Jednym z grubszych nadużyć ostatnich lat jest nawoływanie do tego by wieszać sobie w gabinetach i nad łóżkami hasło „gospodarka głupcze”.
Jednym z grubszych nadużyć ostatnich lat jest nawoływanie do tego by wieszać sobie w gabinetach i nad łóżkami hasło „gospodarka głupcze”. Ten prymitywny slogan miał i ma nadal utwierdzić ludzi zwanych „młodymi, wykształconymi z dużych miast”, że ich praca w korporacji sprzedającej żyletki lub karmę dla psów jest prawie tym samym czym była wyprawa Amundsena na biegun południowy lub obsiewanie ukraińskich niw przez ziemian polskich w stuleciu XIX, którzy po obsianiu niwy te opiewali słowem, pieśnią i pędzlem. To fantastyczne i nośne hasło kazał sobie ponoć powiesić w gabinecie owalnym, któryś z amerykańskich prezydentów. Który? To nie jest w ogóle istotne, podobnie jak nie istotna jest jego treść. Funkcją owego hasła jest dziś jedynie hipnotyzowanie tych, którzy chcieliby wyrazić swoje opinie na inny niż podatki temat. To bardzo wygodny paralizator, bo miast uczucia drętwoty i piekielnego bólu w kończynach wywołuje on w człowieku wrażenie uczestnictwa w rzeczach wielkich i ważnych czyli w gospodarowaniu.
Kant polega na tym, że ludzie którzy to kupują są dziś na pozycji takiej mniej więcej jak znany z wiersza Marii Konopnickiej wolny najmita. Nie wiedzą oni tego jednak i dzięki temu gadaniu o gospodarce sądzą, że są prawie prezydentem USA. Prawie zaś, jak wiemy z reklam, robi wielką różnicę. Slogan ma jeszcze swoje zmodyfikowane wersje, które w zestawieniu z pewnymi osobami dają efekt jeszcze bardziej humorystyczny i groźny zarazem. Oto Lis Tomasz napisał książkę pod tytułem „Polska głupcze”. Jest to oczywiste szyderstwo ponieważ każdy średnio rozgarnięty widz siedzący przed telewizorem zorientować się może, że jeśli cokolwiek pana Lisa naprawdę interesuje to z pewnością nie jest to Polska.
Modyfikacji sloganu jest więcej i nie chce mi się ich tutaj wymieniać, wszystkie jednak mają cechę wspólną – na kilometr zalatują fałszem i jakąś taką propagandową mechaniką najgorszej próby, coś jakby facet na codzień zajmujący się wymianą tłoków w parowozie zabierał głos w sprawie nowych metod szlifowania diamentów. Może to być jednak jedynie moje subiektywne odczucie, a nie prawda, tak więc lepiej się nie przywiązywać.
Powierzchniowy przekaz tego hasła jest taki, że trzeba się zajmować sprawami istotnymi czyli funkcjonowaniem gospodarki, a nie pierdołami typu Bóg, Honor, Ojczyzna. Wtedy wszystko będzie dobrze i wspaniale. Tyle, że dla każdego Polaka oczywiste jest to iż wszelkie reformy w kraju są skutecznie blokowane lub sabotowane przez owych panów nawołujących do zajmowania się gospodarką właśnie. To ludzie rządzący od dwudziestu lat z przerwą na lata 2005-2007 są odpowiedzialni za wszelkie gospodarcze zaniechania i błędy, to oni doprowadzili do polaryzacji społeczeństwa, do nędzy, do ruiny systemu opieki zdrowotnej i innych systemów. Zrobili to szermując między innymi hasłem „Gospodarka głupcze” oraz wyśmiewając się głośno z tradycji niepodległościowych i w ogóle polskich. Tak jakby w Polsce nie było wzorów dobrego gospodarowania, tak jakby Polacy wczoraj zeszli z drzew i nie potrafili znaleźć sobie książek, w których opisani są ich przodkowie zajmujący się przemysłem, wielkoobszarowym rolnictwem i finansami.
