Daremna byłaby nasza wiara, gdyby Chrystus nie zmartwychwstał. Nie wolno tego tryumfu sprowadzać do banału, do, opakowanych w religijną otoczkę, zasad savoir vivre-u.
Nie wolno Kościoła walczącego zmieniać w klub dyskusji o etyce, tolerancji i szeroko pojętej humanistyce. Nie wolno w imię aggiornamento rezygnować z walki o to, by On tryumfował codziennie w nas, w naszym narodzie i w całym świecie.
Przyznaję, zaniedbałem sprawę rekolekcji wielkopostnych. Kiedy tylko mogę, uczestniczę w liturgii sprawowanej w nadzwyczajnej formie rytu rzymskiego, czyli tzw. przedsoborowej, łacińskiej. Tegoroczny Wielki Post przyszło mi spędzać w Warszawie, a rekolekcje „tradycyjne” gdzieś umknęły w wirze zdarzeń. Zreflektowałem pod sam koniec – w Niedzielę Palmową, „rzutem na taśmę”, poszedłem posłuchać nauk głoszonych w parafii jezuickiej. Nie dotrwałem do końca.
Pierwszego dnia rekolekcji dosyć standardowo – ojciec mówił o potrzebie nawrócenia, duży nacisk kładł na stosunek do drugiego człowieka, na zrozumienie, poszanowanie, „bycie dobrym”. Zgrabny zwrot o „ludziach żujących gumę i wpatrzonych w medialnych celebrytów”. Może niezbyt to wszystko głębokie, ale ok, mieściło się w średniostatystycznym, parafialnym standardzie. Z nauki na naukę było już jednak tylko gorzej…
O grzechu, usłyszałem bodaj raz i to jakby mimochodem. Pokuta? Nie przypominam sobie. Nauka, która sprawiła, że do końca rekolekcji nie dotrwałem, oparta była o coś, co rekolekcjonista nazwał „chorobą na drugiego człowieka”. Istotą zła istniejącego pomiędzy ludźmi (odnosiłem wrażenie, że tylko o takim rodzaju zła ów kapłan mówił, jakby kwestia zła i grzechu w życiu indywidualnym nie istniała) miała być owa „choroba”, polegająca na… No właśnie ciężko powiedzieć na czym. Chodziło chyba ogólnie o to, że ludzie źle się do siebie odnoszą.
Dlaczego ludzie „chorują na drugiego człowieka”? Ojciec rekolekcjonista podał trzy „zasadnicze” powody, zaczerpnięte z Palestyny pierwszego wieku. Trzy powody, które miały doprowadzić do zamordowania Chrystusa. Ciężko przytoczyć w rej chwili cały wywód, w każdym razie, sprowadzały się one do: gorliwości religijnej (faryzeusze itd.), sprawy narodowej (niepodległość Izraela) i wreszcie osobistej pychy oraz chciwości Judasza. Całość parabolicznie skonfrontowano: rzeczywistość „nadjordańską” i rzeczywistość „nadwiślańską”.
Jezuita zadawał retoryczne pytania, mające nakierować słuchaczy na wnioski: podejrzana i prowadząca do „choroby na drugiego człowieka” jest gorliwość religijna, podejrzany jest narodowo-patriotyczny aktywizm. Grożą wykluczaniem, zapadaniem na „chorobę na człowieka”. Czułem się jakbym słuchał Adama Michnika, opowiadającego o tym, że Polsce zagraża potrójny fundamentalizm: religijny, narodowy i moralny.
Wrażenie? Rekolekcje były rzekomo dedykowane zagubionym i poszukującym. Być może i tak, ale przesłanie, jakie z nich płynęło (przyznaję, ostatniej nauki nie wysłuchałem)okazało się groteskowe. Jesteś „żującym gumę „oglądaczem” życia celebrytów”? Ok, może to nie szczyt naszych marzeń, ale w sumie jest dobrze, pamiętaj tylko, żeby zawsze okazywać szacunek drugiemu człowiekowi. Aha, no i pamiętaj, że największe zagrożenie płynie ze strony religijnych i narodowych „nadgorliwców”. Czujesz się wśród nich obco w Kościele? Nie ma sprawy, to oni mają problem, a nie ty.
Czyżbym nadinterpretował słowa jezuity ? Niewykluczone, trzeba przecież umieć zachować dystans wobec własnych wrażeń. Ale przyznam szczerze – zbyt wiele słyszałem i czytałem już podobnych rozpraw w wydaniu środowiska Tygodnika Powszechnego i pokrewnych mu, rozmieniających katolicyzm na drobne – by nie rozpoznać z daleka owego specyficznego stylu, sygnalizującego przedstawicieli „chrześcijaństwa niezobowiązującego”.
To się już nie sklei, przychodzi mi na myśl, gdy porównuję wypowiedzi przedstawicieli tzw. „Kościoła otwartego”, mogąc jednocześnie pełną piersią zaczerpnąć ze skarbnicy integralnej wiary, która nie chce się do tego świata dopasowywać, ale walczy aby ten świat przemieniać. Nie ma i nie może być zgody między antropocentryzmem neo-katolików i naszym teocentryzmem, między ich ubóstwieniem człowieka z jego przypadłościami, a Chrystusem przyjmującym ludzką naturę i podnoszącym ją z upadku grzechu.
Liberalizm toczy Kościół jak nowotwór. Nowotwór, który zostanie zwalczony, bo przecież „bramy piekielne go nie przemogą”, ale pozostawi po sobie ogromne spustoszenie, widoczne już dziś gołym okiem. Wszystkim, którzy w tych trudnych czasach szukaliby jakiś innych, dających większe poczucie pewności, przystani, trzeba jednak przypomnieć, że nowotwór zwalczany jest przez organizm i wewnątrz niego. Nie można niepewnością uzasadniać prób „szukania” alternatyw. Obowiązkiem każdego katolika jest wytrwać na posterunku, mając rozum, sumienie, a także specyficzne wyczucie Kościoła, w ciągłym pogotowiu.
Daremna byłaby nasza wiara, gdyby Chrystus nie zmartwychwstał. Nie wolno tego tryumfu sprowadzać do banału, do opakowanych w religijną otoczkę, zasad savoir vivre-u. Nie wolno Kościoła walczącego zmieniać w klub dyskusji o etyce, tolerancji i szeroko pojętej humanistyce. Nie wolno w imię aggiornamento* rezygnować z walki o to, by On tryumfował codziennie w nas, w naszym narodzie i w całym świecie
Niech poprzedni akapit stanowi jednocześnie życzenia, które pragnę złożyć z okazji Świąt Wielkiej Nocy wszystkim czytelnikom Nowego Ekranu, przyjaciołom, znajomym, współpracownikom, Wszechpolakom, działaczom narodowym, aktywistom społecznym i religijnym, z którymi splatają się nasze losy, a także wszystkim ludziom dobrej woli, których na co dzień spotykam.
Et resurrexit!
Alleluja!
Robert Winnicki
*wł. – dostosowanie się do aktualnych potrzeb, zaktualizowanie