Przepowiadanie przyszłości – a jeszcze z myślą, żeby ta przepowiednia wpłynęła na bieg wydarzeń – to nader niewdzięczne zajęcie. Albo bowiem prorok zostanie zignorowany. Tak zresztą dzieje się najczęściej. Wówczas pozostaje mu tylko gorzka świadomość, że miał rację, a jego idący na rzeź współplemieńcy okazali się głupcami. Albo też – prorok znajdzie posłuch. Wtedy jego przepowiednia się nie sprawdza. Czy zatem istotnie widział przyszłość, czy tylko tak mówił..? Wątpliwe, by trafne przepowiadanie nieszczęść, które koniec końców nie nastąpiły, miało komukolwiek przynieść sławę, pieniądze i piękne kobiety. Dla ścisłości należy dodać, że istnieje jeszcze jeden rodzaj dylematu proroka. Taki, którego najlepszym przykładem są dzieje nieszczęsnego Edypa. W końcu, gdyby jego ojciec nie zasięgnął rady wyroczni w sprawie losów syna, to by nie […]
Przepowiadanie przyszłości – a jeszcze z myślą, żeby ta przepowiednia wpłynęła na bieg wydarzeń – to nader niewdzięczne zajęcie. Albo bowiem prorok zostanie zignorowany. Tak zresztą dzieje się najczęściej. Wówczas pozostaje mu tylko gorzka świadomość, że miał rację, a jego idący na rzeź współplemieńcy okazali się głupcami. Albo też – prorok znajdzie posłuch. Wtedy jego przepowiednia się nie sprawdza. Czy zatem istotnie widział przyszłość, czy tylko tak mówił..? Wątpliwe, by trafne przepowiadanie nieszczęść, które koniec końców nie nastąpiły, miało komukolwiek przynieść sławę, pieniądze i piękne kobiety.
Dla ścisłości należy dodać, że istnieje jeszcze jeden rodzaj dylematu proroka. Taki, którego najlepszym przykładem są dzieje nieszczęsnego Edypa. W końcu, gdyby jego ojciec nie zasięgnął rady wyroczni w sprawie losów syna, to by nie wiedział, że ten ma go zabić i posiąść własną matkę – prawda? A gdyby tego nie wiedział, to by nie porzucił syna na pustkowiu, panowie by się znali i w konsekwencji nie doszłoby do tej nieszczęsnej pomyłki na drodze do Delf, z dalszymi jej konsekwencjami włącznie. Przepowiednie samospełniające się są typowe dla rynków. W końcu cień podejrzenia, że może dojść do runu na bank niejednego bankiera już zrujnował, a plotka o braku pszenicy sprawia, że istotnie pszenicy na rynku zabraknąć może – jak wszyscy naraz zechcą powiększyć zapasy.
Wszystkie te dylematy pięknie się daje opisać językiem teorii gier, ale nie o to tu chodzi. Problem przed którym stajemy jest czysto praktyczny. Tochę ponad 100 lat temu przed dokładnie takim samym problemem stał także Jan Bogumił Bloch (inne lekcje imion tego urodzonego w Radomiu rosyjskiego bankiera wyznania kalwińskiego o żydowskich korzeniach, to Johann Gotlieb albo Iwan Stanisławowicz – ot, taki smaczek bynajmniej nie tylko z epoki: zwracam jednak uwagę Szanownym Czytelnikom, że ten pan przynajmniej nazwisko miał przez całe życie jedno – a zwyczaj nietłumaczenia imion było nie było chrześcijańskich, z którym tak uparcie i bezskutecznie walczy p. Janusz Korwin – Mikke, jest bardzo niedawny…). Warto z jego porażki wyciągnąć wnioski.