Pisałem tu już o reformie rolnej w guberni Kowieńskiej przed I wojną światową dokonanej mózgami i rękami „polskich obszarników” przy wydatnym udziale dziedzica Pojościa Aleksandra Meysztowicza. Dziś chciałbym napisać o czym innym – o poszukiwaniu tożsamości i stylu przez polskie ziemiaństwo przed tą właśnie I wojną światową. Chodzi mi o styl wyrażony w architekturze. Oto po upadku państwa Polsko-Litewskiego na ogromnych jego obszarach pozostała wielka własność ziemska, która znajdowała się w rękach Polaków. W miarę jak ludzie ci, w obronie własnej godność, wspomnianej własności oraz życia, próbowali wydobyć się z ambarasu, w który ich wciągnięto rządy państw zaborczych ze szczególnym wskazaniem na Rosję próbowały uszczuplić ich stan posiadania. Szło to opornie. Pierwszy i najważniejszy powód był taki, że polscy dziedzice, wliczając w to karciarzy, pijaków, kompletnych degeneratów i aferzystów byli posiadaczami ziemi od pokoleń. Mogli tej ziemi nie rozumieć, mogli nawet nią gardzić, ale ona była ich i dawała im możliwości finansowe o jakich ruscy czynownicy nie marzyli nawet w najbardziej wyuzdanych snach. Ziemia ta dawała im ponadto pewność i przewagę nad wszystkimi dookoła. Pewność owa wywoływała także w niektórych złość, niechęć lub nienawiść. W miarę jak popowstaniowe rekwizycje uszczuplały polski stan posiadania wzmacniał się w ludziach, którzy jeszcze przy ziemi pozostali opór i chęć zatrzymania jej za wszelką cenę. Było to trudne, ale nie niemożliwe. Rosjanie bowiem, którzy ziemię Polaków przejmowali nie byli zwykle właścicielami ziemi od pokoleń tylko jakimiś gwałtownie wzbogaconymi lub wręcz gwałtownie awansowanymi chudopachołkami. Kiedy wchodzili w posiadanie dajmy na to 600 hektarów wołyńskiego czarnoziemu, który dawał roczny przychód wystarczający na wyprawę dookoła świata luksusowym parostatkiem dla całej, licznej rodziny, zwyczajnie od tego głupieli. Mieli poza tym świadomość, że w przeciwieństwie do Polaków trudniej im będzie ziemię ową utrzymać, albowiem miłościwie panujący miał zwyczaj raz dawać, a raz odbierać. I nikt nie znał dnia ani godziny w tym dziwnym państwie jakim była Rosja carów. Tak więc wiele zarekwirowanych majątków trafiało na powrót w ręce polskie, lub w ręce niemieckie. Rosjanie pozbywali się tej ziemi jako niepewnej bardzo lokaty. Niepewnej nie ze względu na niestabilną gospodarkę, ale ze względu na humory miłościwie panującego.
Po wszystkich powstaniach i rewolucjach w polskich rękach pozostało tej ziemi jeszcze na tyle dużo, że tuż przed pierwszą wojną światową mieszkający nad Wisłą, Niemnem, Dnieprem i Dniestrem bogaci Polacy czerpiący zyski z wielkoobszarowych upraw rolnych i lasów zintensyfikowali wysiłki, by w jakiś sposób wyróżnić się jako kasta, jako naród i jako pojedynczy, a wpływowi ludzie z masy innoplemieńców i różnych wzbogaconych świeżo indywiduów. Mogli to zrobić na wiele sposobów, a jednym z nich było poszukiwanie tak zwanego stylu narodowego w architekturze rezydencjonalnej. Przez całe XIX stulecie zamki, pałace i dwory na obszarze upadłej Rzeczpospolitej budowane były przez rodzimych i zagranicznych architektów korzystających ze wszelkich możliwych wzorów znanych w Europie. Powstawały więc w stepach wielkie neogotyckie zamki, powstawały eklektyczne cudeńka i inne budowle, które obdarzony fantazją architekt z Wiednia, Berlina lub Warszawy proponował panom inwestorom.
