Jego ostatni skandaliczny wyskok z „pedofilią polityczną” Kaczyńskiego był niczym innym jak rozpaczliwą obroną przez atak
Ostatni jubileuszowa konwencja Platformy Obywatelskiej skłoniła wielu komentatorów do złośliwych komentarzy, w których Joannę Kluzik-Rostkowską okrzyczano mistrzynią i rekordzistką w politycznej prostytucji, liderką nielojalności i przykładem partyjnej zdrady dotychczasowych przyjaciół.
Myślę, że krótka pamięć zbiorowa elektoratu to dla niektórych polityków jedyna szansa na trwanie. Właśnie dlatego nie stając w obronie pani Joanny, chcę przypomnieć, że prawdziwym rekordzistą w politycznej prostytucji jest nie kto inny jak prezydencki doradca profesor Tomasz Nałęcz.
Jego ostatni skandaliczny wyskok z „pedofilią polityczną” Kaczyńskiego był niczym innym jak rozpaczliwą obroną przez atak.
Dyskusja w radiu zet i komentowanie postawy Kluzik-Rostkowskiej mogły zakończyć się dla niego niebezpiecznym sięgnięciem do jego politycznej przeszłości i przypomnieć rodakom, jakich wolt dokonywał w swoim życiu dzisiejszy prezydencki doradca, który w wazeliniarstwie, braku moralnego kręgosłupa i umiejętności torowania sobie drogi do koryta nie ma równych sobie.
Dawniej w czasach PRL-u było mu łatwiej. Wystarczyło przytulić się do jedynej i słusznej partii żywicielki i trwać przy niej wiernie. Tak właśnie zrobił młody student historii na Uniwersytecie Warszawskim Tomasz Nałęcz.
Jako 21 latek, w roku, w którym władza ludowa strzelała do bezbronnych robotników na wybrzeżu wstąpił w szeregi Polskiej Zjednoczonej Partii robotniczej i trwał w niej całe dwadzieścia lat aż do momentu wyprowadzenia sztandaru.
Po 1989 roku sprawy się nieco skomplikowały i aby utrzymywać się na powierzchni polskiej polityki trzeba się był nieźle nagimnastykować i wiedzieć jak gospodarz Anioł z „Alternatyw 4” pod kogo się podwiesić. Do pewnego momentu świetnie się to udawało panu profesorowi. Wchodził do sejmu z list Unii Pracy czy wspólnych tworzonych wraz z SLD.
Krach nastąpił w najmniej oczekiwanym momencie i w chwili, kiedy wydawałoby się, że dzisiejszy doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego osiągnął apogeum popularności. Jako przewodniczący sejmowej komisji mającej wyjaśnić aferę „Rywin-Michnik” stał się najczęściej goszczącym w mediach politykiem. Wydawać by się mogło, że poselski mandat na kolejną kadencję ma Tomasz Nałęcz w kieszeni.
Spadające na łeb na szyję sondaże ferajny Leszka Millera podpowiedziały naszemu bohaterowi, że najwyższy czas zmienić polityczną trampolinę i wskoczyć póki czas do pojawiającej się szalupy.
Przystąpił wraz z Markiem Borowskim do akcji rozbijania postkomunistycznej lewicy tworząc SDPL, które jak szumnie zapowiadano miało być już wolne od afer, błędów i wypaczeń. Oczywistą koleją rzeczy było wsparcie Marka Borowskiego, jako „najlepszego” w 2005 roku kandydata na prezydenta i stanięcie w przyszłości na czele jego kampanii wyborczej.
Oto fragment peanów na cześć Marka Borowskiego wygłoszonych podczas konwencji SDPL przez Tomasza Nałęcza:
„Drogie Koleżanki, Szanowni Państwo i Koledzy!
Dam wyraz temu, co przepełnia serca nas wszystkich, zebranych w tej sali:
Marek Borowski jest najlepszym kandydatem na prezydenta Polski. Ogłosimy to, gdy tylko zarządzone zostaną wybory – z wielu powodów. Ja, jako historyk, najważniejsze atuty Marka Borowskiego widzę w jego wzorcowym, jakby pisanym na zamówienie Historii życiorysie. Jest tam skromność i odwaga, mądrość i oddanie ludziom, pryncypialność i pojednawczość.
Instynkt historyka podpowiada mi, że wierność zasadom i oddanie ludziom wyniósł Marek z rodzinnego domu.