Zaczynając od samego początku: Bloch (żył 24 lipca 1836 – 25 grudnia 1902) w końcu XIX wieku trafnie przewidział naturę przyszłego europejskiego konfliktu. Czyli I wojny światowej. Zrobił zatem coś, na co nie zdobył się żaden ze sztabów generalnych przygotowujących tę wojnę. Ponieważ miał rozległe kontakty na carskim dworze (jak to bankier), użył ich do propagowania swojego dzieła „La Guerre Future“ (wyd. Paryż, 1898), m.in. podczas zwołanej z inicjatywy młodego Mikołaja II konferencji rozbrojeniowej w Hadze, w 1899 roku. Wątpliwie aby ktokolwiek z zebranych tamże dyplomatów przebrnął przez ponad 3 tysiące stron zebranych w 6 tomach. Choć – kto wie..? Jak pisał pewien klasyk rosyjskiej literatury: Гага – самый скучный город в мире… Przyznam się Państwu, że ja nie dałem rady i jak wszyscy inni piszący o tym dziele, opieram się wyłącznie na omówieniach. I na tym, co sam Bloch o swoim dziele życia potem pisał. Całkiem możliwie więc, że nic rewelacyjnego w tych sześciu tomach nie ma… Tak czy inaczej jednak, pierwszy wniosek jaki można z porażki Blocha wyciągnąć jest taki, że nie ma sensu pisać czegoś, czego nikt nie da rady przeczytać. Zwięzłym trzeba być, inaczej sami skażemy się na zignorowanie.
Bez dalszych zatem wstępów przechodzę do istoty rzeczy. Działalność Blocha w ostatnich latach jego życia, po publikacji owego opus magnum odbierana jest obecnie, po ponad 100 latach na dwa sposoby. W zależności od tego, jak postrzega się osobę samego autora, który bynajmniej nie każdemu musi być sympatyczny. Oprócz tego bowiem, że był pacyfistą, był także jednym ze sponsorów Teodora Hertzla i sfinansował inne olbrzymie dzieło którego też nikt nigdy nie przeczytał – pięciotomową pracę statystyczno – analityczną o położeniu Żydów w Imperium Rosyjskim. Którego autorzy dowodzili, że Żydzi nie tylko nie konkurują ekonomicznie z ludnością chrześcijańską (co było wówczas przedmiotem gorącej, publicznej debaty), ale wręcz przeciwnie, na ich działalności opiera się dobrobyt całego społeczeństwa. Znaczy się… Podobno dowodzili, bo oczywiście przebrnięcie przez pięć tomów tabel i zestawień to nie taka prosta sprawa i gdyby nie decyzja carskiego ministra spraw wewnętrznych, Wiaczesława von Phlewe (z Kurlandii, z Kurlandii proszę Państwa…), dzieło spokojnie dokonałoby swego żywota jako obfite źródło pożywienia dla roztoczy gdzieś w zakamarkach publicznych i prywatnych bibliotek. Konfiskata i zniszczenie prawie całego nakładu zrobiła zeń „białego kruka“, a streszczenie pióra Subotina stało się na chwilę bestsellerem „drugiego obiegu“. Wniosek numer dwa zatem: jak już się popełniło coś, czego i tak nikt nie przeczyta, interwencja rządowa może się nam przydać..! Najlepiej bowiem być (oczywiście w granicach rozsądku…) prześladowanym opozycjonistą. Wówczas – nieważne co się mówi czy pisze, ludzie chętnie tego wysłuchają. A przynajmniej – będą udawać że wysłuchali.
Tak więc działalność Blocha odbierana jest obecnie na dwa sposoby. Ci, którym jest to postać sympatyczna (8 lat temu, z okazji 100-lecia śmierci, było nawet o Blochu dość głośno), będą podkreślać trafność jego przepowiedni i szlachetność intencji zapobieżenia katastrofie którą na horyzoncie dostrzegał. Ci, którym aż tak sympatyczny pan Bloch nie jest, będą podkreślali jego naiwność. Oczywistą, skoro wierzył, że zapobiec katastrofie może – i to dzięki działalności rządów akurat. Jego intencją było bowiem przerazić odpowiedzialnych decydentów wizją wielkiej rzezi i skłonić ich, aby się dobrowolnie rozbroili, poddali międzynarodowemu arbitrażowi, tudzież zrewidowali sposób uprawiania polityki, na pierwszym miejscu stawiając sobie jako cel – uniknięcie wojny.