W końcu XIX wieku pojawiło się zapotrzebowanie na styl narodowy, a zgłosiła owo zapotrzebowanie kasta posiadaczy i ludzie gospodarujących z dziada pradziada na wielkich obszarach żyznej ziemi – co pragnę jeszcze raz podkreślić. Chcąc mieć styl narodowy, ludzie ci kazali go po prostu wymyślić i skodyfikować architektom. Ogłoszono dwa konkursy na budowę siedzib wiejskich, w wyniku których wyłoniły się tak dobrze nam znane bryły dworków polskich nawiązujące do baroku i schyłkowego klasycyzmu. Były one efektem pracy wybitnych inżynierów i artystów, którzy w roku 1908 pochylili się nad deskami kreślarskimi rysując projekty konkursowe na dwór w Opinogórze oraz w 1913 rysując podobne projekty konkursowe na dwór w Niegowici. Na ten ostatni konkurs wpłynęło aż 56 prac. Wszystkie były znakomite. Potrzeba podkreślenia ciągłości tradycji, potrzeba zamanifestowania swojej odrębności i swoich wpływów kazała tym ludziom sięgnąć po pomoc fachowców. Moda na dworki w stylu stanisławowskim istniała oczywiście wcześniej, ale nigdzie nie było powiedziane, że ten właśnie styl zmieni sposób postrzegania siedziby ziemiańskiej w Polsce, na Litwie i na Ukrainie. A tak się właśnie stało w wyniku rozpropagowania projektów konkursowych.
Do czego zmierzam? Do tego, że myśl i chęć zaopatrzona w pieniądze może zmienić wygląd nie tylko domu, ale całego krajobrazu. Wystarczy do tego wynająć fachowców. Potrzeba jest jednak owa myśl i chęć, a te w przypadku ziemian polskich miały swe źródło w tradycji i chęci utrzymania tejże na całym obszarze dawnego Królestwa i Wielkiego Księstwa. Nie w czym innym. Nie w bajaniu o gospodarce, bo gospodarkę ludzie ci mieli opanowaną i większość z nich świetnie prosperowała. Gospodarka i gospodarowania to była rzecz oczywista i nie podlegająca dyskusji. Nikt się tym nie ekscytował przesadnie, bo ważne było owo utrzymanie jednolitego charakteru kraju i utrzymanie jego tradycji.
Dziś nie mamy kresów, nie mamy dworów, nie mamy tradycji. Każą nam wierzyć w gospodarkę, tak jakby z samej tej wiary miały wyrosnąć na wierzbie gruszki. Mówią to z tymi swoimi minami oszustów przebranych za misjonarzy, którzy przemawiają do dzikich. Dziś w epoce, w której każde państwo chcące naprawić swój budżet lub zmodernizować przemysł wynajmuje po prostu kilku fachowców za granicą i im płaci, gadanie takie, w kraju zaniedbań, oszustw i celowej ruiny jest po prostu chamstwem. Gospodarka, którą niszczono celowo i planowo, jest dziś w ustach takiego Lisa czy premiera Tuska fetyszem. I na ten szwindel nie może być zgody. Nie może być zgody na to bajanie, bo funkcja jego jest inna niż deklarowana. Dziś jest to tylko i wyłącznie kokietowanie biedaków, którzy jakimś niezrozumiałym zrządzeniem losu mogą jeszcze brać udział w wyborach i tylko dlatego zwraca się na nich trochę uwagi. Dlatego – powtórzę – pamięć o tym jak nazywał się koń księcia Józefa Poniatowskiego i z jakiej stajni pochodził jest stokroć ważniejsze od wszystkich pomysłów na reformę systemu podatkowego. Bo o tej reformie każdy ma jakieś pojęcie i każdy wie jak powinno to wszystko działać żeby było dobrze. Dopracowanie zaś kształtu ustaw i szczegółów reformy zleca się zwykle ekspertom. Nie trzeba do tego wielkiego filozofa, wystarczy wynajęty za pieniądze fachowiec. O tym koniu zaś i o stajni pamięta dziś już bardzo niewielu.
Od dziś do końca roku „Atrapia” po 15 zł plus koszta wysyłki. Pwyżej jeden z fragmentów książki. Zapraszam.
22 zaś listopada w bibliotece przy ul. Chłodnej 11 spotkanie z autorem tej książki, czyli ze mną. Początek o 17.30
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy