Polska prasa tak zwanego „głównego” nurtu kona. Czy ktoś po niej zapłacze?
Sprzedaż prasy tak zwanego „głównego nurtu” spada na łeb na szyję, zaś najbardziej pikuje w dół „Gazeta Wyborcza”. W lutym tego roku sprzedaż tej gazety wyniosła 248 tysięcy egzemplarzy i była najniższa w historii tego dziennika.
Jeśli tempo „zwijania się” gazet ogólnopolskich nie osłabnie, (a obecnie spadki miesięczne sprzedaży wynoszą rok do roku po kilkanaście procent) to w perspektywie 2- 3 lat przestaną one istnieć!
Dobrze to czy źle? Jakie są przyczyny tego zjawiska? Zacznijmy od udzielenia odpowiedzi na pierwsze pytanie. Polska prasa „głównego nurtu” (i dzienniki i tygodniki) ma niewiele wspólnego z dziennikarstwem, zajmuje się głównie nachalną propagandą, bieżącą walką polityczną, opluwaniem ludzi dla siebie niewygodnych …słowem robieniem czytelnikom wody z mózgu. Klasycznym wręcz przykładem anty dziennikarstwa jest Gazeta Wyborcza. To co wyczyniają „dziennikarze” tej gadzinówki, wręcz poraża! Potrafią oni napisać, że w czasie powstania Warszawskiego Polacy mordowali Żydów (co kilka lat temu zrobił „dziennikarz” o nazwisku Chichy), potrafią miesiącami gnoić ludzi którzy im podpadli (tak zszargano opinię panu Kobylańskiemu, polonijnemu działaczowi z Urugwaju), potrafią manipulować faktami, przeinaczać je….słowem nie jest to gazeta w tradycyjnym rozumieniu tego słowa, tylko propagandowy biuletyn wydawany przez ludzi realizujących jakieś niejasne (jak dla kogo oczywiście) interesy polityczne!
Inne gazety wcale nie są lepsze, zaś wiele faktów (na przykład skoordynowane „młócenie” tych samych spraw w tym samym czasie, wskazuje, że są one wszystkie sterowane z jednego miejsca!). Czy upadek takich gazet kogokolwiek poruszy? Czy można się dziwić, że czytelnik odrzuca precz gazetę która próbuje go oszukać i nim manipulować? Rozwój internetu spowodował, że łgarstwa i manipulacje gazet, są przez internautów natychmiast demaskowane. Czytelnik który przyłapie „swoją” gazetę na łgarstwach, manipulacjach i propagandzie, wcześniej czy później przestaje ją kupować, zaś idioci (którzy by się nie połapali w czym rzecz) raczej gazet nie czytają.
Polskie gazety „głównego” nurtu konają na własne życzenie! Zdumiewająca jest samobójcza determinacja zatrudnionych tam „dziennikarzy”, którzy widząc co się święci, dalej robią swoje: oszukują, manipulują, niszczą niewygodnych ludzi, uprawiają propagandę… nie zdają sobie sprawy, że własnymi rękami kopią sobie grób?
Dziennikarza o nazwisku Chichy, który napisał w Gazecie Wyborczej, że w Powstaniu Warszawskim Polacy mordowali Żydów, kopnięto w dupę i pogoniono z redakcji (gdy przestał być użyteczny), jemu podobni „dziennikarze” lada chwila też dostaną kopa w cztery litery, gdy ich gazety jedna po drugiej zbankrutują. Tym sposobem łajdactwo i kurestwo ludzi którzy skompromitowali w Polsce zawód dziennikarza zostanie ukarane!
I tylko koni żal, jak śpiewał wiele lat temu Stan Borys!