Było to rzeczywiście naiwne. Nawet, gdyby Bloch nie popełnił błędów marketingowych które popełnił i zamiast sześciu tomów których i tak nikt nie przeczytał, sklecił odpowiednio krwawą i przerażającą prezentację, z którą objeżdżałby cały świat. I nawet, gdyby pożył jeszcze trochę i dostał pokojową nagrodę Nobla (w sumie był murowanym kandydatem..!) – nic dokładnie by z tego nie wynikło. W każdym razie – nic pozytywnego dla pokoju i dobrobytu na świecie.
Maksimum tego co Bloch mógł ewentualnie osiągnąć, gdyby istotnie przekonał sztabowców i polityków do swojej wizji nadciągającej wojny – to przyspieszenie zbrojeń i pewna rewizja w doktrynie wojennej mocarstw. Cały bowiem problem, co i sam Bloch w późniejszych wystąpieniach podkreślał, polegał na tym, że sztaby i politycy zignorowali postęp techniczny jaki się dokonał na przestrzeni prawie półwiecza od ostatniego poważnego europejskiego konfliktu, czyli od wojny francusko – pruskiej w 1870 roku. Armie państw szykujących się do wojny zostały wyposażone w szybkostrzelne działa z oporopowrotnikami – co zwielokrotniło skuteczność ognia artyleryjskiego – a także w karabiny maszynowe i udoskonalone, wielostrzałowe karabiny piechoty. Oczywiście zwielokrotniło to także zapotrzebowanie walczących wojsk na amunicję i wszelkiego rodzaju materiały. Tymczasem jedyny postęp w zakresie logistyki jaki się dokonał (poza anegdotycznymi chyba zmianami organizacyjnymi – podobno sam Wilhelm II widząc sposób w jaki ładuje się na lory kolejowe odwiedzający Berlin amerykański cyrk, wprowadził w tym zakresie pewne ulepszenia organizacyjne w armii niemieckiej), to było zwiększenie gęstości linii kolejowych. Od momentu wyładowania całego tego chłamu na stacji końcowej, na linię frontu musiał on już podróżować tradycyjnie – furmanką. To samo dotyczyło też i dział i innych ciężkich i nieporęcznych sprzętów używanych do zabijania bliźniego.
Efekt..? Ofensywa w tych warunkach po prostu nie miała sensu. Zanim dało się wykorzystać początkowe powodzenie własnych wojsk i np. poszerzyć dokonany w linii nieprzyjacielskiego frontu wyłom na tyle, by jego „załatanie“ przestało już być wykonalne – kończyła się amunicja, smary (używane np. do smarowania taśm karabinów maszynowych), środki opatrunkowe, a przy odrobinie pecha – także żywność i onuce. Jak dzielnej skądinąd armii rosyjskiej nacierającej na Prusy Wschodnie latem 1914 roku – fakt, że panowie Hindenburg i Ludendorf mimo wszystko zdecydowali się przeciwstawić jej zbrojnie (skądinąd jest to jeden z nielicznych przykładów sytuacji, w której walczący w polu dowódca prosi o NIEPRZYSYŁANIE mu żadnych posiłków – panowie żyli oczywiście mitem Planu Schlieffena, którym cała niemiecka armia była przepojona, a zgodnie z nim – kierunek na którym dowodzili był bez znaczenia…), zamiast poczekać aż się kompletnie w mazurskich lasach rozejdzie, wynikał raczej ze względów humanitarnych niż wojskowych. Szkoda im było uciekającej przed (głodnymi) Kozakami ludności cywilnej.
Najczęściej zresztą do żadnego przełamania frontu w ogóle nie dochodziło. Wystarczyło bowiem, że nacierające wojska doszły do granicy zasięgu skutecznego ognia własnej artylerii, a atak w sposób naturalny utykał na przynajmniej kilka godzin – bo tyle musiało zająć podciągnięcie w zniszczonym i porytym okopami terenie dział do przodu i zorganizowanie im linii zaopatrzenia. Co wystarczało przeciwnikowi na podciągnięcie odwodów i kontrnatarcie. Kosztem ogromnych strat uzyskiwano więc przesunięcie linii frontu o kilka kilometrów.
