Bez kategorii
Like

Jak żyć? Rok później – Rafał Kotomski

25/07/2012
374 Wyświetlenia
0 Komentarze
19 minut czytania
no-cover

Kiedy wykrzyczał Tuskowi prosto w oczy: „Jak żyć, panie premierze?”, poznała go cała Polska. Bo plantator papryki z Mazowsza jednym zdaniem wyraził to, co myślały miliony Polaków.

0




 Po roku jego uprawy i innych plantatorów kolejny raz zniszczyła trąba powietrzna

Te słowa Stanisława Kowalczyka, zwanego od tego czasu – trochę z podziwem, a trochę też ironicznie – „Paprykarzem”, trafiły w dziesiątkę znacznie lepiej niż często wymuszone bon moty polityków i publicystów. Bo były proste i niczego nie udawały. Trudno się dziwić, że autor jest do swoich słów bardzo przywiązany. – Będą w Polsce coraz bardziej aktualne. Proszę mi wierzyć, że niewielu będzie się za chwilę śmiać z tego pytania – mówi pan Stanisław nie bez dumy w głosie. Wciąż pamięta nastrój ubiegłorocznego spotkania z premierem w niedalekich Sadach. Gdy się odezwał, wojewoda mazowiecki i wójt gminy próbowali spacyfikować niewygodnego rozmówcę. Zaczęli spoglądać na zegarek: „Musimy już jechać, nie mamy czasu”. O dziwo, Tusk postanowił jednak posłuchać rozgoryczonego plantatora. – Sprowadziłem go na ziemię, to prawda. Był trochę zaskoczony, ale mi nie przerywał. Nie uciekł, jak go namawiała świta I to właściwie byłoby na tyle… – przyznaje Kowalczyk.

Od kilkunastu dni pamiętne słowa sprzed roku wracają jak echo do paprykarzy z całej podradomskiej okolicy. Niemal dokładnie po roku od trąby powietrznej i gradobicia z lipca 2011 kilkudziesięciu z nich znów spotkało to samo. Nawałnica była trochę lżejsza, a jej niszczycielskie działanie trwało tym razem krócej. Ale to żadna pociecha dla tych, którzy znów stracili sporą część swoich upraw. Przecież dopiero co, z wielkim trudem, pozbierali się po ubiegłorocznej klęsce. No i kredyty zostały, a bank ma swoje wymagania, i na rozmowy o ludzkim współczuciu to zdecydowanie zły adres…



Jeden kilogram, jeden złoty



Po powrocie z giełdy warzywnej w podwarszawskich Broniszach Stanisław Kowalczyk przez kilka godzin dochodzi do siebie. Po prostu jest koszmarnie zmęczony, bo wyjeżdża z domu dwa razy w tygodniu na całe dwie doby. – I trzeba nieraz w upale spędzić kilkanaście godzin pod słońcem, siedząc na bruku. A potem wyspać się byle jak, w samochodzie – opowiada. Ale nie wyobraża sobie, by nie jeździć, bo przecież zawsze lepiej sprzedać choć część towaru, niż wyhodować i potem wyrzucić. Kowalczyk i tak ma porządny ból głowy z kilkoma tonami cukinii, którą trzyma w magazynie i nie może znaleźć kupca. A ceny? – Lepiej nie mówić – macha ręką z rezygnacją. Pośrednicy za kilogram cukinii czy ogórka płacą producentom złotówkę. Za zieloną paprykę dwa złote. – Niech pan zobaczy, jakie są później przebitki w detalu sklepowym – irytuje się Kowalczyk – Przecież to nie jest żaden wolny rynek, tylko rynek dziki! Państwo w ogóle nie chroni rodzimych producentów, a minister rolnictwa umie tylko przed kamerami zajadać się polskimi truskawkami. Wszystko na pokaz.

