Jacek Żakowski zaproponował w swym poniedziałkowym felietonie w GW, aby nie pisać o Jarosławie Kaczyńskim i ignorować go.
http://wyborcza.pl/1,75968,13062075,Nie_Kaczynski_jest_problemem.html
Na tej kanwie spróbuję odtworzyć jeden dzień z życia młodego, wykształconego dziennikarza z wielkiego stołecznego miasta pracującego w wiodącym środku masowego przekazu.
Kolegium redakcyjne było kompletnym zaskoczeniem. Naczelny oświadczył, że od dziś nie piszemy o Kaczyńskim. Takie są dyrektywy z góry i nie można ich łamać. Każdy artykuł, gdzie wymienione zostanie jego imię i nazwisko lub jakaś aluzja do niego natychmiast ląduje w koszu. Przez newsroom przeszedł szum zadowolenia. Ogólny ton brzmiał nareszcie nic o tym prawicowym, katolickim, faszystowskim kurduplu. Naczelny dodał., że złożone wcześniej propozycje tematów są aktualne i mamy o nich pisać. Tylko pamiętać ani słowa o Kaczyńskim. Łatwo mu mówić. Ja akurat nie miałem ostatnio żadnego pomysłu, ale coś wymyślę. Przecież na forum internetowym mojej gazety tak mnie chwalą. No jest też trochę wpisów hejterów, ale oni są wiadomo przez kogo opłacani. Ich opinie mnie nie obchodziły. Poszedłem do swego pokoju. Siadłem przed swym wypasionym komputerem i zacząłem myśleć o czym by tu napisać. Tematów było wiele. O na przykład koleje na Śląsku. Coś im tam ostatnio nie działa za bardzo w tej sferze. Jednak napiszę jak zwykle ten stan to nie żadna wina PO tylko wieloletnich zaniedbań, w szczególności tych z lat 2005-2007, gdy premierem był. STOP. Nie można o nim pisać. Temat odpada. O to może ten dreamliner co to więcej na lotnisku stoi niż lata? Pojadę jak zwykle. Lać wody ile papier przyjmie a na koniec zgrabna puenta i podsumowanie wskazujące, że winny jest. O nie. Nie mogę. Naczelny zakazał. To może upadek fabryki w Tychach? Jak zwykle wymyślę jakiegoś wysoko postawionego, anonimowego polityka PiS, który potwierdzi, że jak premierem był to po cichu dogadał się z Włochami, że mogą zamykać fabrykę kiedy chcą. Znowu nici. Tego nazwiska i imienia wymienić nie mogę.
Powoli narastał we mnie syndrom odstawienia. O jakim temacie nie pomyślałem każdy kojarzył mi się z Kaczyńskim. A o nim nie wolno wspominać nawet aluzyjnie. Mam! O jaki ja byłem przewidujący. Zawsze archiwizowałem swe artykuły. Tam coś znajdę, odświeżę. Będzie jak znalazł. Zacząłem przeglądanie swych dokonań. Po dwóch godzinach byłem bliski załamania. Ostatni artykuł jaki znalazłem gdzie nie wymieniłem Kaczyńskiego pochodził z końca 2004 roku i do tego pisałem tam, że dość rywinowskich układów, a możliwa koalicja PO-PiS to nadzieja na oczyszczenie kraju. No taka wtedy była linia redakcyjna. Potem się pozmieniało. Ze zgrozą stwierdziłem, że tak od polowy 2005 roku w każdym moim artykule występowało zakazane imię i nazwisko. Jako, że miałem tzw. dar pióra pisałem o wszystkim od kultury po gospodarkę i zawsze o wszystko od tego czasu obwiniałem jeśli nie wprost, to aluzyjnie tak na poziomie aluzji, które są w stanie wyłapać nasi czytelnicy Kaczyńskiego.
Przejdę się po redakcji. Tam zawsze coś się podsłyszy, może coś wpadnie w ucho. Może jakiś temat z tego będzie.
Okazało się, że nie byłem jedyny. Wszyscy tępo wpatrywali się w ekrany naszych wypasionych komputerów. Niektórzy z okrzykiem „Mam!” zaczynali pisanie, by po chwili kasować pliki. Większość z nich pod nosem syczała o nim nie wolno. Parę osób wpatrywało się w nasze korytarze pionowe i poziome oraz w okna z nadzieją na nagłą wenę. Ktoś nawet stanął na parapecie i zaczął krzyczeć.
– Tak nie można. To nieludzkie. Ja muszę o nim napisać. Gdzie jest wolność słowa?
Ochrona ściągnęła go z parapetu. Karetka przyjechała w miarę szybko i odwiozła go w kaftanie bezpieczeństwa na obserwację, Podobno na osobiste polecenie naczelnego.
Wróciłem do swego pokoju.
Ekran bił po oczach bielą pustego pliku. A na jutro miałem mieć co najmniej zarys artykułu. W tej atmosferze nie mogłem pracować. Oświadczyłem naczelnemu, że w domu napiszę zarys co najmniej dwóch artykułów, które przedstawię jutro na kolegium. Pozwolił mi jechać do domu i przypomniał, że kolegium zaczyna się o 10-tej.
Żona już była w domu. Powitała mnie radosnym okrzykiem „A wiesz co ten Kaczyński dziś znowu zrobił?” Normalnie mielibyśmy z tego z pół godziny uciechy i nabijania się. Przedstawiłem jej sytuację. Zbladła i powiedziała, że nie będzie mi przeszkadzać. Nie wiem czemu przypomniała mi, że mamy kredyt do spłacenia za nasz full wypas apartament i żebym o tym pamiętał.
Poszedłem do swojego pokoju jak nazwałem go pracowniczego. O blogi może tam się coś znajdzie? Przejrzałem te słuszne, nasze strony blogowe. Wszędzie Kaczyński. Przemogłem się i zajrzałem na te prawicowe. Tam jeszcze gorzej. Po cholerę ten Piętak pisał? Nie mógł z tydzień poczekać zanim będzie zakaz pisania o Kaczyńskim w naszej redakcji?
W końcu resztką sił wydusiłem z siebie około strony maszynopisu o potrzebie dokarmiania zwierząt zimą. Na początek ujdzie, a potem jakoś pociągnę dalej. Byłem skonany.
Tym razem nie pomogło nawet to, że żona przebrała się za szwedzką policjantkę z wąsami. Normalnie to odwracanie ról płciowych i genderowych, uwolnienie się od tak znienawidzonego przeze mnie polskiego przaśnego seksu mnie kręciło. Dziś nic z tych rzeczy.
Zasnąłem kamiennym snem. Nie muszę chyba pisać kto mi się śnił.
Następnego dnia na kolegium redakcyjnym nastroje były raczej minorowe. Okazało się, że kolega z parapetu zostanie na obserwacji co najmniej z miesiąc. Naczelny dostał zamiast sterty artykułów, ich konspektów i zarysów trzy kartki. W tym moją. I mi dostało się najgorzej. Kolega wymyślił żeby napisać o wzroście produkcji lokomotyw w Chinach. Nawet pochwałę za to dostał. Inna koleżanka napisała o tym, że Dzierżyńska była kobietą. Też ją naczelny pochwalił za elastyczne podejście do historii. A mnie opierdolił za aluzję do Kaczyńskiego. Ryczał mi prosto w twarz.
– Nie pamiętasz jak Kaczyński wzywał, żeby dokarmiać kaczki zimą? Stado baranów. Mówiłem wam, że ani nazwiska. Ani aluzji.
Za karę na trzy miesiące zesłali mnie do działu pogoda. A tam grosze płacą.
Żona nie będzie zadowolona.