Giełda w latach 90-tych.
W czasach gdy giełda była nowością, postanowiłem zainwestować. W pewien bank, który dopiero miał wejść na giełdę.
Kto w tamtym okresie nie żył, temu będzie trudno zrozumieć. Bańka rosła i rosła. Wszyscy wygrywali i byli święcie przekonani, że taka hossa będzie trwała wiecznie.
Chciałem nawet sprzedać mieszkanie i za wszystko kupić akcji. Nie zdążyłem więc kupiłem za to co miałem. Za dziewięć starych milionów.
Kolegów z pracy też do tego namawiałem. I to tak namolnie, że wszyscy mieli dość tego mojego gadania.
Termin pierwszego notowania zbliżał się nieubłaganie. A mnie zaczęły ogarniać wątpliwości. Dzień przed marzyłem tylko o tym by odzyskać zainwestowane pieniądze. O giełdzie już nawet nie wspominałem. Chciałem, aby wszystko odbyło się przez nikogo nie zauważone.
Miałem konto inwestycyjne. Złożyłem zlecenie sprzedaży akcji po cenie dnia. Pozostało mi tylko czekać.
Koledzy z pracy jednak nie zapomnieli. Śniadanie przypadło na debiut banku. Były śmiechy i docinki. Udawałem, że niezbyt mnie to wszystko obchodzi. Spodziewałem się klęski.
W końcu usłyszałem nowinę. Nie wierzyłem własnym uszom. W jednej chwili stałem się posiadaczem sumy równej moim pięcioletnim zarobkom. Na kolana upuściłem szklankę z gorącą herbatą. Nic nie poczułem.
Byłem bohaterem dnia. Z wyczuwalną odrobiną zawiści. Zrezygnowałem też natychmiast z pracy. Nie dlatego, że uderzyła mi do głowy woda sodowa. Praca była bardzo szkodliwa. Pracowałem w masce gazowej.
Zająłem się tylko giełdą. Uwierzyłem, że się na tym znam. Szczęście mi jednak sprzyjało. W krótkim czasie pomnożyłem swój stan posiadania.
Po kilku miesiącach wykupiłem sobie kurs dorady inwestycyjnego. Bardzo drogi. Oczywiście w stolicy. Do tego dochodziły jeszcze koszty dojazdu i hotele. Lecz był to drobny szczegół przy cenie kursu.
Odbiegając nieco od tematu. Do Warszawy zawiózł mnie kolega swoim samochodem. Gdzieś mu uciekała woda z chłodnicy. Musiał ją uzupełniać. Woził ze sobą sto tysięcy butelek z tym płynem. Przed drogą powrotną musiał je napełnić. Poszliśmy razem w tym celu do jakiejś toalety.
On stał w drzwiach, na szybko napełniał butelkę wodą i stawiał na podłogę. Po czym pochylał się po następną w kolejce. A było ich sporo. Gdy już napełnił je wszystkie wodą pomagałem mu je nosić do samochodu.
Jednego nie przewidzieliśmy. W drzwiach była fotokomórka. I zliczała każdy nasz ruch. Więc ta woda nas kosztowała chyba tyle co niezła wypłata.
Wracając do głównego tematu. Na miejscu okazało się, że jestem w towarzystwie tych kursantów osobą wyjątkową.
Chociażby tylko dlatego, że jako jedyny naprawdę się chciałem czegoś nauczyć. C.d.n…