Bez kategorii
Like

Kanony demokracji, a realia polityczne

22/10/2012
487 Wyświetlenia
0 Komentarze
10 minut czytania
no-cover

Kanony demokracji, a realia polityczne

0


 Fundamenty ustroju demokratycznego zakładającego rządy większości statystycznej zostały stworzone przez rewolucję francuską i później powtarzane w wielu krajach z bardzo różnymi wynikami, aż do takich absurdów jak to w wyniku „demokratycznego” zwycięstwa wyborczego doszedł do władzy Hitler najzacieklejszy wróg demokracji.

Dla klasycznych konserwatystów demokracja w konsekwentnym wydaniu nie oznacza niczego innego jak rządy „motłochu” ze wszystkimi ujemnymi skutkami dla państwa, społeczeństwa i kultury. Obrońcy tej idei mogą wprawdzie przyznać jej ujemne strony, ale z drugiej strony stwierdzić, że nic lepszego, jak dotąd, nie wynaleziono.

Tego rodzaju rozważania nasunęły mi się na skutek uwag zgłoszonych do mojego przypomnienia 18 października rocznicy zwycięstwa w wojnie z bolszewikami.

Dziękując za te uwagi nie mogę powstrzymać się od sceptycznej oceny demokratycznego systemu konstruowania rządów w takiej formie, w jakiej powszechnie funkcjonuje we współczesnym świecie.

W wyniku I Wojny Światowej padło większość monarchii europejskich, w których osoba monarchy stanowiła przynajmniej moderator rozwiązań demokratycznych jak w Austrii, lub Niemczech, albo dzierżyła pełnię władzy jak w Rosji. Na miejsce tych monarchii powstały nominalnie republiki demokratyczne, które w wielu przypadkach padły ofiarą totalitarnych zamachów.

Pierwszym zamach nastąpił w Rosji gdzie zdecydowanie mniejszościowa partia bolszewików rozporządzająca zaledwie około 100 mandatami na ogólną liczbę 800 w konstytuancie, pierwszym demokratycznym parlamencie rosyjskim, obaliła rząd tymczasowy.

W innych krajach nie miało to wprawdzie tak zbrodniczego charakteru jak w Rosji, a później w Niemczech, ale przecież w znakomitej części Europy rządy były sprawowane przez najłagodniej traktując system autorytarny.

Drugim istotnym elementem rozwiązań powersalskich było tworzenie państw ponadnarodowych takich jak Czechosłowacja, w której rządzący Czesi byli w mniejszości, podobnie było w serbskiej Jugosławii, a nawet w Rumunii. Dziwne, ale nikomu z decydentów traktatu wersalskiego to nie przeszkadzało, natomiast w stosunku do Polski wyrażano obawy o zbyt duży udział mniejszości narodowych. Popierali to stanowisko polscy narodowcy dążąc do państwa o zdecydowanej większości polskiej. Było to tym dziwniejsze, że rosyjscy bolszewicy uważali się za uprawnionych przedstawicieli Ukraińców i Białorusinów, mimo że odmawiali im prawa do rzeczywistego samostanowienia pozorując jedynie istnienie tych republik, jako części składowej rosyjskiej federacji.

Uznanie tej mistyfikacji za rzeczywistość przez polską delegację w Rydze jest jeszcze jednym z wielu jej oskarżeń. Jako szczyt bolszewickiego zakłamania i niestety polskiego w tym udziału był fakt, że tekst traktatu ryskiego po ukraińsku nie był w stanie napisać żaden z „przedstawicieli” sowieckiej Ukrainy i musiał to zrobić członek polskiej delegacji Leon Wasilewski.

Praktycznie nikt w Europie nie liczył się z ambicjami w zakresie niezależności wielu narodów nawet nie tak nielicznych jak na przykład Ukraińcy, albo Chorwaci lub Słowacy. Na tym tle polskie skrupuły stanowiły wyjątek i wcale nie musieliśmy się uciekać do takiej fikcji, jaką stosowali bolszewicy tworząc swoje rządy w oparciu o nieliczną agenturę imitującą przedstawicielstwo poszczególnych narodów. Na terenie Litwy kowieńskiej, Białorusi, a nawet Ukrainy rozporządzaliśmy liczną reprezentacją polską posiadającą mocną pozycję materialną i jeszcze silniejszą kulturalną. Ponadto wobec zagrożenia bolszewickiego mieliśmy partnerów w warstwach lepiej sytuowanych materialnie, a także wśród części miejscowej inteligencji, a nawet nacjonalistów nastawionych wrogo do komuny i świadomych braku innych możliwości wygrania z nią poza Polską.

