Pod koniec 2011 roku przez prawie dobę istniało zagrożenie wybuchem jądrowym o sile porównywalnej z katastrofą w Czarnobylu – donoszą rosyjskie media
Piotr Falkowskihttp://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20120216&typ=sw&id=sw09.txt
Do pożaru na atomowym okręcie podwodnym "Jekaterynburg" doszło 29 grudnia po południu. Według oficjalnych informacji, przyczyną było zapalenie się drewnianego rusztowania zbudowanego na czas remontu w stoczni Roslakowo pod Murmańskiem. Nad miasteczkiem unosiła się ogromna czarna chmura dymu, ale ewakuacji ludności nie zarządzono. Statek pokryty jest specjalną powłoką z materiału przypominającego gumę, mającą pochłaniać sygnały wysyłane przez hydro-detektory. To właśnie to poszycie zajęło się błyskawicznie ogniem i pożar zagroził całej jednostce. Po kilkunastu godzinach udało się go jednak ugasić, a okręt czeka długotrwała naprawa.
Wkrótce po wybuchu pożaru władze wojskowe zapewniły, że na czas remontu wygaszono reaktory atomowe i wyniesiono pociski balistyczne z głowicami jądrowymi.Tygodnik "Kommiersant-Włast" twierdzi, że było inaczej. Uzbrojenie powinno być usunięte, ale według informatorów gazety wcale tak się nie stało i, co gorsza, jest to dość częste zaniedbanie środków ostrożności w rosyjskiej flocie wojennej. Przyczyną są kłopoty organizacyjne. Uzbrojone w głowice jądrowe rakiety trzeba wyjmować i przenosić zgodnie ze specjalnymi procedurami dla zapewnienia ich bezpieczeństwa, co trwa nawet dwa tygodnie. "Kommiersant-Włast" jako jeden z argumentów poza świadectwami znających sprawę źródeł wskazuje na bardzo szybką ewakuację "Jekaterynburga" już po pożarze, pomimo że miał on ogromne otwory pozostałe po remoncie i akcji gaśniczej. Gazeta sądzi, że chodziło o jak najszybsze znalezienie się atomowego ładunku w zamkniętej bazie Floty Północnej.
Na uzbrojenie okrętów podwodnych klasy "Delfin", do których należy K-84 "Jekaterynburg",składają się elementy zarówno broni atomowej, jak i konwencjonalnej. Przede wszystkim 16 międzykontynentalnych rakiet R-29RMU2 "Siniewa" (błękit) z głowicami nuklearnymi. Mają zasięg do 11,5 tys. kilometrów. Żeby tyle przelecieć, potrzeba kilkaset kilogramów paliwa rakietowego. Składa się ono z substancji bardzo łatwopalnych i toksycznych. Do tego standardowo każda takieta ma cztery (a może być ich nawet dziesięć) głowice z gotowym do wybuchu ładunkiem jądrowym. Niewiele pomoże informacja, że w wyrzutniach podobno nie było kompletu rakiet.
Do tego dochodzi 12 wyrzutni torped. Nie wiadomo, ile było samych torped. Część znajdowała się w wyrzutniach (chociaż niekoniecznie wszystkich), a część w magazynie amunicji. Każda torpeda to 300 kg materiałów wybuchowych, ale niektóre mogły też mieć głowice jądrowe. Wreszcie dwa reaktory atomowe typu WM-4SG o mocy po 90 MW – jedna dziesiąta mocy typowego rosyjskiego reaktora w cywilnej elektrowni atomowej. W każdym znajduje się 350 kg substancji silnie promieniotwórczych, w tym 70 kg uranu 235U.
W 2011 roku "Jekaterynburg" był podobno bardzo zapracowany. Używano go do kilku ważnych prób z nowymi konstrukcjami rakiet balistycznych. Jednak pod koniec lata lub wczesną jesienią miał ulec awarii. Doszło do lekkiego uszkodzenia w części dziobowej.Postanowiono wykorzystać zimę na naprawę. Jednostka znalazła się w doku wojennej stoczni remontowej w Roslakowie. To małe osiedle położone pomiędzy Murmańskiem a główną bazą Floty Północnej w Siewieromorsku. Ta ostatnia miejscowość jest zamkniętą dla obcych strefą wojskową, w której mieszka 50 tys. osób. Roslakowo liczy tylko 9 tys. mieszkańców, ale sąsiedni Murmańsk już 300 tysięcy. Wszystko w odległości kilkunastu kilometrów od miejsca remontu.
