„Wolna część Stanów Zjednoczonych, wraz z prezydentem Lincolnem rozumiała swe zróżnicowane przecież interesy głęboko i dalekowzrocznie.”
Jan Koziar*
W przeddzień wojny domowej (1861–1866) przed rządem i społeczeństwem Stanów Zjednoczonych stanął w całej ostrości problem prywatyzacji ziemi na olbrzymim terytorium leżącym na zachód od Missisipi. Była to ziemia ze wszech miar publiczna, nabyta kosztem wszystkich obywateli. Rozległy obszar Luizjany, sięgający od ujścia Missisipi na południu do Gór Skalistych na północnym zachodzie, rząd kupił od Francji, zaś obszar południowo-zachodni rozciągający się od Teksasu po Newadę i Kalifornię odebrano Meksykowi na drodze wojennej, na co również łożyli wszyscy amerykańscy podatnicy – farmerzy, kupcy jak i utrzymywani z budżetu urzędnicy federalni.
Plantatorzy, niewolnicy i farmerzy
Jako główny powód amerykańskiej wojny domowej podaje się zwykle dążność stanów północnych do zniesienia niewolnictwa. W rzeczywistości chodziło bardziej o uniemożliwienie plantatorom, wraz z ich niewolniczym systemem pracy, kolonizowania nowo nabytych obszarów. Alternatywnym rozwiązaniem było zasiedlenie nowych ziem przez farmerów, co stwarzało warunki dobrego rozwoju nie tylko rolnictwa, ale i przemysłu. Terytorialnej ekspansji niewolnictwa przeciwdziałano na drodze politycznej, co jednak uzależnione było od chwiejnej równowagi w Kongresie. Przeciwdziałania takie polegały na
wydawaniu federalnych zakazów wprowadzania niewolnictwa poza pewnymi umownymi granicami. W ten właśnie sposób, po opanowaniu przez plantatorów stanu Missouri, zakazano w 1820 roku wprowadzania niewolnictwa na północ od równoleżnika 36,50 (tzw. kompromis Missouri). Wkrótce jednak plantatorzy zaczęli przenikać na zabronione dla nich terytorium przyszłego stanu Kansas, gdzie dochodziło do lokalnych potyczek z osiedlającymi się tam farmerami. W roku 1854 Kongres, zdominowany przez południowców, odwołał poprzednie ustalenia
otwierając niewolnictwu drogę na północny zachód. Droga południowo-zachodnia stała już wcześniej otworem, z czego plantatorzy nie omieszkali skorzystać wchodząc na terytorium Teksasu.
O wolne nadziały ziemi
Innym, ekonomicznym i bardziej skutecznym sposobem przeciwdziałania rozprzestrzenianiu się niewolniczo-arystokratycznej formacji byłoby wprowadzenie wolnego, czyli nieodpłatnego osadnictwa farmerów. Jak dotąd, farmerzy osiedlali się na ziemi wykupywanej od państwa. Według ustaleń z roku 1776 płacono 2 dolary za akr. Stawkę tę obniżono w 1820 r. do 1,25 dolara. Zasada wykupu utrudniała nabywanie ziemi przez obywateli dysponujących głównie rękami do pracy a ułatwiała nabywanie dużych obszarów przez ludzi majętnych, w pierwszym rzędzie plantatorów. Poza tym wykup – generalnie rzecz biorąc – opóźniał zagospodarowywanie ziem państwowych.