Anthony Ivanowitz
8. marca. 2012r
O akcji "SOS dla Stad" słów kilka Już pisałem na łamach "Końskiego Targu", że stada ogierów (Landgestüte) to anachronizm. Instytucja ta została wymyślona w XVIII-wiecznych Prusach po to, aby w tzw. „hodowli terenowej“ produkować tysiące, dziesiątki i setki tysięcy wystandaryzowanych pod względem pokroju, typu i wzrostu koni dla pruskich taborów, artylerii i dla szeregowych kawalerzystów. Aby szerzyć pomnożoną do niebotycznych ilości przeciętność. Stada ogierów są przeciwieństwem hodowli elitarnej, nigdy nie miały służyć hodowli elitarnej i nigdy i nigdzie celem ich istnienia nie było hodowanie możliwie jak najlepszych koni. Do tego celu służyły stadniny koni (Hauptgestüte). Stada ogierów straciły rację bytu ok. 60 lat temu. Odkąd przestały być potrzebne masy identycznych, przeciętnych koni dla taborów, artylerii, szeregowych kawalerzystów, transportu i rolnictwa. […]
O akcji "SOS dla Stad" słów kilka
Już pisałem na łamach "Końskiego Targu", że stada ogierów (Landgestüte) to anachronizm. Instytucja ta została wymyślona w XVIII-wiecznych Prusach po to, aby w tzw. „hodowli terenowej“ produkować tysiące, dziesiątki i setki tysięcy wystandaryzowanych pod względem pokroju, typu i wzrostu koni dla pruskich taborów, artylerii i dla szeregowych kawalerzystów. Aby szerzyć pomnożoną do niebotycznych ilości przeciętność. Stada ogierów są przeciwieństwem hodowli elitarnej, nigdy nie miały służyć hodowli elitarnej i nigdy i nigdzie celem ich istnienia nie było hodowanie możliwie jak najlepszych koni. Do tego celu służyły stadniny koni (Hauptgestüte).
Stada ogierów straciły rację bytu ok. 60 lat temu. Odkąd przestały być potrzebne masy identycznych, przeciętnych koni dla taborów, artylerii, szeregowych kawalerzystów, transportu i rolnictwa. Wróć..! Jest jedna, jedyna gałąź hodowli, gdzie istotnie, w dalszym ciągu liczy się masowa, a wystandaryzowana produkcja końskiego materiału. Jest to hodowla mięsna. Skoro zatem PZHK tak mocno angażuje się w obronę tego utrzymywanego z pieniędzy podatników skansenu który nikomu, poza hodowcami koni mięsnych, nie jest już do niczego potrzebny, to proponowałbym wprowadzić do nazwy i statutu Związku drobną korektę. Korektę nazwy. Polski Związek Hodowców Koni (Mięsnych), w skrócie PZHK(M) – tak to powinno brzmieć, a od razu byłoby wiadomo z czym mamy do czynienia…
Dość złośliwości. Spróbujmy się wczuć w sposób myślenia autorów akcji „SOS dla Stad“. Oczywiście – Szacowne Gremium związkowo – dyrektorsko – hodowlane zrośnięte jest ze stadami ogierów także i tą częścią ciała (o ile można w ten sposób pisać o ciele zbiorowym..?), od której położenia zależy, jak wiadomo, punkt widzenia całości. Nic więc dziwnego, że będzie bronić tej instytucji do ostatniej kropli krwi. Naszej, bo wysączonej, za pośrednictwem budżetu, z żył podatników. To nie złośliwość, to obiektywna diagnoza. Z tego punktu widzenia ani likwidacja, ani (tym bardziej!) prywatyzacja stad nie wchodzi w grę. To są w ogóle brzydkie słowa, w Szacownym Gremium budzące odrazę i zgorszenie. Jeśli więc ktokolwiek z członków Szacownego Gremium, przypadkiem i niechcący je tutaj przeczytał, to sumituję się pokornie i przepraszam – użyłem ich, bo jednak, poza Szacownym Gremium, słowa te bynajmniej tak wielkiej odrazy nie budzą. Nie wątpię, że jest to dla Szacownego Gremium niezrozumiałe, a nawet oburzające, ale cóż… Taki jest ten świat!
Skoro nie likwidacja i nie prywatyzacja, to co..? Kroplówka w postaci „pożyczki właścicielskiej“. Co dalej..? Ano, nie bardzo wiadomo… Bo w to, żeby nagle stada ogierów zaczęły służyć masowej produkcji elitarnych koni sportowych (jak hodowla elitarna może być masowa?) – nie uwierzę! Tej sprawie zapewne o wiele uważniej i kompetentniej przyjrzy się w "KT" pan Jacek Fedorski. Tu chciałbym tylko nadmienić, że moim zdaniem, kopiowanie systemu niemieckiego w warunkach polskich to kosztowne, ruinujące wręcz, nieporozumienie.
