Na portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich opublikowano rozmowę z Dorotą Kanią, publicystką „Gazety Polskiej” i wiceszefową portalu Niezależna.pl.
Znana dziennikarka śledcza opowiada o prawnych zagrożeniach dla zawodu i osławionym artykule 212 kodeksu karnego. Autorem wywiadu jest Kajus Augustyniak.
Najnowszy raport amerykańskiego Departamentu Stanu o przestrzeganiu praw człowieka na świecie uznał skazanie Pani w procesie karnym za przykład ograniczenia wolności słowa w Polsce. Dało to Pani poczucie satysfakcji?
Dało. Prorządowe media niechętnie informują o wygranych, natomiast chętnie o tym, że ktoś przegrał. Ja na przykład nie doczekałam się, by media opublikowały informację, że wygrałam sprawę z Januszem Kaczmarkiem czy z Izabela Skąpską. Opublikowanie mojego nazwiska w raporcie Departamentu Stanu traktuję jako przyznanie mi racji. Przypomnę, że padło w nim również nazwisko Jerzego Jachowicza, także w kontekście dławienia wolności słowa w Polsce. Ma to o tyle duże znaczenie, że sprawa dotyczy tej samej osoby, czyli pułkownika Ryszarda Bieszyńskiego, który pozwał mnie z artykułu 212 KK, tak samo jak Jurka Jachowicza. Obydwoje przegraliśmy odrębne procesy. Ja zdecydowałam się na skierowanie sprawy do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Sam fakt, że moja skarga została tam zarejestrowana, oznacza, że są podstawy na przyznanie mi racji przez Trybunał. Najbardziej przykre dla mnie jest to, że musiałam skarżyć państwo polskie. Uważam się za propaństwowca, a tu musiałam domagać się sprawiedliwości poza granicami własnego kraju, w którym nie mogłam liczyć na sprawiedliwość.
Bieszyński, Kaczmarek, Ceynowa, Dochnal… Ile tych procesów Pani ma?
W tej chwili mam otwartych osiem procesów. Część z nich jest wygrana, część przegrana, ale nie są zakończone prawomocnym wyrokiem. Prawomocnym wyrokiem zakończony jest tylko proces z Ryszardem Bieszyńskim, w którym wykorzystałam wszelkie instrumenty prawne przysługujące w polskim prawie, łącznie ze zwróceniem się do prokuratora generalnego o wniesienie w moim imieniu kasacji, bo sama tego zrobić nie mogłam. Ze zdumieniem dowiedziałam się, że sprawę mojego wniosku rozpatrywała pani prokurator, która była negatywnym bohaterem moich tekstów w sprawie afery Rywina. Chodzi o panią prokurator Danutę Bator. Do osoby, która mogła być stronnicza w tej sprawie, trafiła moja skarga. Oczywiście wydała decyzję negatywną, co oznaczało, że prokurator generalny nie wniesie tej kasacji. A chcę tu przypomnieć, że pan pułkownik Bieszyński przegrał pierwotnie ze mną, gdy się nie stawił na rozprawę. Sąd od razu umorzył wtedy postępowanie. Pan pułkownik Bieszyński odwołał się do prokuratora generalnego, którym wtedy był Andrzej Czuma, i ten wniósł w jego imieniu kasację. W ten sposób proces został ponownie wniesiony na wokandę i zaczął się od nowa.
I została pani skazana…
Na karę bardzo potężnej grzywny, bo wraz z nawiązką i zwrotem kosztów to były bardzo duże pieniądze. Dzięki przyjaciołom, koncertom, które się odbywały, mogłam to zapłacić, ale dla mnie była to bardzo duża suma.
Czyli dziennikarze potrafią być solidarni w takich sprawach?