O ojcu Marka, Wiktorze Borowskim (1), Leopold Unger, wielkiej klasy publicysta, pisze w swoich wspomnieniach, że był osobą wielkiej uczciwości i życzliwości dla ludzi. Że był ideowym człowiekiem lewicy, przekonanym o słuszności obranej drogi, ale wolnym od dogmatów i potrafiącym słuchać innych.”
Sprawy jednak zaczęły się komplikować. Miłość mediów do nowego ugrupowania okazała się być mniejsza niż przewidywano, a notowania Marka Borowskiego „najlepszego kandydata” nie były wcale oszałamiające.
Nagle na Czerskiej i Wiertniczej „zagrali Larum” i wezwano na ratunek ojczyzny „małego rycerza” Włodzimierza Cimoszewicza herbu „Carex”, który to, co prawda, zasnuł się tylko w puszczy, a nie w klasztorze kamedułów jak imć pułkownik Michał Wołodyjowski herbu Korczak, ale, że rycerz to znamienity nikt, a zwłaszcza salon III RP, nie mógł mieć wątpliwości.
Niemal na starcie sondaże dały Cimoszewiczowi 20% poparcia i Tomasz Nałęcz szybko zrozumiał, że to będzie „najlepszy kandydat”, a on będzie mu służył wiernie jak wachmistrz Luśnia Wołodyjowskiemu.
Wcześniej jednak, zanim zdradził i opuścił Marka Borowskiego nasz bohater się wahał i przeżywał rozterki tym razem niczym chorąży orszański Andrzej Kmicic w służbie Janusza Radziwiłła, o czym świadczy ta rozmowa z Moniką Olejnik:
Monika Olejnik: A proszę powiedzieć, czym się różni Włodzimierz Cimoszewicz od Marka Borowskiego? Dlaczego Włodzimierz Cimoszewicz ma tak duże poparcie w ostatnich sondażach, a Markowi Borowskiemu tak się skurczyło?
Tomasz Nałęcz: Pani redaktor, ja jestem w trudnej sytuacji, bo znam obydwie te postaci, obydwu cenię, uważam, że to są postaci porównywalne, obydwie prezydenckiego formatu, obydwie przyzwoite.
Moim zdaniem jest nieporozumieniem, że te dwie postacie ze sobą rywalizują, ponieważ uważam, że powinni być razem już od wiosny ubiegłego roku, kiedy podjęliśmy wielkie dzieło reformowania polskiej lewicy, powinni być razem w walce o prezydenturę i w kontynuowaniu dzieła reformowania polskiej lewicy.
Wszyscy pamiętamy, co było dalej. To „mały rycerz” Cimoszewicz stał się dla Tomasza Nałęcza nagle „najlepszym” kandydatem i nasz profesor stanął na czele jego kampanii licząc zapewne, że wraz z nim zasiądzie w prezydenckim pałacu na jakimś wysokim stanowisku.
Nie mógł jednak wtedy nasz „Luśnia” przypuszczać, że oprócz pułkownika Chorągwi Laudańskiej za kulisami działa jeszcze pułkownik kontrwywiadu Konstanty Miodowicz z Platformy Obywatelskiej, a „najlepszy” kandydat i niezrównany zagończyk wkrótce ponownie zaszyje się w puszczy za sprawą Anusi z tym, że nie Borzobohatej, a Jaruckiej.
I tak oto zdrada i próba rozbicia SLD, a następnie zdrada SDPL i Borowskiego spowodowały, że „Niewierny Tomasz” nie miał listy, z której mógłby w 2005 roku wystartować w wyborach do parlamentu. Nie trafił nie tylko do sejmu, ale nawet do Księgi Guinnesa, choć ilość zdrad popełnionych w tak krótkim czasie na pewno na taki rekord zasługiwała.
Szczerze się wówczas ucieszyłem tym, że choć jedna z najbardziej zakłamanych i faryzejskich postać III RP odstawiona został raz na zawsze na polityczną bocznicę.
Niestety, nie doceniłem profesora Tomasza Nałęcza.
W przyspieszonych po katastrofie smoleńskiej wyborach prezydenckich pojawił się i jak zwykle poparł „najlepszego kandydata” oraz dostał to, na co liczył w 2005 roku najpierw u boku „najlepszego kandydata” Marka Borowskiego, a później „najlepszego kandydata” Włodzimierza Cimoszewicza.
Czy ma ktoś jeszcze wątpliwości, że dzisiejszy prezydent był „najlepszym” ze wszystkich „najlepszych” startujących w III RP kandydatów na prezydenta RP? Oczywiście dla Niewiernego Tomasza Nałęcza.