Z okolic Radomia, podobnie jak pan Stanisław, na podstołeczną giełdę ruszają i inni. To żadna droga w poszukiwaniu własnego eldorado. Raczej konieczność. A oni chcą dzisiaj tylko przeżyć, popłacić rachunki, utrzymać dzieci. Bo lata, gdy plantatorzy papryki czy fasoli z okolic Radomia mogli być uważani za krezusów, dawno już minęły. Czasem co prawda słyszą jeszcze nutę zazdrości w głosach rozmówców, którzy patrzą na postawione tutaj sporych rozmiarów domy czy zabudowania gospodarcze. Ale prawda jest taka, że większość z tych obiektów powstała w latach wyjątkowej dla ogrodników czy hodowców prosperity doby Gierka. Czy się to komuś podoba czy nie – w opowieściach tych ludzi brzmi tęsknota za tamtymi czasami. Bo rolnicze reformy w stylu III RP do spółki z Unią Europejską przyniosły im często gorycz i finansową zapaść. – Co tu dużo gadać, tak dalej być nie może. Na rynku potrzebne są jakieś regulacje, a nie wolna amerykanka, w której handlarze i pośrednicy narzucają kilkusetprocentowe marże. Połowę towaru z giełdy przywozi się z powrotem, a nieraz i wyrzuca. I jeszcze szlag człowieka trafia, jak widzi w hali importowaną żywność, którą przecież, w dodatku lepszą, produkuje się u nas – uważa plantator z Woli Wrzeszczowskiej.



Uciekają i wracają



Trudno nie dostrzec, że w okolicznym pejzażu dominującym elementem są dziesiątki foliowych tuneli. Obsadzone najczęściej papryką, nieco rzadziej ogórkami, fasolą i cukinią. Folia rozpięta na konstrukcjach drewnianych lub metalowych. Te ostatnie to wersja „na bogato”. Ale jak przychodzi żywioł, to i tak nic nie pomaga. – Trudno właściwie nazwać nas działkowcami. Bo niektórzy mają po 100–150 tuneli. To już właściwie przedsiębiorcy zatrudniający ludzi – mówi „Paprykarz”. Tutaj rzadko kto pracuje inaczej niż przy warzywach. Zresztą, gdzie szukać innego zajęcia? – O czym pan mówi? – słychać, gdy pada pytanie o pracę w Radomiu czy choćby niedalekim Grójcu albo Białobrzegach.



Stanisław Kowalczyk twierdzi, że młodzi ludzie, nawet jeśli próbują stąd uciec w świat za robotą, często wracają. I jaki mają pomysł na życie? Dostawienie kolejnych tuneli z warzywami do tych, które wcześniej wybudowali ich rodzice. Taka tradycja, takie przywiązanie. – Za granicę to mało kto stąd wyjeżdża – przyznaje Kowalczyk.



Rafał nie wytrzymał



Nekrolog wisi na drzewie. Przypięty do niego czterema pinezkami. Obok ofert na szybkie pożyczki bez procentów i ogłoszeń o naborze do jednej z okolicznych szkół. Ludzie mijają go z pozoru obojętnie. Mieli już parę dni, by się oswoić. Wielu, choć tego nie widać, jest wciąż w szoku i nie dowierza. 27-letni Rafał z Glinic załamał się psychicznie tuż po nawałnicy, która zaskoczyła całą okolicę kilkanaście dni temu. Nie wytrzymał nerwowo, jak w zeszłym roku inny młody człowiek, którego uprawy doszczętnie zniszczył bezlitosny kataklizm. – Tamten przeżył. Nie było go w domu cały miesiąc, a potem wrócił do żony i do dzieci – opowiada jeden z poszkodowanych hodowców z Wrzeszczowa – Ale trafiło go wtedy dosłownie jak grom. Właściwie zwariował na jakiś czas, poszedł w lasy i tam mieszkał, żywił się jagodami, grzybami. Straszna historia. Dobrze, że nie skończyła się tragedią.



Niestety, młody mężczyzna z Glinic swój stres odreagował najbardziej tragicznie, jak mógł. W przypływie desperacji napił się trującego środka ochrony roślin. Nie zdołano go uratować. – Straszne, nawet niczego nie wiedzieliśmy. A przecież Rafał chodził do szkoły z naszym synem. To był taki spokojny, małomówny chłopak – przyznaje małżeństwo z Dęby. Za chwilę pokażą swoje straty. Kilkanaście tuneli foliowych zniszczonych. Połamane w drobiazgi metalowe konstrukcje. Wystarczy zobaczyć, by uświadomić sobie, ile ciężkiej pracy poszło na marne. I każde słowo robi tu wrażenie zbędnego. Dlatego w czasie obchodu zniszczonych upraw pada ich tak niewiele.



Straty niby mniejsze 



Rok temu żywioł dosłownie zdruzgotał paprykowe zagłębie. Mieszkańcy z Woli Wrzeszczowskiej, Glinic czy Wrzeszczowa, kiedy po kwadransie nawałnicy wyszli z domów, nie mogli uwierzyć własnym oczom. Zniszczonych zostało około 90 proc. upraw. Po kilku miesiącach – jak mówią „z wielkim bólem” – każdej z poszkodowanych rodzin wypłacono 2,5 tys. zł pomocy socjalnej z gminy. Ale na co miało to wystarczyć, skoro straty liczone były w milionach? Sam Stanisław Kowalczyk przyznaje, że zniszczenia w swoim gospodarstwie obliczał na 100–150 tys. zł. A byli przecież tacy, którzy ucierpieli jeszcze bardziej. Dlatego przed premierem i całą Polską wystąpił tak emocjonalnie. – Przecież tutaj mieszkańcy czterech gmin prawie tylko z tuneli foliowych żyją – emocjonuje się do dziś.



Po trąbie powietrznej z lipca 2012 r. straty są bez wątpienia o wiele mniejsze. Mimo to ucierpiało znów 20–30 okolicznych hodowców. Na szczęście nie ma aż takich zniszczeń jak przed rokiem. Niektórym nawałnica dosłownie wyczyściła wówczas produkcję do zera. Ale diabeł, jak to bywa, tkwi w szczegółach. Po pierwsze, tym razem na straty i fakt, że potężna wichura znów nawiedziła okolicę, opinia publiczna właściwie nie zwróciła uwagi. Nie dotarły ogólnopolskie media, nie mówiąc już o ważnych politykach. – Wiadomo, nie ma wyborów, są inne tematy – uśmiecha się z goryczą jeden z plantatorów.



Po drugie, poszkodowani nie mogą już skorzystać z przyznanych im rok wcześniej kredytów z gwarancjami skarbu państwa i Unii. Procedura i tak była wyjątkowo skomplikowana. Wielu nie spełniało ostrych kredytowych warunków i musiało, chcąc nie chcąc, wycofać się w przedbiegach. Ale szansa była. Teraz można o niej tylko pomarzyć. I albo załamać ręce, albo ze łzami w oczach wziąć się do roboty. Gospodarze z Dęby na tydzień przed trąbą zdążyli ubezpieczyć zbiory, ale i oni nie mogą być pewni rekompensat z Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, na które liczyli. Póki co, zakasali rękawy, porządkują teren, likwidują oszczędności, by kupić porwane i nienadające się do niczego płachty foliowe. Dobrze, że mają też na kogo liczyć. – Godzinę po wichurze były już u mnie obie siostry i pomagały usuwać jej skutki – mówi plantator. Wcześniej razem z żoną uciekał przed trąbą powietrzną, która robiła przerażające wrażenie. – To było coś podobnego do potężnej siwej ściany, która posuwa się do przodu – opowiada. Przed „ścianą” udało mu się schronić. Ale potem mógł już tylko zza okna na domowym poddaszu obserwować, jak wichura niszczy jego dorobek. Mimo to nie zraził się i pracuje dalej. – Tutaj ludzie nawet nie pracują, lecz harują. Widział pan ręce tej młodej kobiety, z którą rozmawialiśmy? – pyta Stanisław Kowalczyk.