Mówię o moich przyjaciołach, nie tylko dziennikarzach, którzy rzeczywiście wykazali się dużą solidarnością, ale również o muzykach, między innymi o Pawle Piekarczyku, Tadeuszu Sikorze i Przemysławie Gintrowskim, którzy wystąpili za darmo. Wspaniale zachowali się również moi przyjaciele z Klubu Ronina i Klubów Gazety Polskiej.
Za tekst „Agenci w gronostajach” żądano dla Pani kary więzienia?
Będąc na sali sądowej ze zdumieniem usłyszałam, jak pełnomocnik profesora Andrzeja Ceynowy zażądał dla mnie kary więzienia. To nieprawdopodobne, że dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości, ktoś chce wsadzić dziennikarza do więzienia. Przypomnę, że skazanie dziennikarza z artykułu 212 jest bardzo dotkliwe, bo skutkuje wpisaniem do Centralnego Rejestru Skazanych. Przy następnym wyroku skazującym może iść za tym kara więzienia, bo wchodzi się w recydywę. Dlatego tak ważne jest, by ten nieszczęsny artykuł został zniesiony. Dochodzenie na drodze cywilnej to rzecz normalna, ale dochodzenie z artykułu 212 oznacza dławienie wolności słowa. Sąd w swoim ustnym uzasadnieniu bardzo wyraźnie stwierdził, że nie ma mowy o karze więzienia, ale ta sprawa jeszcze nie została rozstrzygnięta, wbrew temu, co pisały prorządowe media. Złożyliśmy apelację, jest rozpatrywana i wierzę w to, że ostateczny wynik rozstrzygnie, iż miałam rację pisząc o dokumentach IPN, według których profesor Ceynowa był zarejestrowany jako tajny współpracownik służb specjalnych PRL o pseudonimie „Lek”.
Taka recydywa może się zdarzyć każdemu dziennikarzowi?
Oczywiście. W lepszej sytuacji są dziennikarze w dużych miastach, ale popatrzmy na Polskę lokalną, gdzie dziennikarze mają problemy z pisaniem o lokalnych układach. Mają dużo gorzej, także biorąc pod uwagę fakt, że nie mają takiej siły przebicia jak dziennikarze w dużych mediach.
„Gazeta Wyborcza” pisząc o Pani udziale w sprawie Dochnala słowa „dziennikarka śledcza” brała w cudzysłów, a Panią określała mianem „pani sernik”. Bolało?
Nie. Znam obydwu dziennikarzy, którzy o mnie pisali. Z jednym nawet kiedyś się bardzo przyjaźniłam, zanim przeszedł na ciemną stronę mocy. Jego pekuniarne podejście rzeczywistości ma odzwierciedlenie w pisanych artykułach. Natomiast chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że nie ma żadnej sprawy Dochnala, ponieważ nic mnie z tym człowiekiem nie łączyło. Był jedynie bohaterem moich publikacji, często negatywnych, gdzie pisałam o jego biznesach, za które zresztą został ostatnio skazany na karę bezwzględnego więzienia. Moja sprawa od początku miała charakter polityczny.
Dlaczego?
Wystarczy przejrzeć moje wcześniejsze publikacje. Pisałam m.in. o przestępstwach WSI, politykach PO i PSL uwikłanych w afery m.in. o Marku Sawickim, który w 2007 roku został ministrem rolnictwa. W czasie, gdy wszczęto przeciwko mnie śledztwo, prokuratorem krajowym był związany z PSL Marek Staszak, a prokuratorem generalnym Zbigniew Ćwiąkalski. Ten sam, który razem z Jackiem Gutkowskim, adwokatem Marka Dochnala, bronił Henryka Stokłosę. Media ujawniły również, że prof. Ćwiąkalski wystawił korzystna opinię dla siedzącego w areszcie Dochnala. Zbyt długo pracuję w zawodzie dziennikarza, by wierzyć w przypadki. Moja sprawa ciągnie się od czterech lat a prokuratorzy, którzy mnie oskarżyli, już nie pracują w zawodzie. Pani prokurator Beata Kozicka, która oskarżyła mnie kilka dni przed rozstrzygnięciem drugiej tury wyborów prezydenckich w 2010 roku, zaledwie kilka miesięcy później z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego odebrała prestiżową nominację na sędziego Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Gliwicach. Jej przełożony – Józef Niekrawiec, który w pełni akceptował polityczną nagonkę na mnie – jest w stanie spoczynku.