Gdyby więc sztabowcy i politycy uwierzyli Blochowi, to wcale nie na pokojowym rozwiązywaniu sporów, międzynarodowym arbitrażu i rozbrojeniu skupiłyby się ich wysiłki, tylko na próbie jak najszybszego zaradzenia problemom które rzekomo był trafnie przewidział. Zapewne więc istniejące już jako idea i działający prototyp ciężarówki i ciągniki spalinowe zostałyby wykorzystane wcześniej niż dopiero w roku 1916. Kto wie? Może też wcześniej pojawiłaby się idea czołgu..? Tymi bowiem prostymi sposobami: motoryzacją logistyki i wprowadzeniem do walki bardziej mobilnych środków technicznych wojskowi doskonale sobie z całą sytuacją poradzili. Fakt, że dopiero podczas następnej wojny (względnie: podczas drugiego aktu owej Wielkiej Wojny – jeśli przyjąć, że pokój paryski był tylko chwilowym rozejmem, potrzebną obu stronom przerwą w nazbyt już wyczerpującym konflikcie…).
Nawet bez innowacji technicznych, których przyjęcie oczywiście wcale wprost nie wynika z dzieła Blocha (on sam ich podobnoż nie przewidział), danie mu wiary zupełnie inny miałoby skutek niż sam tego chciał. Skoro przewidywał, że przyszła wielka wojna będzie wojną na wyczerpanie, to by się zainteresowane mocarstwa do takowej właśnie wojny lepiej przygotowały – np. gromadząc stosowne zapasy. Do kosza poszłyby też nierealne, skrajnie agresywne doktryny wojenne, z którymi obie strony przystąpiły do wojny. Niemcy porzuciłyby Plan Schlieffena (pod każdym względem fantasmagoryczny! Nigdy nie było możliwości zaopatrzenia prących na ujście Loary wojsk niemieckich przez Belgię – z czego następca Schlieffena, Moltke młodszy, bodaj zdawał sobie sprawę i dlatego plan zmodyfikował – o co wielu ma do niego ogromne pretensje; nieuchronnem załamaniu niemieckiej ofensywy to i tak nie zapobiegło…), a zamiast tego skoncentrowałyby swój wysiłek na Rosji – gdzie mniejszy był kłopot z przerwaniem bardziej rozciągniętego frontu, a łatwiej było zdobyć te zasoby, których samym Niemcom brakowało. Austriacy nie woziliby swojej 2 Armii bez sensu tam i z powrotem, bo ich ugrupowanie w Galicji od początku byłoby defensywne (w rzeczywistości zrobił się z tego „ni pies nie wydra, coś na kształt świdra“ – wiadomo było, że tu akurat Rosjanie mają przewagę i bronić się potrzeba, ale nacisk sojuszników i przywiązanie do ofensywy sprawiło, że 2 Armia, pierwotnie przeznaczona do rozgromienia Serbii, nim zdążyła się na dobre wyładować z wagonów, już ładowała się na nie z powrotem, żeby koniec końców nie zdążyć także i na niedoszły austriacki rajd na Zamość i Kowel…). Kto wie? Może by mocarstwa centralne wygrały wojnę..? Czy aby na pewno o to chodziło Blochowi..?
Wniosek trzeci, najważniejszy i najbardziej ogólny: nie ma sensu opierać nadziei na uniknięcie katastrofy którą się przewiduje na działaniu państw. To po prostu nie zadziała. Tak, jak nie zadziałałoby 100 lat temu, gdyby Blochowi udało się przekonać decydentów, że ma rację. Gdyby mu się to wówczas udało, po prostu mocarstwa lepiej by się przygotowały do wojny.
Zaraz, zaraz! Odpowie optymista. Ale przecież z globalnym ociepleniem państwa walczą..? Walczą..? I jeszcze jak walczą! Walczą aż się gorąco od tej walki robi!