Z tych też powodów zaczął się szerzyć silny ruch domagający się darmowych nadziałów gruntów dla rodzin, które chcą i mogą je uprawiać. Ruch ten był sprzeczny z tradycyjnymi poglądami na własność, krył jednak w sobie potężny dynamizm gospodarczy. Pierwszy projekt ustawy o wolnych nadziałach trafił do Kongresu w 1853 r. został jednak odrzucony głosami polityków z Południa. Drugi kompromisowy projekt przewidujący niewielką odpłatność został poddany pod głosowanie w roku 1860 i przeszedł, spotkał się jednak ze sprzeciwem poprzednika prezydenta Lincolna, Jamesa Buchanana. Jeden z propagatorów wolnych nadziałów – Carl Schurz – atakował w tym czasie właścicieli niewolników za odmawianie „ludziom pracy prawa nabywania ziemi w zamian za włożone w nią trudy”. Z drugiej strony plantatorzy sprzeciwiali się wolnym nadziałom argumentując, że ziemie państwowe zostały „nabyte wspólnie przelaną krwią i za wspólne
pieniądze”.
Ustawa prywatyzacyjna Lincolna
Wzrost politycznych wpływów Południa realizującego konsekwentnie swoją politykę doprowadził w końcu do wojny domowej. Jednym z najdonioślejszych aktów prawnych republikańskich władz Północy był podpisany przez Lincolna Homestead Act z 1862 r., czyli właśnie ustawa o darmowych nadziałach ziemi. Ustawa ta nie odzwierciedlała jednoznacznie interesów całej Północy – wręcz przeciwnie, godziła bezpośrednio w interesy fabrykantów powodując odpływ i tym samym podrożenie siły roboczej. Poza tym ograniczała doraźne wpływy do kasy państwowej. Można się też było doszukiwać i innych problemów, np. co z farmerskiego darmowego nadziału (przydział dobra ogólnonarodowego) będzie miał kupiec i rzemieślnik w Bostonie, urzędnik w Waszyngtonie czy nauczyciel i pielęgniarka w Nowym Jorku. Przy mocnym sprzeciwie tych ostatnich ziemia mogła przypaść w końcu „w imię sprawiedliwości społecznej” plantatorom*. Na szczęście do tego nie doszło. Wolna część Stanów Zjednoczonych, wraz z prezydentem Lincolnem rozumiała swe zróżnicowane przecież interesy głęboko i dalekowzrocznie.
Dobre skutki mądrej prywatyzacji
Wprowadzenie w życie Homestead Act spowodowało (bez uruchamiania większych kapitałów) prawie natychmiastową rewolucję gospodarczą. Wolni farmerzy nie tylko byli w stanie zaopatrzyć sowicie swą armię, ale trzykrotnie zwiększyli w czasie wojny eksport pszenicy. Bawełna przestała być „królem Ameryki”, zdetronizowana przez farmerską pszenicę. Wraz z gwałtowną kolonizacją Zachodu nastąpiła eksplozja przemysłu, mającego na nowo zasiedlanych obszarach chłonny rynek zbytu. Rewolucja ta w krótkim czasie przekształciła Stany Zjednoczone w pierwszą potęgę gospodarczą świata. Ci, którzy na wolnych nadziałach bezpośrednio tracili lub nic nie zyskali – państwo, fabrykanci i cała rzesza pozostającej na wschodzie ludności, skorzystali wkrótce na nich poprzez przyspieszony ogólny rozwój gospodarczy kraju.
Kolej na pracowników przemysłowych
Na tym jednak nie koniec amerykańskiej epopei wolności, przedsiębiorczości i dążności do pracy na swoim. Już we wczesnych polemikach między Północą a Południem zabrzmiały akcenty sięgające daleko w przyszłość. Niektórzy południowi senatorzy jak Calhoun czy Hammond zarzucali północnym fabrykantom, że ich system pracy najemnej jest białym niewolnictwem i wskazywali nie bezpodstawnie, że położenie robotników w czasie choroby, bezrobocia czy starości jest gorsze od położenia czarnych niewolników. Były to echa krytyk europejskich, na bazie których wypracowywano w Starym Świecie koncepcje upowszechnienia własności prywatnej i łączenia jej z wykonywaną pracą. Dotyczyło to nie tylko pracy na roli, ale i w przemyśle. Sporo jednak czasu musiało upłynąć zanim uwłaszczenie pracowników przemysłowych zaczęto wprowadzać z dobrymi efektami i na szerszą skalę. Kraj, w którym się to stało, to znowu Stany Zjednoczone.
