Dlaczego Toyah powinien być prymasem
07/02/2011
416 Wyświetlenia
0 Komentarze
13 minut czytania
Tekst ten, wbrew pozorom, traktować będzie o sprawach poważnych i dla sporej grupy ludzi mieszkających w Polsce wręcz kluczowych, o postrzeganiu kościoła przez tychże ludzi mianowicie. Mogę napisać taki tekst, właśnie dlatego, że patrzę na ludzi chodzących do kościoła w niedzielę trochę z boku i z pewnego oddalenia. Interesują mnie oni, ciekawią mnie ich wybory i motywacje, które skłaniają ich do tego, by do kościoła chodzić. Mogę napisać taki tekst, ponieważ odbyłem ostatnio bardzo rzeczową rozmowę, bynajmniej nie o sprawach wiary, z pewnym kapłanem, który odprowadzał w ostatnią drogę moją matkę. Mogę wreszcie napisać taki tekst, ponieważ pamiętam kościół i wiernych z czasów dawniejszych, z początku lat dziewięćdziesiątych i uczestnicząc ostatnio we mszy żałobnej mogłem, nie zastanawiając się nawet […]
Tekst ten, wbrew pozorom, traktować będzie o sprawach poważnych i dla sporej grupy ludzi mieszkających w Polsce wręcz kluczowych, o postrzeganiu kościoła przez tychże ludzi mianowicie. Mogę napisać taki tekst, właśnie dlatego, że patrzę na ludzi chodzących do kościoła w niedzielę trochę z boku i z pewnego oddalenia. Interesują mnie oni, ciekawią mnie ich wybory i motywacje, które skłaniają ich do tego, by do kościoła chodzić. Mogę napisać taki tekst, ponieważ odbyłem ostatnio bardzo rzeczową rozmowę, bynajmniej nie o sprawach wiary, z pewnym kapłanem, który odprowadzał w ostatnią drogę moją matkę. Mogę wreszcie napisać taki tekst, ponieważ pamiętam kościół i wiernych z czasów dawniejszych, z początku lat dziewięćdziesiątych i uczestnicząc ostatnio we mszy żałobnej mogłem, nie zastanawiając się nawet nad tym zbytnio dostrzec różnicę pomiędzy dawnymi a nowymi laty. Mogę także zabrać się za ten tekst, bo znam Toyaha i uważam, że powinien być on jeśli nie prymasem to rzecznikiem prasowym kościoła z pewnością.
W latach dziewięćdziesiątych panowała moda – tak to nazywam i chyba jest to właściwe słowo – na rozmaite eksperymenty przed ołtarzem. Młodzi księża z gitarami nie mający pojęcia o śpiewaniu darli się w niebogłosy, śpiewając pieśń o tym, że wiele jest serc, które czekają na Ewangelię. Grupka młodych ludzi zafascynowana takim sposobem ewangelizacji przytupywała i wydawało się, że nawet święci na witrażach próbują się uśmiechnąć. Nie zauważyłem jednak, by któryś z nich uśmiechnął się rzeczywiście, nie zauważyłem też, by ludzie starsi zgromadzeni na mszy wzbogacanej tą zaskakującą choreografią byli jakoś szczególnie zadowoleni lub choćby pozwolili sobie na jakąś uwagę wobec tych dziwnych faktów. Z ludźmi zaś, szczególnie starszymi, jest już tak, że jeśli nie wyrażają dla czegoś lub kogoś bezwzględnej akceptacji to po prostu tego czegoś lub kogoś nie lubią, a może nawet szczerze nie znoszą. Doświadczenie jednak, a czasem po prostu dobre wychowanie, każe im milczeć, zmienić miejsce pobytu na inne, takie gdzie nie ma gitar i przytupywania, lub po prostu wyjść. Jeśli zaś nie mogą zrobić żadnej z tych rzeczy to po prostu przyjmują ten kataklizm takim jakim jest i udają, że go nie widzą. Tak było i ja przez długi czas myślałem, że tak jest ciągle.
Msza żałobna za duszę mojej mamy była więc dla mnie pewnym zaskoczeniem. Przede wszystkim okazało się, że nie znam żadnej z pieśni, które intonował organista. Były to piękne, pieśni, których linia melodyczna i słowa, wskazywały na to, że musza mieć przynajmniej 150 lat jeśli nie więcej. Organista odśpiewywał je poprawnie, bez zapamiętanego przeze mnie z dawniejszych lat straszliwego zawodzenia i pojękiwania. Może nawet lepiej niż poprawnie, może nawet dobrze. A zapewniam was, że nie był to jakiś wyjątkowy organista tylko zwyczajny chłopak z Kleszczówki.
Wcześniej przyszło mi rozmawiać z księdzem o sprawach wiadomych. Była to nadzwyczaj rzeczowa i profesjonalna rozmowa, podczas której każdy starał się zachować stosownie do okoliczności. Być może tak było zawsze, ale mam wrażenie, że jednak nie.
W czasie mszy zdarzyło się jeszcze coś zaskakującego – niewielkie, kameralne nabożeństwo, a prawie wszyscy przystąpili do komunii.