Było to znacznie więcej niż to, czym dysponowali bolszewicy ażeby stworzyć reprezentacje poszczególnych krajów, można było też posłużyć się nazwiskami uznanych autorytetów z różnych środowisk.

Oznaczało to nic innego jak sięgnięcie do wzorców, na których budowano jedność Rzeczpospolitej Obojga Narodów, która po unieważnieniu rozbiorów odzyskała automatycznie swój status.

Szowinistycznie nastawiony żywioł litewski miał swoje oparcie w inspiracji niemieckiej, ale przecież niewiele znaczył i niewiele mógł. Już za Litwy kowieńskiej mówiono, że jest to państwo stanowiące własność dwojga ludzi Żyda Brodzkiego i jego wspólniczki niejakiej pani Chodakowskiej, na co dzień żony Smetony. Podobnie było na Białorusi i Ukrainie gdzie właścicielami byli Polacy, Żydzi, Rosjanie a także Niemcy, a nawet Grecy byle nie Ukraińcy i Białorusini.

O ile w zaborze austriackim istniała, wprawdzie niewielka, ale wyraźnie ukształtowana warstwa inteligencji ukraińskiej, o tyle w zaborze rosyjskim po prostu jej nie było. Sam pamiętam, że w całym powiecie horochowskim był wśród starszego pokolenia tylko jeden inteligent ukraiński pan Bałamut wykształcony w rosyjskiej szkole, ale zachował swoją ukraińską tożsamość. Polska administracja powierzyła mu stanowisko dyrektora banku komunalnego, ale nigdy nie uczył się języka ukraińskiego, bo takiego nie było w rosyjskich gimnazjach.

W polskich szkołach na Wołyniu język ukraiński był obowiązkowy, ale nauczycieli do niego sprowadzano z Galicji, co było niejednokrotnie przedmiotem konfliktów z miejscową ludnością.

Bolszewicy takimi drobiazgami nie przejmowali się i na czele sowieckiej Ukrainy stawiali Rosjan lub Żydów nie znających słowa po ukraińsku. Zresztą i dzisiaj w „wolnej” Ukrainie prezydentem jest człowiek zrusyfikowany nawet nie bardzo wyraźnego pochodzenia etnicznego, a premierem wprost Rosjanin.

W świetle tego wszystkiego polskie skrupuły w odniesieniu do antagonizmów narodowościowych były zupełnie nie na czasie.

 

A jak wyglądają „demokratyczne” rządy w „III Rzeczpospolitej”?

Podstawą tych rządów jest antydemokratyczny rząd wyłoniony przez sejm „kontraktowy”, w którym zostały rozdane karty w do dziś obowiązującym udziale.

W odróżnieniu od Polski przedwojennej, w której frekwencja wyborcza wahała się przeważnie między 70 a 90% współcześnie przeważa poniżej 50%, co oznacza, że mamy zdecydowanie rządy mniejszościowe. Obecnie rządząca partia uzyskała nieco ponad 5 mln. głosów przy przeszło trzydziestomilionowym elektoracie, czyli zaledwie jedną szóstą. Rządzą nami zatem reprezentanci 16% narodu.

W tej sytuacji możemy sobie darować całą „demokratyczną” retorykę, której sukces polityczny polega na skutecznym obrzydzeniu Polakom udziału w polityce uprawianej chyba celowo w najohydniejszej formie. 

Jeżeli zatem chce się skutecznie pozbawić władzy obecną oligarchię na drodze parlamentarnej to jedynym sposobem na to jest osiągnięcie wysokiej frekwencji wyborczej. Wymaga to znalezienie przekonywujących argumentów ażeby tych wszystkich, którzy nie chcą brać udziału w wyborach przekonać, że na tej drodze można zmienić radykalnie obecną politykę.

Prawdę mówiąc język, którym przemawia dzisiejsza opozycja nie daje takich szans, jest to bowiem język nie odbiegający wiele od obowiązującej sztampy i kręci wokół naprawiania państwowej machiny, której żadna naprawa nie uratuje, a którą należy po prostu wymienić. W obecnej sytuacji potrzeba fundamentalnych zmian ustrojowych, musi nastąpić odbudowa niepodległego państwa, które będzie funkcjonować dla dobra wszystkich obywateli, a nie tylko wzorem zaczerpniętym z arsenału realnego socjalizmu dla grupki wybranych.

0

Andrzej Owsinski

794 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758