Dokerzy zajęli się okrętem, a załoga miała odpoczywać. I to kulturalnie, bo nawet sprowadzono dla nich popularną grupę rockową "Czaj-F" z… Jekaterynburga. Tylko że naprawa wymagała rozcięcia metodą spawalniczą kadłuba w celu dostania się do głębszych warstw osłony okrętu. Operację rozpoczęto 29 grudnia rano. Na pokładzie znajdowało się 60 członków załogi z dowódcą kpt. Igorem Stiepanienko. Ogień powstał o 15.15. Iskra albo kropla stopionego metalu padła na drewno rusztowania. Wprawdzie powinno ono być metalowe, ale tu także często nagina się wymogi bezpieczeństwa i stosuje lżejszy, a przez to łatwiejszy w montażu materiał.
Pożar gaszono kilkanaście godzin z ziemi, wody i powietrza. Problem w tym, że ogień był i na zewnątrz, i w środku – między warstwami osłony – w trudno dostępnych miejscach. Poza tym znajdowało się tam mnóstwo urządzeń z rozmaitymi materiałami palnymi, które należy gasić różnymi metodami, a prowadzący akcję stracili orientację, co i gdzie właściwie płonie. Wkrótce płomienie znalazły się obok torped, 40 m od rakiet i 100 m od reaktorów.
Marynarze z narażeniem życia wyciągali torpedy z wyrzutni. Z ogromnym trudem wykonywali ręcznie operację, którą przez kilka godzin wykonują przeznaczone do tego systemy elektrohydrauliczne. Te jednak nie działały, bo zasilanie zostało wyłączone automatycznie przez zabezpieczenia pożarowe. A ogień stawał się coraz większy i do wieczora osiągnął według świadków wysokość 20 metrów. Rozważano już nawet zatopienie okrętu, ale byłaby to trudna i ryzykowna operacja, z uwagi choćby na materiały radioaktywne na pokładzie. Ostatecznie przy pomocy przybyłych z Moskwy specjalistów pożar dogaszono już 30 grudnia około południa. Według oficjalnych danych, 7 marynarzy i 2 strażaków zatruło się dymem, mieszkańcy okolicznych miejscowości mówią jednak o 15 ofiarach, w tym z ciężkimi oparzeniami oraz odmrożeniami. Dodajmy, że w rejonie Murmańska cały czas trwała noc polarna z temperaturami poniżej minus 10 st. C.
Władze w tajemnicy wprowadziły na terenie obwodu murmańskiego podwyższony stopień ochrony radiacyjnej, przerwano też żeglugę w całej Zatoce Kolskiej. Konsekwencje zapalenia się i wybuchu uzbrojenia na "Jekaterynburgu" są niewyobrażalne. Gdyby ogień dosięgnął choćby jednej torpedy, wszelka akcja ratownicza czy gaśnicza nie miałaby już sensu. Wybuch torpedy w wyrzutni oznaczałby zniszczenie wszystkiego wokół, w tym niemal pewną śmierć kilkuset ludzi zaangażowanych w gaszenie pożaru. Jeśli zabezpieczenia rakiet balistycznych i reaktorów nie wytrzymałyby uderzenia, to pożar paliwa rakietowego i wyciek substancji radioaktywnej spowodowałby gigantyczne skażenie i konieczność natychmiastowej ewakuacji prawie pół miliona ludzi, co w warunkach nocy polarnej byłoby zadaniem nadzwyczaj trudnym. Jeśli, czego też nie można wykluczyć, doszłoby do wybuchu jądrowego, to mielibyśmy do czynienia z tragedią porównywalną z Czarnobylem. Wprawdzie konstrukcja głowic jądrowych zapobiega niezamierzonemu zainicjowaniu reakcji łańcuchowej, ale nie jest wcale pewne, że w sytuacji pożaru w eksplozji paliwa nie wytworzy się masa krytyczna zgromadzonych w głowicy izotopów uranu i plutonu.
Na szczęście tak się nie stało, chociaż śmiertelne zagrożenie wisiało nad rosyjską Północą przez prawie dobę. Obecnie jednostka jest remontowana. Wicepremier Dmitrij Rogozin informował niedawno, że naprawa potrwa aż dwa lata(wcześniej szacowano ją na pół roku) i będzie kosztować pół miliarda rubli (ponad 50 mln zł). kommersant.ru
http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=5601&Itemid=44
Zagladam tu i ówdzie. Czesciej oczywiscie ówdzie. Czasem cos dostane, ciekawsze rzeczy tu dam. ''Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart'' Na zdjeciu jest Janek, z którym 15 sierpnia bylismy pod Krzyzem.