Czekając na…



W okolicy Wrzeszczowa, wśród plantatorów papryki, Stanisław Kowalczyk stał się z dnia na dzień postacią – by tak rzec – „kultową”. Ludzie go poznają, czasem jeszcze dziękują, że wtedy, przed rokiem, wyraził tak jasno i bez ogródek to, co odczuwali wszyscy. On sam wciąż bardzo interesuje się tym, co dzieje się w kraju. Ogląda każdy serwis informacyjny, gdy tylko ma na to czas. Przyznaje, że może nawet trochę ciągnie go do polityki. – A bardziej do tego, żeby coś zrobić, bo tak dalej być nie może. Jak wszyscy powiemy, że nas Polska nie obchodzi, to co będzie? – zastanawia się.



Wie, że ludzi coraz częściej dotykają klęski żywiołowe. Nie dalej jak w sobotę na Pomorzu zginęła jedna osoba, wiele domów i zabudowań rolniczych trąba powietrzna obróciła w proch. – Dlatego władza musi powołać służbę, która będzie pomagała ludziom w takich przypadkach. W przeciwnym razie zawsze będzie tak jak z ubiegłoroczną wizytą szefa rządu. Przyjedzie, poklepie po plecach, coś tam przyrzeknie bez pokrycia lub rozłoży ręce, bo przecież premier nic nie może. Zresztą Tusk obiecał, że jeszcze do nas wróci i oczywiście nie wrócił. Nie było też żadnej poważniejszej pomocy gotówkowej dla ludzi, którzy stracili podstawę swojego utrzymania – twierdzi pan Stanisław.



Na podwórku, przy zniszczonym i bardziej niż skromnym domu jednego z hodowców, Kowalczyk musi odpowiedzieć na pytanie: – Dlaczego nie pojedziesz gdzieś na spotkanie z Sawickim [ministrem rolnictwa z PSL – przyp. aut.] i nie wygarniesz mu, że przy takiej obojętności władzy nie da się żyć z produkcji żywności? W końcu to normalny człowiek, taki jak my, i niech mu wreszcie ktoś powie kilka słów prawdy…



Chce tego czy nie, „Paprykarz” z Woli Wrzeszczowskiej musi się z tym pogodzić. Od pamiętnego sierpnia 2011 r. producenci papryki z okolic Radomia będą już traktować go jak nieformalnego rzecznika swoich interesów. Tylko czy ktoś zechce go wysłuchać? A on sam, czy będzie miał okazję, by przemówić również w imieniu wszystkich tych rozgoryczonych i czujących, że w kraju dzieje się coraz gorzej, że chwilami nie da się tutaj zwyczajnie żyć?



Analogie bywają ryzykowne. Tak jak ich poszukiwanie, bo można popaść w śmieszność albo zwyczajnie się pomylić. A jednak zdarza się, że zaryzykować warto. Choćby dlatego, że trudno oprzeć się silnemu wrażeniu. Takiemu choćby, iż paprykarzy z Mazowsza coś tylko pozornie niedostrzegalnego łączy z bezrobotnymi lub zamiatającymi ulice stoczniowcami ze Szczecina, górnikami z Wałbrzycha czy cukrownikami z wielkopolskiego Kościana, którzy patrzą, jak ich dawniej rentowne zakłady niszczeją i trudno już nawet nazwać je turystyczną atrakcją.



Wszystkich ich łączy oczekiwanie. Na Polskę, a może raczej na polskie państwo, na które nie trzeba będzie machać ręką i mówić o nim ze złością lub choćby irytacją.



Czy się kiedyś doczekają?

Rafał Kotomski

0

Jacek

Zagladam tu i ówdzie. Czesciej oczywiscie ówdzie. Czasem cos dostane, ciekawsze rzeczy tu dam. ''Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart'' Na zdjeciu jest Janek, z którym 15 sierpnia bylismy pod Krzyzem.

1481 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758