Sprawa trafiła do sądu, który jeszcze nie wyznaczył terminu pierwszej rozprawy, ani nawet referenta. Dla moich przeciwników jest to oczywiście bardzo wygodne. Zawsze mogą sięgnąć po tę sprawę. A ja wiem, że nie popełniłam żadnego przestępstwa i gorąco wierzę w to, że ta sprawa zakończy się dla mnie pomyślnie. Najobrzydliwsza w tej historii była nagonka medialna na mnie począwszy od TVN, po „Gazetę Wyborczą”, czy branżowy „Press”. Dziennikarze, którzy bardzo gorliwie się mną zajęli tylko dlatego, że byłam krytyczna wobec PO i że mam poglądy konserwatywne, nawet się nie zająknęli na temat swoich kolegów.
O jakie przypadki chodzi?
Na przykład o bezzwrotną, kilkusettysięczną pożyczkę udzieloną jednemu z najbardziej znanych z dziennikarzy – celebrytów przez prywatną firmę, której wizerunek – oczywiście niezwykle pozytywny – był przedstawiany w mediach przez tego dziennikarza. Alko darmowymi przelotami innego dziennikarskiego celebryty, które fundowali potentaci z branży paliwowej. Takich przypadków jest znacznie więcej.
Czy po tych wszystkich swoich historiach nie ma Pani czasami ochoty, żeby np. przerzucić się na wywiady z celebrytami?
To jest niemożliwe. Od początku mojej działalności dziennikarskiej zajmowałam się dochodzeniem do prawdy. Dzięki temu, że w najtrudniejszym dla mnie okresie zawodowym ( chodzi oczywiście o sprawę nagonki na mnie) spotkałam człowieka, który nazywa się Tomasz Sakiewicz, mogę realizować moją pasję, którą jest historia najnowsza. W czasie, gdy chciano mnie raz na zawsze wyeliminować z zawodu dziennikarza poprzez pomówienia, Tomek zaoferował mi pracę w „Gazecie Polskiej”. Dzięki temu mogę nadal pisać. Uwikłanie różnych ludzi we współpracę ze służbami specjalnymi PRL sprawia, że ich środowiska tak bardzo bronią się przed lustracją. Chcę bardzo wyraźnie podkreślić, że przez całą moją karierę, odkąd tylko zajmuję się sprawami lustracji i historii najnowszej, spotykałam się z przypadkami ludzi, którzy mimo podpisania zobowiązania do współpracy, nie zrobili nic złego. Pisałam zresztą na ten temat w jednym z moich tekstów w „Gazecie Polskiej”, kiedy opisywałam środowisko „Gazety Wyborczej”. Jeden z jej dziennikarzy podpisał takie zobowiązanie, ale nie podjął współpracy i nie uważam, żeby miał się czego wstydzić. Mimo, że to napisałam, spotkałam się z frontalnym atakiem „GW”. Uważam jednak, że trzeba pisać o lustracji, by pokazać, jak patologie obecnego życia publicznego wynikają z faktu, że bardzo duża grupa ludzi była uwikłana we współpracę ze służbami specjalnymi PRL i miała z tego bardzo konkretne profity. Te związki, niestety, przetrwały do dziś, czego przykładem są elity III RP.
Zagladam tu i ówdzie. Czesciej oczywiscie ówdzie. Czasem cos dostane, ciekawsze rzeczy tu dam. ''Jeszcze Polska nie zginela / Isten, áldd meg a magyart'' Na zdjeciu jest Janek, z którym 15 sierpnia bylismy pod Krzyzem.