawicieli Polski, strażników demokracji i wolności obywatelskich, mesjaszów czy świętych. I na takie uwikłanie intelektualne „Po południu” jest doskonałą odtrutką.
Ale przyjęcie pespektywy Krasowskiego czyni nas równie mało rozumiejących procesy polityczne, jak perspektywa „eschatologów politycznych”. Niedostrzeganie w polityce żadnych wartości (poza zdobywaniem władzy i jej poszerzaniem) jest równie mylące, jak dostrzeganie w politykach kaznodziei i świętych. „Metodologia cynizmu” jest równie błędna, jak „metodologia moralizmu” – obie oddalają od zrozumienia mechanizmów rządzących polityką. I mówię to jako widz i uczestnik polityki. Opis Krasowskiego może tak samo zwodzić i zawodzić, jak opis Krasnodębskiego czy Środy (Boże, niech cała trójka wybaczy mi to zestawienie). Polityka nie jest – jak chce Autor – tylko walką o władzę, ale nie jest także – jak chcą klerkowie Tuska, Palikota czy Kaczyńskiego – tylko walką Dobra ze Złem. Krasowski ogląda świat polityki, jak właściciel akwarium pływające w nim rybki – i obserwuje jak silniejszy zagarnia większe terytorium, a mniejszy jest pożerany. Taki „akwarystyczny” sposób patrzenia nie jest jednak wystarczający w ocenie polityki – czyli działalności na wskroś ludzkiej, gdzie liczą się – a jakże – idee i ideały. Bez ich uwzględnienia nie jesteśmy w stanie zrozumieć w pełni politycznego „dziania się”. Etologia to jednak coś innego, niż politologia.
Pomimo tych uwag, uważam „Po południu” za jedną z najważniejszych książek o polskiej polityce, jakie powstały po 1989 roku. Pełno w niej perełek i skarbów (jak charakterystyki Geremka, Mazowieckiego, Millera czy Kwaśniewskiego). Pełno tam zaskakujących i paradoksalnych bon – motów (jak ten, że to ironia historii, iż w obozie postsolidarnościowym to Olszewski stał się ikoną prawicy, a Mazowiecki lewicy). To książka skrząca się inteligencją Autora i wciągająca. Ale jak to w iskrzeniem i wciąganiem bywa – czasami jest to niebezpieczne. Ale o to przecież w pisaniu książek chodzi – by było niebezpiecznie i intrygująco. Tak, jak w życiu. Polecam.