Po 23 latach od tzw. transformacji ustrojowej bez obawy można powiedzieć, że reforma samorządu terytorialnego okazała się totalną porażką i chyba tylko beneficjenci tego systemu, tzn. m. in. tysiące samorządowców, tj. radnych, wójtów, burmistrzów, starostów, marszałków i obsługujących ich urzędników może chwalić utrwalony 1 stycznia 1999 roku system.
Od tego dnia obowiązuje w Rzeczpospolitej Polskiej trójstopniowa struktura samorządu terytorialnego składająca się z:
– samorządu gminnego,
– samorządu powiatowego,
– samorządu województwa.
Artykuł 163 Konstytucji RP stanowi, iż: „Samorząd terytorialny wykonuje zadania publiczne nie zastrzeżone przez Konstytucję lub ustawy dla organów innych władz publicznych.”
Obecnie (stan na 01.01.2013) Polska dzieli się na 16 województw, 314 powiaty i 2 479 gminy (306 miejskich) w tym 66 miast na prawach powiatu – tj. mających status gminy miejskiej i równocześnie wykonujących zadania powiatu – tzw. „powiatów grodzkich”, 602 miejsko-wiejskie oraz 1 571 wiejskich). Tyle suchych danych statystycznych.
Polskie prawo samorządowe w sposób nieomal doskonały zadekretowało w środowiskach lokalnych układ klik i sitw, o charakterze politycznym i gospodarczym, które żerują na interesach pozostałego ogółu obywateli. Grzechem pierworodnym polskiego samorządu terytorialnego stało się całkowicie pragmatyczne i głęboko moim zdaniem przemyślane przyzwolenie na „przemianę”, z chwilą wyboru, kandydata z samorządowca na urzędnika. Bo samorząd terytorialny wykonuje w Polsce zadania publiczne. Cóż to oznacza w praktyce? A więc wybierając na przykład wójta, czy burmistrza nie wybieramy de facto naszego przedstawiciela, ale administracyjnego zarządcę naszej gminy, czy miasta i dajemy mu do ręki olbrzymią władzę. I płacimy mu za wykonywanie stricte urzędniczych działań. No i po wyborze taki kandydat od razu przechodzi na drugą stronę barykady, sadowiąc się w opozycji do obywatela. No dobrze, ale powiecie, że wybrani radni powinni takiego urzędnika ograniczać i dyscyplinować. Tylko, że ci radni także wykonują działania urzędnicze i administracyjne, bo tego żąda od nich prawo. Szef urzędu z bardzo silnym mandatem z wyborów bezpośrednich ma cały czas inicjatywę administracyjną, no to radnym najczęściej wypada się jej poddać. Taka praktyka. Ma to swój głęboki sens, bo do samorządu trafiają najczęściej ludzie merytorycznie nieprzygotowani do zarządzania takimi organizmami jak gminy czy miasta. Bo w wyborach może kandydować nieomal każdy. I można się poddać manipulacji albo płynąć z prądem – nie wiadomo co gorsze. Wiele razy w moich felietonach zadawałem głośne pytania: dlaczego radni nie stawali w obronie swoich sąsiadów w ich sporach z urzędem. Odpowiedź jest banalnie prosta. Oni nie są już samorządowcami, ale członkami korporacji urzędniczej i obowiązuje ich korporacyjna solidarność.
A wystarczyło zbudować w Polsce system szkolnictwa kształcącego apolityczne kadry administracji publicznej, przygotowane do zarządzania infrastrukturą, gospodarką komunalna, budownictwem etc. a następnie wynająć je w systemie menedżerskim jako nieprzypadkowych, wykwalifikowanych pracowników. Bo zarządzanie np. drogami nie powinno mieć nic wspólnego z polityką. Samorząd terytorialny, odchudzony o 100 albo więcej procent – o czym za chwilę, w tym systemie pełniłby role swoiście rozumianej komisji nadzorczo-rewizyjnej w istocie reprezentując tylko swoich wyborców. I taki samorząd musiałby działać społecznie – to bardzo ważne. Zwiastuny takiego systemu mamy w miastach, gdzie powstały tzw. wspólnoty mieszkaniowe. Wspólnota wynajmuje i opłaca menedżera (od remontów, ogrzewania, instalacji) a przewodniczący wspólnoty działa społecznie. Najważniejsze sprawy ustalają wszyscy członkowie wspólnoty na walnym zebraniu. Z tego, co wiem taki system działa bardzo przyzwoicie. Korzyści płynące z wprowadzenia tak rozumianej samorządności byłyby wielorakie. Po pierwsze oszczędności, bo aparat administracyjny w naturalny sposób byłby mniej liczebny. Po drugie merytoryczny, bo nie każdy wójt czy radny mają dostateczne wykształcenie w zarządzaniu. Po trzecie, antykorupcyjne, bo interesy gminnych menedżerów w bardzo naturalny sposób podlegałyby kontroli społecznie pracującego wójta i radnego i byłyby także w naturalny sposób nieco rozbieżne. Po czwarte społeczne pełnienie funkcji przez wójta i radnego także i w nich ostudziłoby ewentualne korupcyjne ciągoty. Natomiast członkowie wspólnoty byliby równi wybranym przez siebie samorządowcom, a nie podwładnymi urzędników.