Najpierw bowiem, zanim się zacznie na szerszą skalę produkować sportowe konie, powinien być na nie w ogóle jakiś popyt. Czy w Polsce jest popyt na konie sportowe? Takie za 50 czy nawet 100 tysięcy euro – najmniej? Wolne żarty! Tych kilku, czy kilkunastu zawodowców, którym takie konie są niezbędne, może je spokojnie kupić zagranicą. Będzie to z pewnością tańsze, niż utrzymywanie specjalnie dla nich całego, państwowego systemu hodowli koni. Który poza tym, będzie musiał sprzedawać swoje produkty za 5 do 10 tysięcy złotych, bo takie są w Polsce ceny na obiecujące konie do „małego sportu“, jaki się w naszym biednym kraju uprawia. Konie do rekreacji nie powinny kosztować więcej niż 2, góra 3 tysiące…
Z tego punktu widzenia szacunki, zawarte w opracowanym przez autorów akcji "Narodowym Programie Rozwoju Hodowli Koni i Jeździectwa Polski" są śmieszne! Eksport? Ha, ha, ha! To są, niestety, naczynia połączone. O czym zresztą autorzy akcji dobrze wiedzą. Jeśli nie będzie doskonałych, polskich zawodników, wygrywających (wygrywających! Nie, „zbierających doświadczenia“, czy „jadących się pokazać“, bo na takich nikt nie zwraca w ogóle uwagi…) prestiżowe, międzynarodowe zawody na polskich koniach – to nikt na świecie tychże polskich koni kupować nie zechce. Co więc robić, skoro nie likwidować i nie prywatyzować..?
No cóż, trzeba sobie jasno powiedzieć, że stada ogierów jako instytucja są niepotrzebne w Polsce. Stadniny koni zresztą też są niepotrzebne, a fakt, że niektóre z nich trochę lepiej radzą sobie finansowo, to po części przypadek, wynikający z faktu, że na ogół dysponują też innym majątkiem produkcyjnym niż tylko „koński“, po części zaś, efekt spekulacyjnego popytu na polskie araby. Ani stada ogierów, ani stadniny koni nie są już, w 20 lat po rozpoczęciu transformacji ustrojowej, żadnym tam „kagankiem oświaty“, dzięki któremu prywatni hodowcy i użytkownicy koni mogliby się dowiedzieć, gdzie koń ma głowę, a gdzie zad i co trzeba zrobić, żeby na konia wsiąść i pojechać do przodu. Wręcz przeciwnie: to państwowa hodowla jest zacofana, często (głównie z powodu niedoinwestowania i braku środków na utrzymanie należytej liczby personelu) prymitywna i grzesząca różnymi wobec dobrostanu zwierząt wykroczeniami. Własnego wielkopolskiego odsadka umieściłem ongiś w bankrutującej SK Stubno po to, żeby się chłopak w trudnych warunkach zahartował – a nie, żeby go tam pieścili. Co zresztą w pełni się powiodło.
No dobrze, niepotrzebne – ale ani likwidować, ani prywatyzować, ani guzika nie oddamy! Skoro tak, to już jedyne co można zrobić, to przestać patrzeć na tę masę majątkową jako na „system hodowli koni“. To nie jest żaden system, bo raz że nie działa, a dwa, że gdyby nawet działał, to byłby doskonale zbędny. Jest to po prostu masa majątkowa, złożona z działek gruntowych, obiektów – często zabytkowych i często w złym stanie – z dodatkiem pewnej liczby koni, które na razie wyglądają na trochę w tym wszystkim zagubione.
Co zrobić, żeby tę masę majątkową zachować, utrzymać w dobrym stanie i doczekać czasów, gdy jakiś system hodowli koni w Polsce może okazać się potrzebny? Czyli – co zrobić, żeby przetrwać jeszcze 20 lat, nie likwidując i nie prywatyzując..? Ciężko będzie, oj ciężko! Wydaje mi się, że absolutnie pierwszym i podstawowym krokiem, jaki trzeba wykonać, to dać spokój rozróżnieniu na „stadniny koni“ i „stada ogierów“. Poza, oczywiście, hodowlą koni mięsnych, gdzie jeden taki zakład, dysponujący gęstą siecią punktów kopulacyjnych (po jednym w każdym powiecie..? Albo chociaż jednym na dwa – trzy powiaty…), z bankiem nasienia i łatwym dostępem do inseminacji (dokładnie tak, jak w podziwianych przez Szacowne Gremium Niemczech), miałby wszelkie szanse na duży, ekonomiczny sukces!