Walczą, bo mają w tym interes. Dzięki tej walce rośnie władza rządzących gangów i rosną środki, którymi mogą dysponować. Przy tym problem, z którym próbuje się walczyć jest:
a) urojony,
b) i tak nierozwiązywalny, bo wpływ człowieka na klimat naszej planety jest mimo wszystko – bliski zeru.
Czy w ten sposób można naprawdę odwrócić nadchodzącą katastrofę? Raczej – można ją znakomicie przyspieszyć. W takiej lub w innej formie. Nie zapominajcie Państwo że tzw. „walka z globalnym ociepleniem“ to znakomity pomysł na to, aby najbogatsze państwa świata mogły upupić i na wiek wieków w obecnej nędzy zamknąć biedniejszą konkurencję. Pod pretekstem, że ich uprzemysłowienie „zwiększa emisję gazów cieplarnianych“. Czy z tego może wyniknąć np. kolejna wielka wojna..? Jak najbardziej – może. Czy zima nuklearna jaka potem nas czeka rozwiąże problem globalnego ocieplenia? Ano rozwiąże. Na długo.
Co prawda nie mam pojęcia co może przybyć Niemcom lub Francuzom od tego że Chińczycy, Hindusi lub mieszkańcy Indonezji będą dalej klepać biedę jak klepią – ale widać tęższe od mojej głowy się tym martwią, skoro wszystkie ważniejsze mocarstwa na świecie (z drobnym wyjątkiem Stanów Zjednoczonych, które czasem od tego koncertu się dystansują – pytanie: dlaczego..?), tak właśnie działają, jakby ich celem było upupienie tych biednych ludzi na wieki wieków.
Oczywiście – owym celem może być też dążenie do zawłaszczenia zasobów paliw kopalnych, których owi „pariasi“ zużywają jak na gust starszych i mądrzejszych stanowczo zbyt wiele, a na które mają coraz to większy apetyt. Tym sposobem pod pretekstem „walki z globalnym ociepleniem“ zaczyna się realna walka o ogień.
Biorąc pod uwagę że jednocześnie trwają dość intensywne działania których celem jest zburzenie „równowagi strachu“ i pozbawienie np. Chin możliwości skutecznego zadania nuklearnego ciosu Stanom Zjednoczonym (poprzez budowę, w takiej czy w innej formie – jakiegoś skutecznego systemu obrony antyrakietowej) – składa się to w pewną sensowną całość. Nader „blochowską“ zresztą. O tyle, że wygląda na to, że teraz, po 100 latach, szykujące się do wojny państwa przebrnęły przez te 3 tysiące stron (a przynajmniej przez streszczenie…) i starają się lepiej przygotować.
Katastrofa zatem nadejdzie. Tym pewniej i tym większa, im lepiej państwa się do niej przygotują. Co możesz zrobić Czytelniku, aby i samemu być przygotowanym..?
Jeśli idzie o potencjalną nową „Wielką Wojnę“, to wystarczy chyba odkurzyć stare instrukcje i poradniki z czasów „zimnej wojny“. Oraz modlić się.
Jeśli idzie o realne rozwiązywanie problemów jakie niesie za sobą ograniczenie dostępności paliw kopalnych i wzrost ich cen – trzeba polegać na sobie. Państwa w tym czasie zajmą się raczej przegryzaniem sobie gardeł i wszystko, czego się można po nich spodziewać, to rabunkowa eksploatacja tych zasobów, które jeszcze są – a nie próby ich oszczędzania na dalszą przyszłość…
Wymiar indywidualny, osobisty takich przygotowań, pozwala także żywić nadzieję na uniknięcie niektórych przynajmniej spośród typowych dla proroctw paradoksów. Nie o to bowiem idzie aby nieszczęście odwrócić – to jest już niemożliwe. Idzie o to, aby je przetrwać. A o to każdy musi zadbać sam.
Autorem wpisu jest Jacek Kobus, współtwórca Projektu Agepo.
Inaczej Zielony Karzel Reakcji. Na blogu pisze o Peak Oil, rolnictwie, diecie czlowieka i hodowli zwierzat ekologii stosowanej, ochronie srodowiska, permakulturze. Ostatni coraz czesciej równiez o relacjach damsko-meskich http://permakultura.n