Koniecznie należałoby także wprowadzić kadencyjność w wyborach. To podstawa demokracji.
Taki samorząd należałoby drastycznie odchudzić. Bo to, co się wydarzyło w Polsce w kwestii liczebności samorządu terytorialnego woła wprost o pomstę do nieba. „Etat” samorządowca stał się pożądaną synekurą, co samo w sobie jest zjawiskiem skrajnie korupcyjnym, tym bardziej nagannym, bo zadekretowanym przez prawo.
Na poziomie województwa samorządowa władzą dubluje się z władzą administracyjną. To jakieś kompletne kuriozum. Wojewoda nadzoruje marszałka i odwrotnie, a każdy z nich dysponuje aparatem urzędniczym rozbuchanym do nieprawdopodobnych rozmiarów. Koszty takiego systemu skutecznie dławią polskie życie ekonomiczne. Każdy z nas wie ile czasu zajmuje załatwienie najprostszej nawet sprawy, to i przykładów nie podaję.
System, który u nas obowiązuje wyklucza skutecznie budowę społeczeństwa obywatelskiego. Wystarczy zwrócić uwagę na frekwencje na zebraniach wiejskich. Samorządowcy w uniformach urzędników zbudowali także swój system władzy na strachu. Po co się odzywać, jak można sobie napytać tylko biedy. Odmienne zdanie powoduje tylko gwałtowna retorsję radnego, czy burmistrza, bo obywatel musi mieć świadomość, że rozmawia z władzą, a nie ze swoim przedstawicielem i sąsiadem z samorządu terytorialnego. Skrzywdzony obywatel idzie do swojego przedstawiciela w radzie, a ten podejmuje się jego obrony wobec urzędnika. Teraz skrzywdzony obywatel musi położyć uszy po sobie, bo wybrany przez niego „samorządowiec”, to reprezentant władzy, dobrze opłacanej i roszczenie obywatela może zachwiać jego pozycją polityczną, a nawet ekonomiczną. To dlatego 95% skarg obywateli samorząd w Polsce odrzuca jako oczywiście nieuzasadnione.
Zwróćcie uwagę, że nawet na obywatelskim portalu „Gorlice i Okolice” i na wielu innych, dyskutanci boja się ujawniać swoje imiona i nazwiska – bardzo często z obawy przed władzą samorządową. A ta władza zachowuje się skrajnie arogancko, bo w zasadzie nie prowadzi publicznego dialogu z obywatelami. Przykłady Alicji Nowak i Danuty Maryńczak na razie potwierdzają tylko regułę. Jeśli szanowni radni, wójtowie, burmistrzowie, starostowie wygodniej Wam polemizować z informacjami tutaj zamieszczanymi na publicznych stronach naszych urzędów miast i gmin – to po prostu to róbcie, albo na łamach prasy, która wydajecie albo sponsorujecie. Zacznijmy od prostych przemian. Nie wystarczy mówić, że „Bobowa Od-Nowa” to dziennikarska fikcja.
I tak od ogółu, przeszedłem do szczegółu. Jeśli komuś chciałoby się dorzucić swoje trzy grosze, zapraszam. Nie przedstawiam systemu idealnego, bo takich nie ma. Może warto jednak na ten temat podyskutować, bo jak się zdaje na jakiekolwiek zmiany nie ma na razie szans.
Dziennikarz i wydawca. Twórca portali "Bobowa Od-Nowa" i "Gorlice i Okolice" w powiecie gorlickim (www.gorliceiokolice.eu). Zastępca redaktora naczelnego portalu "3obieg". Redaktor naczelny portalu "Zdrowie za Zdrowie". W latach 2004-2013 wydawca i redaktor naczelny czasopism "Kalendarz Pszczelarza" i "Przegląd Pszczelarski". Autor książek "Ule i pasieki w Polsce" i "Krynica Zdrój - miasto, ludzie, okolice". Właściciel Wydawnictwa WILCZYSKA (www.wilczyska.eu). Członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Pingback: List do posła Wiesława Janczyka z Limanowej