Co do reszty, to powinna się utrzymywać ze wszystkiego, tylko nie z produkcji koni – bo z tego się na pewno nie utrzyma i jeśli ma to robić, to jako dodatek, służący jej podstawowemu celowi, którym to celem jest oczywiście utrzymanie Szacownego Gremium zwiąkowo – dyrektorsko – hodowlanego, a przy okazji: stopniowe budowanie popytu na konie w Polsce. O tym, jak taki popyt budować, pisałem już również w "KT" (por. „Po co hodować konie?“), licząc na jakiś odzew ze strony już tam niemiłosiernie spostponowanego Szacownego Gremium, oczywiście bez rezultatów (Szacowne Gremium nie byłoby Szacownym Gremium, gdyby zwracało uwagę na wypociny jakiegoś nikomu nie znanego leszcza, jak ja – dzięki czemu zresztą, czuję się bezkarny i tym razem…). Z czego zatem mogłoby się Szacowne Gremium związkowo – dyrektorsko – hodowlane utrzymywać przez pozostałe 20 lat błądzenia po pustyni, nim wreszcie dojdziemy do Ziemi Obiecanej szerokiego na dobre i drogie konie w Polsce popytu, nie likwidując niczego i nie prywatyzując..?
Cóż, podstawową cechą Szacownego Gremium jest brak wyobraźni. Ponieważ ja wyobraźni mam w nadmiarze, to podrzucam, całkowicie za darmo, kilka pomysłów. Jakiś psychopata chwali się od pewnego czasu w telewizji, że Unia przyznała dotację na tworzenie sieci ścieżek rowerowych wzdłuż polskiej Ściany Wschodniej. Jest to wyjątkowo głupia przechwałka, bo wygląda na kpinę z ludzi, których nie stać na samochody. Dzięki tej głupiej przechwałce wiadomo jednak wszem i wobec, że Unia daje pieniądze na takie bzdury. Skoro tak, to czemu nie aplikować o grubą dotację na utworzenie sieci szlaków konnych, łączących wszystkie – wszak położone w najbardziej malowniczych zakątkach kraju – stadniny i stada koni? Oczywiście, trzeba by, z konieczności, wejść w kooperację z tak pogardzanym przez Szacowne Gremium sektorem prywatnym, bo nie jest tak, że te stadniny i stada leżą o jeden dzień jazdy wierzchem jedno od drugiego, ale i tak, kasa do skonsumowania by była (co by się potem z tymi szlakami działo, o to już mniejsza…).
Obiekty stad i stadnin są w złym stanie? To na początek trzeba je promować wśród turystów – zwolenników survivalu, których wcale nie jest tak mało. W końcu wycieczka po ruinach polskich stad i stadnin koni byłaby z pewnością tańsza, bezpieczniejsza i łatwiej dostępna, niż wyprawa na Ałtaj, na stepy Mongolii czy do Iranu. A są turyści, którzy jeżdżą na konne obozy na Ałtaju, w stepach Mongolii czy w górach Iranu i do Polski też by przyjechali. Trzeba by tylko tę ofertę promować i sprzedawać w sposób scentralizowany, bo tak taniej będzie i skuteczniej (i już wiemy, po co nam sieć szlaków konnych!). Przez jedno biuro podróży. Przy tym, również występując en bloc, można by zapewne dotacje na remonty i konserwację tych obiektów skuteczniej i w większej kwocie wyszarpnąć. Nie wspominając o tym, że i kredyt pod zastaw większego majątku, większy wziąć można i przeputać…, tj. przepraszam: zainwestować!
Przy każdej „folbluciej“ stadninie powinien być tor wyścigowy (ileż to roboty, zrobić tor wyścigowy, kiedy się ma pod dostatkiem terenu? Trybuny można wypożyczać, gdy są potrzebne!) i przynajmniej jeden dzień wyścigowy w roku (takie „święto stadniny“, szeroko reklamowane i otwarte dla mas zwiedzających) – myślę, że Totalizatorowi nie sprawiłoby to kłopotu. Po to, żeby w szerokich masach publiczności „żyłkę hazardową“ obudzić i konie, które dla większości Polaków są zwierzętami egzotycznymi i na co dzień nie spotykanymi – pokazać. Nawet, o zgrozo – dać dotknąć! Podobne święta, tylko np. z zawodami ujeżdżeniowymi, skokowymi i zaprzęgowymi zamiast wyścigów, w każdym stadzie i stadninie przynajmniej raz do roku powinny się odbywać. I na pewno można by dostać dotację na ich organizację i promocję! Choćby jako fragment promocji regionu.