Co to wszystko ma wspólnego z Toyahem i prymasem? To mianowicie, że wszystkie moje spostrzeżenia z mszy żałobnej i rozmów z księdzem, a także z tym organistą z Kleszczówki podobne są do spostrzeżeń, które mam za każdym razem gdy czytam Toyaha. Mogę stąd wnosić, że to co widziałem i słyszałem na mszy żałobnej w jakiś tajemniczy sposób koresponduje ze stylem mojego kolegi. Oznacza to także, że Toyah w jakiś sposób został ukształtowany przez te proste i jakże piękne nabożeństwa i one – bo przecież Toyah chodzi do kościoła często – wpłynęły i wpływają nadal na to co pisze. I nie ma tu doprawdy znaczenia czy msza odprawiana jest w Dęblinie czy w Katowicach, czy może jeszcze gdzieś indziej. Kościół jest bowiem powszechny, a organista z Kleszczówki śpiewa pewnie podobnie do tego z Katowic.
Jedno tylko odróżnia Toyaha od tego pięknego rytu naszych nabożeństw. To mianowicie, że Toyah za każdym razem podkreśla polski charakter kościoła i pobożności lokalnej, a księża w kościołach czynią to nie zawsze. Nie mam o to do nich pretensji, bo kościół jest powszechny, a nie polski jedynie i o wartościach uniwersalnych traktują jego nauki.
Zdarzyło się ostatnio, że nasz kolega Toyah, najbardziej pobożny człowiek w blogosferze nie mógł przypomnieć sobie jak nazywa się ksiądz prymas. Opisał to pięknie u siebie na blogu. Kłopot z przypomnieniem sobie nazwiska prymasa miała również żona Toyaha. I to było dla nich, a także dla mnie dosyć zaskakujące. Toyah opisał te swoje przygody z nazwiskiem prymasa w sposób delikatnie humorystyczny, ale ja, kiedy je przeczytałem wcale nie miałem ochoty się śmiać. Prymas bowiem, w przeciwieństwie do kościoła, powszechny nie jest. Prymas jest polski. I nie jest dobrze kiedy okazuje się, że wierni w Polsce nie pamiętają jak się ten polski prymas nazywa. To świadczy jak najgorzej nie tylko o wiernych, ale także o samym prymasie.
Być może jest tak, że Toyah przywiązuje zbyt wielką wagę do tej całej polskości w kościele, że czyni to niepotrzebnie, że powinien modlić się po prostu, a potem wracać do domu zjadać kotlet i gapić się na Justynę Pochanke jak robi te swoje dziwne miny. I jeszcze nie powinien przy tym nic mówić, bo ktoś mógłby usłyszeć. On jednak czyni coś innego, nie dość że gada to jeszcze pisze, upublicznia te swoje przemyślenia związane z kościołem, z Polską i przy tym wszystkim zapomina jak nazywa się polski prymas. Myślę że on zapomina to specjalnie, mógłbym rzec, że zapomina ku przestrodze to nazwisko prymasa Kowalczyka. I wszyscy dokładnie lub mniej dokładnie, ale zawsze jakoś tak z dużą dozą pewności, wiemy dlaczego on to robi. Przypomnę najpierw co prymas polski powiedział na samym początku tuż po tym szczęsnym wybraniu go na prymasa. Powiedział mianowicie, że – cytat niedokładny – nie będzie się starał być ojcem narodu. – To może nie powinien być pan prymasem – pomyślałem wtedy, nie mam bowiem zbyt wiele szacunku dla ludzi, którzy składają niewczesne deklaracje. Prymas, zwierzchnik kościoła w Polsce nie ma chyba bowiem innego wyjścia jak tylko być ojcem narodu, a jeśli deklaruje coś zgoła innego, jest to dziwne. No bo kim on wtedy będzie, z tym orłem na ornacie? Administratorem majątku kościelnego? „Współpracownikiem cesarstwa”? Nie mnie to oceniać.
Potem było z tym prymasem jeszcze gorzej. Nie mogę sobie jakoś przypomnieć żadnej wypowiedzi księdza prymasa, która nie zahaczałaby o Katastrofę Smoleńską. W pewnym momencie miałem wrażenie, że głównym celem wyboru prymasa było znalezienie takiego człowieka, który będzie wygłaszał rozmaite uspokajające kwestie na temat tego wydarzenia. Toyah jak sądzę też to zauważył dlatego to nazwisko wyleciało mu z pamięci. Nie ma w tym jednak wielkiej tragedii jak myślę, nie ma w ogóle sprawy. Wielu ludzi wierzących i praktykujących nie ma pojęcia kim jest obecny papież, tak więc jak ktoś zapomni nazwisko prymasa to także nic się nie stanie. Jestem przekonany za to, że Toyah doskonale wie jak nazywa się proboszcz jego parafii, kim jest organista i kościelny. I to jest proszę Państwa najważniejsze, a nie nazwisko prymasa.
I myślę jeszcze, że owo skojarzenie z mszy żałobnej, które na mnie spłynęło, to które zbliżyło w mojej głowie tego organistę z Kleszczówki, tego księdza – rzeczowego, spokojnego i nie narzucającego się z tym co pisze Toyah świadczy o tym, że nasz kolega lepiej by się na prymasa nadawał niż ten pan, którego nazwisko tak łatwo ulatuje z ludzkiej pamięci. No, ale to już jest gruby żart i pewnie wielu się wcale nie uśmiechnie, a niejeden i niejedna obruszą się czytając te słowa.
Tym, którzy pamiętają jeszcze cykliczne historie publikowane przeze mnie w salonie24 przypominam o tym, że na stronie www.coryllus.pl można jeszcze znaleźć kilka egzemplarzy "Pitavala prowincjonalnego".