W roku 1974 uchwalono w Stanach Zjednoczonych ustawę pod niewiele mówiącym tytułem „O zabezpieczeniach dochodu pracownika w okresie emerytalnym” (w skrócie ERISA), która reguluje mechanizm tworzenia własności pracowniczej i którą słusznie porównuje się ze słynnym Homestead Act. Amerykański system uwłaszczania pracowników (ESOP), podobnie jak ustawa Lincolna, nie obciąża w ogóle pracowników wydatkami osobistymi i podobnie jak tamta ustawa robi to kosztem budżetu państwa (ulgi podatkowe dla różnych elementów systemu, którego głównym źródłem finansowym jest dochód własny przedsiębiorstwa). Państwo zatem, tak jak poprzednio, chwilowo traci, ale na dłuższą metę zyskuje, gdyż przedsiębiorstwa z własnością pracowniczą są, statystycznie rzecz biorąc, bardziej rentowne i stabilne od przedsiębiorstw tradycyjnych**. Badania kompetentnych ośrodków jak National Center for Employee Ownership z Kalifornii czy Bureau of National Affairs z Waszyngtonu wykazują to z całą oczywistością. Rozprzestrzenienie systemu ESOP jest na tyle duże, że nie można mówić o niesprawdzonym eksperymencie.
Obecna sytuacja w Stanach Zjednoczonych różni się jednak bardzo od tej sprzed ponad 100 lat. Wówczas ogromne dobra, na których uwłaszczano należały do państwa, co umożliwiało uwłaszczenie lawinowe. Dzisiaj uwłaszcza się głównie na dobrach nowo wytworzonych, co powoduje, że proces jest powolniejszy. Sytuacja zbliżona do tej, z jaką miał do czynienia Lincoln wytworzyła się natomiast u nas w przededniu transformacji ustrojowej, z dominującym w Polsce przemysłem państwowym – stojącym przed koniecznością prywatyzacji. Mieliśmy więc wielką szansę stworzyć, w ułatwiony sposób, duży sektor nowoczesnej własności prywatnej. Szansa ta została jednak w dużej mierze zmarnowana w wyniku intensywnej kontrpropagandy i wadliwych ustaw prywatyzacyjnych.
*Jan Koziar jest działaczem społecznym i naukowym. Publikacja za zgodą autora. Oryginalna publikacja: „Nasz Dziennik”, 18 lutego 2001.
Przypisy:
[*] Nawiązuję tu do wymierzonej w akcjonariat pracowniczy argumentacji gdańskich neoliberałów, którzy przeciwstawiali pracownikom przemysłowym nauczycieli i pielęgniarki sfery budżetowej, niby krzywdzonej akcjonariatem w sferze produkcyjnej. W efekcie obie strony nie otrzymały prawie nic a majątek państwowy generalnie wyprzedano za granicę za 1/10 jego wartości. W warunkach amerykańskich odpowiadałoby to trzeciej możliwości, mianowicie odsprzedaniu Luizjany z powrotem Francuzom (lub sprzedaniu Anglikom) i to po cenie o wiele niższej od ceny kupna. Cena byłaby tu już jednak sprawą zupełnie drugorzędną w zestawieniu z faktyczną likwidacją, prywatyzowanych w ten sposób, Stanów Zjednoczonych. Porównanie to ilustruje nonsens „prywatyzacji” prowadzonej w Polsce według modelu Balcerowicza-Lewandowskiego. [J.K. 2010]
[**]Państwo (budżet) zyskuje też w inny sposób ograniczając poprzez własność pracowniczą bardzo kosztowną państwową redystrybucję dochodów – od posiadaczy kapitału produktywnego do tych, którzy go nie posiadają (J.K. 2010).