Przy każdym stadzie i stadninie powinna działać szkółka jeździecka. Że co, że trzeba w tym celu zatrudnić instruktora, a to kosztuje i nie przynosi żadnych doraźnych korzyści, bo ten instruktor nawet na swoją pensję jazdami dla dzieci nie zarobi? No trudno – albo się chce mieć popyt na konie za 20 lat, albo się tego popytu na konie za 20 lat mieć nie chce… Zresztą, skoro prywatna szkółka jeździecka „Agmaja“ na warszawskim Żoliborzu potrafiła dogadać się z lokalnym samorządem i dostać pieniądze na refundację kosztów nauki jazdy konnej dla niezamożnych mieszkańców dzielnicy, to dlaczego stada i stadniny nie dogadają się z lokalnymi samorządami i szkołami (rady rodziców w szkołach fundują dzieciom dodatkowe zajęcia!), które mogłyby koszt działania takich szkółek, ku ogólnej satysfakcji, choć w części ponosić? To by przecież i promocja była, i zdrowie…
Gdzieś w kraju, gdzie obiekty są we w miarę dobrym stanie, warto by centralną szkołę instruktorów i berajtrów otworzyć. Że nie ma na to pieniędzy? Podobno Ministerstwo Sportu ma teraz mieć większe wpływy z jednorękich bandytów, to mogłoby groszem sypnąć. Zresztą, ukończenie takiej szkoły dawałoby dostęp do wcale popłatnej pracy zagranicą, więc dlaczego uczniowie nie mieliby płacić czesnego? Wobec niskich, jednostkowych kosztów wychowu źrebiąt, wiele stadnin mogłoby się wyspecjalizować w odchowywaniu koni na koszt i na zlecenie zagraniczych hodowców. W ten sposób skurczyłaby się „hodowla krajowa“, ale cały ten system miałby stały, pewny, comiesięczny zastrzyk pieniędzy – i, co najważniejsze, miałby w ten sposób motywację i środki na to, aby utrzymywać stajennych, koniuszych, stajnie, padoki i pastwiska.
Przechodząc do puenty. Skoro Szacowne Gremium związkowo – dyrektorsko – hodowlane nie chce likwidować ani prywatyzować, to niech samo weźmie odpowiedzialność za cały ten bałagan! Myślę, że wykorzystując społeczne poparcie, jakie dla nieszczęsnych stad akcja „SOS dla Stad“ zmobilizowała, możnaby z powodzeniem przedstawić Ministerstwu Rolnictwa i Agencji Nieruchomości Rolnych postulat, żeby WSZYSTKIE końskie spółki Agencji (tj. i stada i stadniny), połączyć w jeden Główny Zarząd Hodowli Koni S.A. (czy tam holding, jak Szacowne Gremium woli) i pana prezesa Brejtę na czele jego zarządu postawić – niech rządzi, niech pokaże co potrafi! Jeden warunek: żadnych pożyczek właścicielskich czy innych kroplówek. Bo kto daje, ten wymaga, a przecież Szacowne Gremium pożąda autonomii i niezależności od zmiennych, politycznych wiatrów, jakie w Ministerstwie wieją… Agencji trudno by było przeboleć taką stratę, bo w końcu tam też pracują ludzie, mają krewnych i przyjaciół, a tu tyle dyrektorskich i prezesowskich stanowisk do obsadzenia… Może jednak, gdyby w zamian dać Agencji spokój i zabrać jej z głowy cały ten koński bałagam, który nie jest jej do niczego potrzebny, to by się na taki krok zgodziła..?
Wiem, wiem, kpię cały czas, choć złośliwości miały się do wstępu ograniczyć. Pomysły na przetrwanie stadnin i stad były serio – tyle tylko, że pewien jestem, iż zrealizowane nie zostaną. Nie tylko dlatego, że nikt wypocin takiego leszcza jak ja nawet nie przeczyta. To jest po prostu nie do zrobienia. Ani dla Agencji (której to generalnie wisi, poza kwestią obsadzania tych stanowisk). Ani tym bardziej dla Szacownego Gremium, które nie byłoby Szacownym Gremium, gdyby umiało cokolwiek zrobić w rzeczywistości, a nie tylko jęczeć. I tylko koni żal…